Dzisiaj jest 17 maja 2024, 08:05


Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 35 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1, 2, 3, 4  Następna
Autor Wiadomość
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 05 marca 2021, 12:35 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

18 dzień. 7 maja.
Iran, Urmia.


97492
0 km swoim motocyklem.

Płaski chleb, którego nazwy nigdy nie pamiętam. To znaczy nie taki całkiem płaski. Jest posypany nasionami. Do tego biały ser bardzo kwaśny i bardzo słodki dżem. Jajko na twardo i herbata.
Koniec kulinarnej podróży, więc biorę się za motocykl.
Napęd w porządku. Trzeba dolać olej do silnika. Dokręcić śrubę osłony pompy hamulcowej i jedną śrubę plastiku. Poprawiłem też pęknięty plastik osłony dłoni, która nie wytrzymała wywrotek w Rumunii w górach.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Poprosiłem ojca Hosseina, żeby wskazał mi miejsce, gdzie naprawię mocowanie lusterka. Muszę przywrócić do używalności mój jedyny śrubokręt. Na razie, służy tylko za usztywniacz w miejscu pęknięcia.
Warsztatu nie wskazał, tylko zatelefonował. Za pół godziny przyjechał specjalista od takich robót. Rozpoznałem go, ale on mnie nie. 3 lata temu, zmieniał uszczelnienie wysprzęglika w tym samym motocyklu, którego pręt lusterka właśnie ma zamiar naprawić. Wykręcił co trzeba i zniknął. Będzie gotowe na wieczór.
Z bagażu pousuwałem zbędne rzeczy. Zostawię w domu Hosseina podpinki, membrany od ciuchów i nadmiar oleju na dolewki i filtr powietrza. No i trochę innych niepotrzebności. Wrócę do Urmii, to zabiorę.

Trzeba załatwić kilka spraw. Nie sam i nie swoim motocyklem. Będzie mnie woził ojciec Hosseina swoją 220-tką o wdzięcznej nazwie, Baja Pulse.

Obrazek

Na nikim nie robi wrażenia jazda chodnikiem i nikogo nie szokuje przejechanie pod prąd.
Nie czuję się zbyt pewnie. Stary wolno, chybotliwie wciska się w każdą wolną lukę między samochodami. Jeździ pod prąd i jeśli trzeba chodnikiem, co dla takiego jak ja mieszczucha jest niecodzienne. Tylko kierowca ma obowiązek mieć tu kask. No może nie obowiązek. Zwyczaj. Ja nie muszę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Najpierw bazar. Tutaj ojciec Hosseina chce załatwić mleko w proszku dla dziecka siostry Hosseina. To chyba towar deficytowy i spod lady, bo mężczyźni rozmawiają nie za głośno i jakoś tak… w konspiracji. Mój kierowca rozmawia ze znajomym kilka chwil. Ten odchodzi gdzieś w wąskie uliczki bazaru. Wraca za kilka minut, ale z niczym.
Teraz karta SIM z dostępem do Internetu. Potrzebny jest paszport do rejestracji karty. Ojciec Hosseina, po załatwieniu formalności odwraca się do mnie i wyciąga rękę.
- 20 Dolarów – oznajmia.
Czy 10GB Internetu tyle kosztuje, nie wiem.

Obrazek

Z kartą SIM jedziemy do speca od eFBe. W klimatyzowanym pomieszczeniu, za białym, nowoczesnym biurkiem siedzi młody człowiek. Przed nim laptop, dużo przejściówek i kilka telefonów w trakcie naprawy albo konfiguracji. Na przeszklonej wystawie kamery sportowe, etui do telefonów, dyski twarde i inne gadżety. Uwinął się w dziesięć minut. Wgrał aplikację VPN omijającą rządowe zabezpieczenia przed zakazanym eFBe, YT i nie wiem czym jeszcze. Ma działać miesiąc. Ojciec Hosseina, po załatwieniu sprawy odwraca się do mnie i wyciąga rękę.
- 10 Dolarów – oznajmia.
Płacę dychę za aplikację.

Jedziemy.
Salon SONY. W sprawie kamery sportowej Sony.
Znów chłód klimatyzowanego pomieszczenia a na półkach telewizory, kamery i inne produkty SONY. To salon autoryzowany. Za nowoczesnym biurkiem z napisem firmy na ścianie, mężczyzna. Ojciec Hosseina rozmawia z nim o mojej popsutej kamerze. Ten ogląda ją pobieżnie, ale w końcu rozkłada bezradnie ręce i kieruje nas do serwisu. Też autoryzowanego. Jest całkiem niedaleko.

Obrazek

Obrazek

Zatrzymujemy się w bocznej uliczce. Wchodzi się przez oszklone, metalowe drzwi, jakich wiele. Tu nie ma salonowego szyku. W środku panuje pewien nieład. Wszędzie porozstawiane większe i mniejsze telewizory. Wszystkie nowoczesne, płaskie. W oddali pod ścianą urządzenia serwisowe na długim stole. Monitor do komputera, narzędzia, lutownica i nieprzebrana ilość różnych części. Pracuje tu trzech młodych ludzi i chyba ich szef w wieku około pięćdziesiątki. W kącie przy wejściu, na drewnianym krześle siedzi wychudzony starzec. Jego twarz to jedna wielka zmarszczka. Nie opiera się plecami, a jego głowa zwisa smętnie na stare dłonie, obejmujące długą, drewnianą laskę. Zdaje się być jak rzeźba. Ten człowiek na pewno nie czeka na nic. Po prostu tu jest.
Ojciec Hosseina rozmawia krótko z szefem serwisu o moim problemie. Oddaję kamerę. Szef idzie z nią do stołu z narzędziami. Zakłada okulary i ogląda urządzenie pod podświetlanym wielkim szkłem powiększającym. Próbuje coś tam gmerać, coś skleić, ale to na nic. Po kilku próbach poddaje się. Mówi to, o czym już wiem, czyli dlaczego nie działa włącznik. Zaproponował, że ściągnie całą klapkę z wyłącznikiem z Dubaju. Jeśli będę w podróży, to mogę odebrać ją w Teheranie za tydzień. Tam mnie nie będzie przecież. Poza tym, aż tak mi nie zależy. Odpada. Zresztą już widzę oczami wyobraźni, ile by to kosztowało. Wychodzę z niczym. Dobre jest to, że ojciec Hosseina nie zażądał zapłaty.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jedziemy jeszcze raz do człowieka od aplikacji VPN i eFBe. Pomyślałem, że laptop, który tam widziałem, świetnie nadałby się do zgrania materiału na dysk.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Kartę z rejestratora dźwięku zgrywa na poczekaniu. Kartę z materiałem z kamery zostawiam, bo ma to trwać kilka godzin. 64GB kilka godzin. Pozostałe, z aparatu, nie są widziane nawet przez laptop.

Później okaże się, że ojciec Hosseina pojedzie po dysk i zgraną kartę sam. Po powrocie wyciągnie rękę i… - 10 Dolarów – rzeknie.
Mam już pewność, że stary doi ze mnie ile uważa. Skoro tu przyjechałem, to moje finanse z łatwością powinny to wytrzymać. Z drugiej strony poświęcił mi swój czas. Niech ma.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


***

Jest popołudnie. Araz, młodszy brat Hosseina wrócił ze szkoły. Jak ten pełen energii chłopak pomoże swojej mamie przy małym siostrzeńcu, pójdziemy poszukać kantoru i na Stary Bazar.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ulice pełne ludzi. Sprzedawcy i ich zachęcające pokrzykiwania, butiki z ciuchami, stoiska z warzywami. Właściwie sprzedaje się wszystko gdzie, kto znajdzie miejsce na handel.
Kantor jest oddalony od bazaru kilka kilometrów. Jest na rogu ulic. Idzie się tam arterią pełną sklepów. Wchodzi się do małego pomieszczenia. Jest monitoring i szyba z okienkiem, oddzielająca dwóch ludzi. Na ścianie wisi monitor z aktualnym kursem walut. W jednej chwili stałem się milionerem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


***

Bazar. Po drodze na stary bazar zatrzymaliśmy się przy czymś w rodzaju fastfudu. Rano jadłem nieduże śniadanie, a już jest późne popołudnie. Araz też ma chęć na coś dobrego, bo w domu pilnują jego diety. Obok naszego stolika zasiada młode małżeństwo z dzieckiem. Trzeba wiedzieć, że ludzie tutaj są bardzo otwarci i skorzy do rozmów, nawet z obcymi. Zagadują od razu, bo żaden ze mnie Irańczyk. Za duży, za blady, źle ubrany i nie gada jak trzeba. Rozpytują skąd, dokąd, jak i co. Są uprzejmi i nienatrętni. Jak zaczynam swoje próby językowe, to czekają cierpliwie, aż skończę łamać sobie język na angielskim. Zresztą to Araz bardziej z nimi rozmawia, a ja tylko przytakuję, sporadycznie coś dodając albo odpowiadając na bezpośrednie pytania. Jeśli zrozumiem.
W końcu wszyscy będący w środku słuchają Araza i jego opowieści. Trochę to krępujące.
Na dodatek chyba naopowiadał niestworzonych historii, bo przy kasie nalegają, żebym zapłacił tylko połowę rachunku! Na to nie pójdę. Wdaję się w dyskusję na ten temat, ale słabo działa. Dopiero po jakimś czasie uprzytomniłem sobie, że być może to przez Taarof. Trudno pojąć ten fenomen.
Taarof* to sztuka konwersacji werbalnej i niewerbalnej, wykraczająca poza utarte schematy zachowań społecznych z kręgu europejskiej kultury. To dlatego Iran jest uważany za krainę najbardziej przyjaznych i uprzejmych ludzi na świecie. Taarof to różne, ustalone formy grzeczności. Nie odwracanie się plecami. Goście wchodzą jako pierwsi przez drzwi. Siedząc na dywanie, nie pokazuje się stóp, chyba że w spoufaleniu. Uprzejme pogawędki w sklepie albo w urzędzie to tradycja. Ludzie ci uważają, że o sobie, jeśli już, należy mówić skromnie a o rozmówcy z szacunkiem. To nie wszystko. Ta uprzejmość istnieje też w strefie handlu i usług, czyli pieniędzy. Co bym powiedział, gdyby ktoś nalegał i nalegał, że nie trzeba zapłacić za obiad czy taksówkę? Podziękowałbym w końcu. Tu jest inaczej. Tu obowiązuje Taarof. Słyszysz, że jesteś najważniejszym z gości, że to zaszczyt, że tu jesteś, że taka znakomita osoba zapłacić nie może, bo to hańba a poza tym, jedzenie nie było wystarczająco dobre na Twoje podniebienie.
Wtedy trzeba odpowiedzieć podobnie. Że ta restauracja jest najlepsza ze wszystkich, że jej właściciel może gotować dla szlachetnie urodzonych, a moje zwykłe podniebienie nie jest warte tych smaków i że zapłacę po trzykroć, a to i tak będzie za mało. Na to znów odpowiada restaurator, znów Ty i znów restaurator aż w końcu płaci się tyle, ile się należy.
W ten sposób można usłyszeć zaproszenie na obiad do domu, propozycję noclegu, jeśli jest się w podróży, „otrzymać” suwenir z półki na bazarze albo nie zapłacić za taksówkę. To bardzo duży nietakt, jeśli zrobi się to zbyt wcześnie. Jeśli zna się, choć pobieżnie tutejsze zwyczaje, to wiadomo, że NALEŻY odmawiać. Dopiero trzecie zaproszenie jest właściwe i można z całą pewnością przyjąć je lub nie. Bez takiej wiedzy bieda.
Czytałem o tym. Tylko nie znam perskiego a angielski na poziomie przedszkolnym, nie obrażając przedszkolaków :) Nie mogę i nie potrafię odpowiednio się zachować. Ucinając to, co miało nastąpić, pytam Araza, ile trzeba zapłacić. Odliczam pieniądze, zostawiam na ladzie, kłaniam się lekko, przykładając dłoń do serca na wzór Irańczyków i szybko wychodzę.

W Urmii Stary Bazar to miasto w mieście. Alejki, korytarze, puste zaułki, zatłumione przejścia. Większość pod ceglanym dachem z łukami i kopułami, oczywiście o historycznym pochodzeniu. Na jego terenie jest łaźnia, meczety, część mieszkalna i nawet synagoga.
Sprzedawcy krzyczą zachęcająco lub stoją w swoistym stanie apatii, ale wszystko tu żyje. Ludzie tu pozwalają się fotografować, a niektórzy wręcz zachęcają do tego. Szczególnie zapamiętałem miejsce w którym wyrabia się kosy, sierpy i noże. Chyba jeden kupię, kiedy będę wracał.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Wieczorem przyszedł mechanik, który zabrał złamane lusterko do naprawy.
Ojciec Hosseina jako pośrednik, po załatwieniu sprawy znów wyciąga rękę.
- 20 Dolarów – oznajmia.
Nie ma w tym człowieku ograniczeń żadnych, jeśli chodzi o pieniądze. Zaciąłem się. Dostał 15 Dolarów, choć to i tak o wiele za dużo.
Araz na swój dynamiczny sposób opowiadał historię naszego spaceru a ja po zmroku urządziłem sobie krótki spacer po okolicznych uliczkach. Tu ludzie nieprzerwanie pracują.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Widziałem też zakład fryzjerski dla kobiet. Zakłady takie nie są wyeksponowane. Nie wypada…

Obrazek

W domu, po spacerze rozebrałem kamerę, ułamałem co trzeba i przekleiłem w inne miejsce. Pousuwałem zbędne części i po kłopocie. Póki co, działa.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mapy

Obrazek

Obrazek

CF

*Taarof - https://en.wikipedia.org/wiki/Taarof


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 07 marca 2021, 15:59 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

19 dzień. 8 maja.
Urmia – Anwan w Prowincji Kazwin.


97492–98200
708 km

Zostawiłem kilka rzeczy z bagażu, ale jakoś nie widzę różnicy po pakowaniu się.

Obrazek

Jezioro Urmia to zmienne jezioro. Jego powierzchnia podobno zmienia się w ciągu roku o prawie 2 tysiące kilometrów kwadratowych. Jest największe w Iranie i zmienia barwę swoich wód za sprawą bakterii i mikroalg. Z zielonego robi się czerwone.
Z roku na rok jest coraz mniej wody i coraz więcej soli. Jedni piszą, że przez rolnictwo a inni, że przez efekt cieplarniany. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku. Mimo że jest pod ochroną, z jego powierzchni zbiera się sól na skalę masową. Latem można po nim jeździć nawet samochodami, choć sensu w tym żadnego nie widzę. Oprócz stopionego śniegu, spływającego wiosną z gór, tylko jedna rzeka zasila Urmię w wodę. Nazywa się Zarrine. Jezioro nie ma odpływów.
Wcześnie rano jest przyjemnie ciepło. Z miasta wyjechałem na północ, ale nie żeby już wracać. Chcę tylko przejechać mostem. Właściwie to bardzo długa grobla z bardzo krótkim mostem. Ostatnie spojrzenie na soczystą zieleń żyznej, północnej ziemi i wjeżdżam na jezioro. Woda, jeśli ją widać, ma lekko czerwonawy kolor. To chyba znaczy, że jest wyjątkowo wysokie stężenie soli, a to znaczy, że wody jest mało w tym roku. Na grobli, którą jadę stoi ciężki sprzęt i pracują ludzie. Chyba poszerzają arterię łączącą brzegi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dla mieszkańców, jezioro Urmia to spowszedniały i zwyczajny widok. Dla mnie to fenomen i niecodzienny pokaz przyrodniczej różnorodności. Nie fauny i flory. Jezioro jest niemal martwe. Mam na myśli panoramę. Wyschnięte dno zmieszane z solą sprawia wrażenie idealnie płaskiej plamiastej pustyni.

Obrazek

Obrazek

Trochę dalej biała skorupa. Ciągnie się po horyzont, a jej biel oślepia tak, że trudno patrzeć.

Obrazek

Jeszcze dalej z drogi z pewnej wysokości widać czerwonawą wodę i białą granicę jej zasięgu. W oddali ośnieżone, szczyty wysokich gór. Wieje tak silny wiatr, że zabiera pył z wysuszonych części jeziora i okrywa, je ledwo widoczną solną mgłą. Wokół miasta, miasteczka, wioski, pola uprawne, czasem kilka kóz. Pośrodku życia, umierające powolną śmiercią, ogromne jezioro, zamieniające się w pustynię. Podobno dawno temu pływały po nim łodzie z turystami, przylatywały flamingi i pelikany. Podobno przychodziły tu też jelenie i muflony. Została sól, zardzewiałe łodzie, resztki pomostów i solny pył porywany przez wiatr na pola.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na niebie prawie czysto. Już niewiele pamiętam z atlasu chmur, ale zdaje się, że niebo zdobią chmury soczewkowe. Jeśli mam rację, to ich nieruchoma natura oznacza jedno. Silny wiatr. Zresztą nie trzeba być znawcą. Już teraz, wśród wzgórz, między którymi jadę, daje się czasem we znaki.
Przed miastem Tebriz wjeżdżam na obwodnicę. Być może to też autostrada. Są bramki. W Iranie motocykle po autostradach nie jeżdżą, bo są zbyt wolne, a jeśli jeżdżą szybsze, to bez opłaty. Człowiek z obsługi tylko machnął ręką na pozdrowienie i podniósł szlaban.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Południowo-zachodni wiatr nie daje spokoju. Cały dzień napiera tak, że trzeba kontrować bez przerwy kierownicą. Krótki odcinek to nie kłopot. Po dłuższym czasie bolą ręce, nienaturalnie wykrzywiony kręgosłup i szyja. Jedzie się w przechyleniu. Trzeba tez uważać, żeby nie zwiał motocykla na drugi pas, szczególnie kiedy wyjedzie się zza wzgórza. To główna droga z północy do Teheranu. Bywa, szczególnie w okolicy miast, że ruch jest naprawdę gęsty. Wtedy trzeba uważać na ciężarówki, bo i one myszkują po drodze, ze swojego ładunku robiąc żagiel.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W końcu wyrobiłem sobie jakąś taką dziwaczną pozycję, że dało się jako tako kontrolować motocykl. Siedzę krzywo na kanapie i pcham kierownicę lewą ręką, a jak się zmęczę, to ciągnę ją prawą. Mimo wszystko ciężka to robota. Od czasu do czasu próbuję zjechać gdzieś w spokojniejsze miejsce, bez zgiełku samochodów, bez dwóch pasów i bez mojego dzisiejszego przeciwnika — wiatru, ale zawsze wypluwa mnie na główną drogę i znów ćwiczę jazdę w przechyle.

Obrazek

Nareszcie wzgórza. To pozwala mi odetchnąć. Obolałym mięśniom też.

Obrazek

Obrazek

Co za niecodzienny widok. Most na rzece. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że most jest zarwany pośrodku. Rzeka w czasie powodzi zabrała jeden filar? Nie wygląda jakby miał tam być kiedykolwiek. Trzęsienie ziemi? Zrujnowałoby cały. Tak myślałem wtedy. Później odnalazłem informację o moście. To most Kiz* na rzece Qezel Ozan i to nie natura go zniszczyła.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wiatr jednak nie opuszcza mnie. Po kilkuset kilometrach ciągłej jazdy muszę robić dłuższe przerwy. Słońce tak grzeje, że często czuję pragnienie, a laminarny wicher zamienił się w monstrualną suszarkę. Na pustkowiu nawet niewielkie drzewa są zbawieniem. Od wiatru nie chronią, ale dają przynajmniej namiastkę cienia. To jak cieniowa oaza. Tylko nieprzerwany, natarczywy świst nie pozwala odpocząć uszom.

Obrazek

Zanim skręciłem w góry w stronę morza, jeszcze dwa razy zaskoczyła mnie sytuacja. Najpierw zobaczyłem, jak kreatywnie można podejść do ochrony przed upałem. Klimatyzator chyba nie wystarcza tutaj. Domy obłożone są materiałem odbijającym światło słoneczne. Ciekawe czy to działa.

Obrazek

Drugi raz to policjanci. Zatrzymałem się na poboczu i gmeram w GPS. Muszę to robić częściej niż raz, bo urządzenie nie chce wyznaczać tak długich odcinków albo robi to nie po mojemu. Na to podjeżdża patrol policji. Wysiada dwóch facetów. Jak ich zobaczyłem… Jak z filmu. Zły policjant, dobry policjant :)
Młody rzadko się odzywa. Starszy wziął mój paszport, ale jakoś nie jest nim zainteresowany. Ogląda motocykl, mówi coś do młodego, czasem do mnie. Nikt nikogo nie rozumie. W końcu chwyciłem. Jest motocyklistą i… chyba chce przejechać się moim obeliskiem. Pomijając to, że tak ciężkim i na dodatek zapakowanym nie jeździł, to przecież obcemu facetowi nie oddam maszyny. No to wyciągam rękę. Ten się dziwi. To ja wyciągniętą wyciągam dalej, a drugą pokazuję radiowóz. Chyba jest bystrzejszy ode mnie, bo złapał szybciej ideę gestu. Coś tłumaczy, coś do młodszego mówi, coś rękoma pokazuje. Wydaje mi się, że stanęło na tym, że nie mogę przejechać się radiowozem. Przez to też, na szczęście, policjant zrezygnował ze swojego pomysłu. Porozmawialiśmy jeszcze trochę na migi, pokazał mi drogę do miasta, jedyną zresztą i życząc dobrej drogi, zabrał kolegę i odjechali. Choć byli bardzo uprzejmi, odetchnąłem z ulgą, bo zdaje się, że władza tutaj nie znosi sprzeciwu.

Obrazek

Obrazek

Założyłem, że skoro dojechałem tutaj, a do Teheranu jechać nie chcę, pojadę nad jezioro leżące wysoko w górach. Widać je na papierowej mapie i na mapie w GPS. Łatwizna. Nazywa się Ovan i jest położone tak, że wygląda, jak lusterko na dnie doliny. Wprawdzie słońce coraz niżej, ale to tylko 60 kilometrów. Przed zachodem zdążę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Bywa, że „tylko” zamienia się w „aż”. Tak jak teraz się zmieniło. Po długich, czasem monotonnych odcinkach, zapomniałem, że górskie drogi rządzą się własnymi prawami. Te tutaj mają szczególne prawa. Z początku tylko wspinam się i wspinam, pokonując plątaninę serpentyn.

Obrazek

Nawet pomógł mi w tym miejscowy motocyklista. Skąd wiem, że miejscowy? Swoim małym motorem pędzi jak na złamanie karku. Pędzi w moim przekonaniu. Prawda jest taka, że zna każdy ślepy zakręt i każdy kamień przy nim. Cienkie opony jego maszyny zdają się nie mieć ograniczeń przyczepności. Rękawy od podkoszulka motocyklisty furkoczą zabawnie od pędu jak naramienniki generalskie. Na dodatek, z tyłu, w koszyczku wiezie zakupy spożywcze. Mleko w butelce po wodzie mineralnej, warzywa i inne rzeczy. A ja... A ja z ledwością dotrzymuję mu kroku na wirażach. Tak jechaliśmy razem, aż chłopak skręcił w nieutwardzoną drogę tuż przed szczytem, machając na pożegnanie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zostałem sam na drodze, a droga prowadzi granią na wysokości ponad 2300 metrów n.p.m. Tu leży jeszcze stary śnieg i nie jest już gorąco.

Obrazek

Obrazek

Drugim prawem górskich dróg, zaraz po spowalniających serpentynach, są widoki. Jeśli ktoś ma, choć namiastkę wrażliwości, będzie często zatrzymywał się, żeby popatrzeć. Inaczej z dużym prawdopodobieństwem zagapi się i wypadnie z drogi :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Słońce jeszcze nie zaszło, ale jest już za górami. Zimny cień rozlał się po dolinie, zapowiadając niedaleki koniec dnia. Zdążyłem już tylko zjechać w dolinę rzeki Shshroud i słońce jednak zaszło.

Obrazek

Za oświetlonym na niebiesko mostem jest miasteczko, a w nim stacja benzynowa. Normalnie zatrzymuję się na stacji raz albo dwa w jednym dniu. Dziś po raz trzeci. Na miejsce dojechałbym, ale nie wiem, czy jest tam stacja, kiedy dotrę i co tam zastanę. Muszę się też cieplej ubrać.

Obrazek

Krótkie wytchnienie na wyjeździe z miasteczka i znów pod górę.
Droga wije się, a ciemność spowija okolicę. Nie zwyczajna ciemność. Taka piwniczna. Świat skurczył się do kawałka drogi oświetlonej reflektorem motocykla. Poza granicą mizernego światła czarna odchłań. Trzeba jechać bardzo wolno. Zakręty zaskakują w ostatniej chwili a krótkie proste, których tu niewiele, zdają się nie mieć końca póki nagle nie okaże się, że jednak trzeba skręcić. Na dodatek droga zbudowana jest na skraju stoku albo urwiska. Światło oświetla tylko kamienie na wąskim poboczu a dalej NIC.
Przez ostatnie dwadzieścia kilometrów wyprzedził mnie jeden samochód. Po kilku minutach jego światła widać gdzieś w dole. Raz przemieszczają się w prawo, raz w lewo, aż znikają jak wszystko w mroku nocy. Jak zagubiony świecący robak.

GPS pokazuje, że jestem na skraju wioski Anwan. Powinno być też jezioro. Wyłączam silnik i słyszę rechot żab. Nie rechot właściwie. Kakofonia żabiego gadania jest tak donośna, że tworzy jednostajny hałas.
Zjechałem z drogi i powoli po wertepach jadę do brzegu. Pomogło mi w tym światło oświetlające trzciny. Miałem zamiar rozbić tu namiot, ale to niemożliwe. To, co było hałasem, zamieniło się w prawdziwą wrzawę, rwetes i płazią awanturę. Prędzej zacząłbym rechotać, niż zasnął.
Czuję chłód wody i jej zapach. Słyszę też ludzkie głosy. W bladym świetle pojedynczej latarni majaczy drugi brzeg. Wydaje się, że jezioro jest bardzo małe. A głosy? Głosy pochodzą od samochodu zaparkowanego nad samym brzegiem. Jeden dorosły facet, młoda dziewczyna i trzech łebków na dwóch motorkach, na oko po kilkanaście lat. Wszyscy mówią podniesionymi głosami z dwóch powodów. Pierwszy już znam. Żaby.
Pytam o hotel po angielsku. Po angielsku się nie dogadamy. Zamiast hotelu najstarszy z paczki pokazuje… wielkiego karpia. Nie walczy już, ale w świetle samochodowych reflektorów, jeszcze łapie powietrze mięsistymi wargami. Jeden z młodocianych, najwyższy, pokazuje na siebie jako pogromcę bestii. Chyba złapali swoją zdobycz przed chwilą, bo wszyscy są podekscytowani i dlatego czasem przekrzykują się wzajemnie.
Najstarszy próbuje włożyć rybę do reklamówki, ale torba jest za mała. Próbuje więc w dwie. Karp jest jednak z natury śliski i umyka co chwila przed foliową celą śmierci. Jakoś chłopakom udaje się poskromić śliską bestię i reklamówki, ale jest tak duża, że jej korpus i tak wystaje pośrodku. No to ryba na maskę samochodu. Za kierownicę wsiada najstarszy. Poszedł tam chwiejnym krokiem, co ni mniej, ni więcej oznacza, że jest zawiany. Z drugiej strony wsiada dziewczyna. Trzaska drzwiami samochodu i powoli, tak żeby ryba się nie ześlizgnęła, odjeżdżają. Ta oczywiście ześlizguje się powoli. Kierowca zdążył otworzyć okno i teraz przytrzymuje rybę zawiniętą w reklamówki ręką. W takim cyrkowym stylu auto odjechało w ciemność.

Obrazek

W czasie tych międzygatunkowych zapasów cały czas próbowałem dowiedzieć się o jakiekolwiek miejsce do spania. W ostateczności może jest droga wokół jeziora i może tam, gdzie trzcin nie ma, jest ciszej. Jednak najstarszy, zanim odjechał, wydał polecenie chłopakom na motorkach. Teraz oni prowadzą a ja za nimi. Prowadzą… Popisują się. Wioska jest na wzgórzu. Jadąc pod górę, jeden z chłopaków postawił motor na koło i tak sobie radośnie jedzie tuż przede mną. Może bym się nie dziwił, ale ma pasażera. Pasażer wydaje się przeszczęśliwy :)

Obrazek

Jeszcze bardziej stromy podjazd kończy trasę przy metalowej bramie z furtką.
Wysoki, ten który jechał na jednym kole, idzie rozmówić się z gospodarzem. Zanim zniknął za furtką, w świetle słabej latarni, widzę, że ma tatuaż. Nawet tutaj w góry północnego Iranu dotarła moda.
Wraca ze starowinką. Cała w czerni z ledwo odsłoniętą twarzą, a właściwie oczami i nosem wygląda niepewnie. Zaprasza mnie jednak, otwierając furtkę. Jest tak wąska, że trzeba kierownicą kręcić. Może brama jest nieotwieralna z jakiegoś powodu.
Rozpakowuję się a młodzi coś o pieniądzach. Zaczęli od bardzo wygórowanej sumki. Czuję, że gdybym wyjął milion, to bym już go nie zobaczył. Ani reszty z mojego miliona. Starsza pani jest albo zmęczona, albo chora, bo prawie nie uczestniczy w negocjacjach. Jest coś niepokojącego w jej oczach. Są takie jakieś nieobecne. Nie mam śmiałości zrobić zdjęcia.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W pokoju zimno jak w psiarni. Rześkie, górskie powietrze nie przewiało dziwacznego zapachu stęchlizny zmieszanego z ziołami i nutą czegoś słodkiego. Póki nie pójdę spać, zostawię pokój otwarty.
Mam cały dywan dla siebie. Wojskowy, zimowy śpiwór w transporcie wadzi, bo jest duży i kłopotliwy w pakowaniu, ale teraz bardzo się przydał. Nie muszę spać w ciuchach motocyklowych. Będą służyły za poduszkę. Buty zabrałem w końcu do środka, ale nie stawiam na podłodze. To duży nietakt. Poza tym na podwórzu widziałem psa. Wolałbym, żeby nie polubił cholewek. Jest gniazdko, więc mogę doładować baterię kamery.

CF

Mapy.

Obrazek

Obrazek

* Most Kiz - https://en.wikipedia.org/wiki/Kiz_Bridge


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 10 marca 2021, 22:31 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

20 dzień. 9 maja.

Varbon w Prowincji Kazwin – Chalandar


98200-98637
437 km

Budzik niezawodnie piszczy znienawidzoną melodię. 5:30. Nie wstanę. Ciepły śpiwór rozleniwia i wszystko mi mówi, że jeszcze trochę. Jeszcze pół godziny.

Słychać dudnienie. Jednostajne, rytmiczne uderzenia, natarczywie, co kilka sekund zaburzają ciszę. Niepokojący i nierealny dźwięk wyciąga mnie ze śpiwora a przejmujące zimno, natychmiast stawia na nogi i zmusza do ubrania się.
Co to za dźwięk? Na tyłach pokoju, za murkiem, między rozpadającymi się meblami, metalowy zlewozmywak. To woda z zepsutego kranu miarowo upuszcza kroplę po kropli na blachę zlewu. W zlewie niespodzianka. Chyba są tu koty. Upatrzyły sobie ów zlew jako kuwetę.
Bardzo nie chciałem wstać, ale skoro już, to chcę jechać.
Z trudem obracam motocykl w kierunku bramy. Zaparkowany jest na wąskim, nierównym chodniku i ledwo mieści się w poprzek. Bez obracania bym nie wyjechał. Dopiero teraz mocuję bagaż.
Kiedy się ubierałem, znalazłem w kieszeni 100 tys. Riali. Wczoraj targowałem się o cenę noclegu z młokosami i, mimo że pokój nie był tego wart, to staruszka, która mnie przyjęła, nie żyje dostatnio, a nawet nie przeciętnie. Zostawiłem banknot na podłodze pokoju, w którym spałem.
Na szczęście metalowa furtka jest tylko przymknięta. Jakoś przecisnąłem się z motocyklem na drogę.

Obrazek

Jezioro o świcie robi wrażenie. Jest małe, ale wczorajsza wichura ustała, więc w wodzie jak w lustrze wszystko się odbija. Rechotu żab nie słychać.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Około 80 kilometrów stąd, na szczycie góry, stoi twierdza. Jest bardzo stara, bo współcześni, mądrzy ludzie wydedukowali, że zbudowano ją około IX wieku. Teraz to właściwie ruiny, pozostałe po inwazji Mongołów w 1256 roku. Do twierdzy Alamut* w górach Elburs można wygodnie dojechać asfaltem. Ja jednak na mapie znalazłem krótszą, krętą i jak mi się zdaje ciekawszą trasę. Właściwie nie o twierdzę chodzi. Chodzi o to, żeby pobyć tu jeszcze a twierdza jest zaledwie pretekstem. Bo czymże są nawet najstarsze i najbardziej wyrafinowane wytwory ludzkich rąk, w porównaniu do finezji i niepowtarzalnego kunsztu dzieł natury…
Wczorajsze popołudnie i wieczór spędziłem w miejscach tak niecodziennych, że chcę jeszcze. No i dziś, ostatni, nocny odcinek mogę przejechać za dnia.
Długie cienie, zamglone powietrze przebijane promieniami słonecznymi, chłód poranka i warkot spokojnie pracującego silnika na drodze zbudowanej pośród starych gór. Jak rzeka omijająca przeszkody, tak droga wije się między szczytami, wznosząc się na zbocze, to znów z niego opadając.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W dolinie senne o tej porze miasteczko Moallem Kalayeh. Naliczyłem cztery kobiety i dwa samochody w ruchu. Wszyscy jeszcze w domach.

Obrazek

Obrazek

Za miastem droga prowadzi już tylko do góry.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Następne i jednocześnie ostatnie zamieszkałe miejsce przy drodze to wioska Kouchenan. Tutaj, na asfalcie leży głaz. Zsunął się ze zbocza albo wczesną wiosną pod naporem śniegu, albo jakaś inna siła zwaliła go w dół. Może trzęsienie ziemi? Asfaltu zostało na szerokość samochodu i po śladach widać, że co jakiś czas ktoś tędy przejeżdża. Pewnie nie ma w okolicy ciężkiego sprzętu, żeby usunąć zawalidrogę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Za wioską szlak skręca i wiedzie wzdłuż podstawy ośnieżonego szczytu, przez który nie sposób wybudować drogę. Trzeba się wspiąć serpentynami zakręcającymi niemal o 180 stopni. Tu nikt raczej nie zapuszczał się od dawna. Głazy pospadały na asfalt tak, że samochód nie przejedzie. Mimo to, mniejsze odłamki skalne wyglądają na jako tako uporządkowane. Czasem topniejący śnieg spływa na drogę, a ta nasiąka wodą. W końcu trafiam na takie miejsce, gdzie trudno jest przejechać motocyklem między głazami a przepaścią. Może i zawróciłbym w tym miejscu, ale jest pod górę i po małych kamieniach. Coś mi podpowiada, że gdybym się zatrzymał, to mógłbym zsunąć się i stracić równowagę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Za tym miejscem resztki asfaltu skończyły się i doczłapałem się na wysokość, gdzie zima właśnie przegrywa z wiosną odwieczny spór.
Ostatnie czapy śniegu jeszcze nie poddają się całkowicie, ale ranione promieniami słońca, kurczą się zamieniane w wodę. Strumienie tej wody drążą miejsce dla siebie w skale, obmywają kamienie, wypłukują osad i przeciąwszy drogę, spadają w przepaść. Nie ma tu ptaków, drzew ani nawet źdźbła trawy. Słychać tylko spadającą wodę, szumiącą wespół z lekkim wiatrem grającym swoje nierówne szzzzzz na kamieniach.
W niewidoczny na oko sposób, od milionów lat, ten sam rytuał tworzy i niszczy jednocześnie, rzeźbiąc skały według uznania. To zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów od cywilizacji, ale tutaj czuję się obcy i zbędny jak nieproszony gość. Jednocześnie spokój i potęga gór udzielają się bezwiednie. Złapałem się na tym, że uśmiecham się głupawo do samego siebie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wjeżdżam w stertę śniegu. Zniszczone lawiną głazów bariery ochronne, zwisając ku przepaści, niczego i nikogo już nie ochronią. Przecinam sezonowy wodospad zrzucający wody roztopionego śniegu prosto w przepaść.

Obrazek

Zostało 11 kilometrów, ale na wysokości 2500 metrów n.p.m. droga zamknięta szlabanem. Obok stoi opuszczony budynek. Coś jak wartownia. Wybite okna, porysowane sprayem ściany. W środku krzesło, śmieci, oczodoły wejść do innych pokoi z ogołoconymi z framug cegłami.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Stąd widzę drogę, po której miałbym jechać, gdyby nie szlaban. Przyklejona po przeciwnej stronie doliny, czy może kanionu, wije się i prostuje jakby walcząc, tylko o to, żeby nie dać się zasypać. Do tego jest wąska. Jakaś niepewność wdziera się we mnie, kiedy tam patrzę. Chciałbym napisać, że rozsądek, ale to zwyczajny lęk. Czy ta wąska droga jest przejezdna? Widziałem, jak głazy zagrodziły drogę asfaltową. Czemu zbocze, gdzieś tam, nie miałoby się osunąć? Jest tak wąsko, że motocykla nie zawrócę. Tu jeszcze mogę zawrócić. W sumie z wczorajszą wieczorną tułaczką do jeziora przejechałem 160 kilometrów zakrętów. Samych zakrętów. Twierdzy nie zobaczę, ale to, co widziałem jadąc do niej, wystarczy mi za dziesięć twierdz. Za sto.

Teraz muszę wrócić do głównej drogi wiodącej do Teheranu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tankowanie na stacji gdzieś na głównej drodze, nie obyło się bez zdjęć z ciekawską i wesołą obsługą.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po jakimś czasie może to być uciążliwe dla introwertyka, ale trzeba pamiętać, że to przez wrodzoną gościnność i uprzejmość nieprzerwanie ktoś zagaduje. Trzeba się przyzwyczaić do tego albo unikać kontaktu. Innego wyjścia nie ma.
Dopiero za sto kilometrów, prawie na rogatkach Teheranu, wjeżdżam na Chalus Road**. Chalus Road to zwyczajowa nazwa drogi numer 59. Jadąc od południa w kierunku Morza Kaspijskiego, trzeba wdrapać się serpentynami na przełęcz Kandovan na prawie 3 tysiące metrów. W dole, w mieście upał a na przełęczy czapki, rękawice, śnieg i mokry asfalt. No i mrowie ludzi. Droga ta jest zawsze zakorkowana. Wprawdzie nie stoi się, ale niekończący się sznur samochodów przypomina zakorkowane miasto. To zrozumiałe. Droga ta łączy Teheran z morzem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Za przełęczą, zmienia się wszystko. Surowe, góry i upał od południa, na północy lasy bukowe, zieleń i też upał, ale i wilgoć. Nieważne jak szybko jedziesz, i tak będziesz cały mokry. Poza tym przeciętnie wszyscy jadą jakieś 40 na godzinę i przeważnie nie ma mowy o wyprzedzaniu. Pozostaje tylko podziwiać, co widać. Droga ma 160 kilometrów. Raz przejechać warto. Ponieważ wjechałem w nią nieświadomie, wyznaczając po prostu punkt na GPS nad Morzem Kaspijskim, dopiero po jakimś czasie odkryłem, że jechałem już tędy w 2014 roku, tylko w przeciwnym kierunku.
Już nie zachwyca jak wtedy. Wszędzie spaliny i jeden, wielki korek. Może przez wilgoć i upał, może przez korki albo przez kontrast dzikich gór z poranka, z przyjemnością wjechałem do miasta Chalus. Nie zniechęcam. Sugeruję, żeby wybrać się 59 tką w podróż skoro świt i nie w piątek ani inne święto.
Na poboczu wystukuję w GPS pierwszy z brzegu hotel. Nie znalazłem go, choć miał być przy samej drodze. Jest za to inny. To bez znaczenia. Ten dzień jest niezapomniany, ale jestem wymęczony po inhalacji z rur wydechowych, po wilgotnym skwarze i kiszki marsza grają.
Zwyczajowo już rozpocząłem negocjacje. Nie wiem, czy wszędzie wypada i czy to jest w hotelowym zwyczaju. Po rozmowie z managerem recepcjonistka przychodzi z dobrą wiadomością. Manager nie wiedział, że ile by nie było i tak bym tu został.

Obrazek

Obrazek

Prysznic z zimnej wody orzeźwił mnie zupełnie. Teraz sklep. Daleko szukać nie musiałem. Jest po drugiej stronie … kręgielni … Tak. Przechodząc przez jezdnię, tak sobie pomyślałem, że to jak kręgielnia.

Obrazek

Nie da się wejść na plażę, bo wszędzie mur, nasyp albo wille.

Obrazek

Wracam więc do pokoju ze sklepowymi zdobyczami.

Obrazek

Na kolację mam miejscowy chleb, cienki jak gazeta z… pasztetem podlaskim :) W sklepie wybrałem z półki coś tak niejadalnego, że nie do zjedzenia. Mam pewne podejrzenie, że kupiłem półprodukt do jakiegoś dania. Pasztet tym bardziej smakował. Do tego nieco cierpki sok z granatów, śliwki w syropie i chałwa. Chałwa nie dorównuje ukraińskiej w smaku. Jutro wrócę w góry. Jutro wrócę w góry…

CF

Mapy

Obrazek

Obrazek


* Twierdza Alamut - https://pl.wikipedia.org/wiki/Alamut
** Chalus Road - http://irandoostan.com/chaloos-the-most ... d-in-iran/


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 13 marca 2021, 21:14 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

21 dzień. 10 maja.
Chalandar - 36.218990, 53.736372 lub N 36 13.145 E 53 44.182. Iran.


Licznik 98637-99167
530 km.

Mimo dość wczesnej pory, jest parno i gorąco. W cieniu. Bo jak się jest na słońcu, to piecze i człowiek niezwyczajny, rozpuszcza się tuż po wyjściu z klimatyzowanego holu hotelowego. Rozpuszcza albo gotuje jak ziemniaki w mundurkach. Czarna kanapa motocykla, mimo że w cieniu, zaraz się chyba rozpłynie.

Obrazek

Po 40 minutach jazdy wzdłuż linii brzegowej morza odbijam na południe, w kierunku gór. Już za kilka kilometrów wjeżdżam do… Gdyby nie napisy w farsi, można by pomyśleć, że do Rumunii.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wspinam się serpentynami w bukowym lesie. Liściaste drzewa chronią przed skwarem i słońcem ledwo przebijającym się przez gęste korony drzew. To może być uczęszczana droga, bo u podnóża pasma górskiego przedsiębiorczy człowiek rozpala ogień, żeby gotować dla podróżnych. Być może uczęszczana, ale nie dziś i nie teraz. Droga Baladeh – Royan, zajęta jest tylko przez mieszkańców tego regionu. Jeżdżą w swoich sprawach starymi furgonetkami Nissan i przeganiają bydło, kozy i owce na pastwiska. Gdzie stado, tam psy. Tutaj też są, ale spokojne. Nie tak agresywne, jak przy jeziorze Ovan.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Im wyżej, tym drzew mniej. Na około 1800 metrów n.p.m, zastępują je niskie krzewy i zielone łąki porastające zbocza.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pozbawiony ochrony drzew, rozpływam się od niemożliwie rozgrzanego powietrza. Trochę lepiej jest, kiedy zapnie się kurtkę i zamknie kask. Tylko nie ma wtedy czym oddychać.
W przylepionych do zbocza wioskach mieszkają ludzie. Niekiedy, mimo wielkiej przestrzeni wokół, domy postawione są bardzo blisko siebie. Jakby miało to zagwarantować ciepło zimową porą. Mam wrażenie, że te bliżej drogi są najstarsze a im wyżej, tym nowszych materiałów użyli budowniczowie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jestem już na tyle wysoko, że przy drodze zalegają resztki śniegu, a schłodzone powietrze przynosi ulgę po spiekocie. Z wysoka doskonale widać, którędy jechałem. Z tej perspektywy to oaza spokoju i bajkowa kraina zieleni.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na przełęczy jest wręcz rześko. Nie rześko. Zimno.
GPS pokazuje 2950mnpm. Jestem na odsłoniętej przestrzeni. Niskie, kolczaste krzewy smagane lodowatym wiatrem drżą tak samo, jak ja. Tylko mnie wicher może przepchnąć jak nieproszonego gościa.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Myślałem, że jestem sam, ale w dole, po zboczu pasterz przepędza swoje stado. Pewnie do wodopoju. Dopiero przez teleobiektyw aparatu widać, że to owce i kozy. Gdyby zwierzęta się nie przemieszczały, wcale bym ich nie zauważył.

Obrazek

Obrazek

Po lewej stronie, od przepaści odgradzają drogę głazy, a za nimi niewidoczna teraz zielona dolina, którą jechałem.
Surowy klimat, ostre, lodowate podmuchy wichru, niemal ogołocone z roślinności skały, sprawiają wrażenie dzikości tego zakątka świata. Można zachwycać się tą wielkością, stałością, determinacją rzadkiej roślinności, z jaką tu z trudem rosną i jednocześnie poczuć się małym i nic nieznaczącym. Ja tylko wjechałem wygodną drogą i za chwilę odjadę. Wszystko, co zastałem, jest tu od zawsze, nieprzerwanie trwając.

Obrazek

Przede mną… Potęga i czysta biel góry przytłacza wszystko, co do tej pory zobaczyłem. To Demawend*. Drzemiący wulkan i najwyższy szczyt w Iranie i na całym Bliskim Wschodzie. Mimo przejmującego zimna długo wpatrywałem się w jego biel, odcinającą się od pozbawionych śniegu, niższych gór i później wielokrotnie zatrzymywałem się, żeby popatrzeć i zapamiętać to, czego żadne zdjęcie nie jest w stanie uchwycić.

Obrazek

Teraz w dół. Po drugiej stronie doliny, która wyłoniła się zza skał, niższe, lecz też ośnieżone szczyty. Towarzyszą wulkanowi, oddzielając białą kreską ziemię od nieba.

Obrazek

Wystarczył krótki czas i silny wiatr, żeby różnica ciśnienia, temperatury albo wilgoci, albo wszystko na raz spowodowało, że do Damawend przywarła chmura, tworząc coś jak kołnierz i skrywając część stromego zbocza przy szczycie. To chmura orograficzna**, a ja jestem świadkiem jej powstania.

Obrazek

Droga meandruje, sprowadzając mnie niżej i niżej w dolinę. Minąłem może dwa samochody i oprócz pasterza w dolinie, nie widziałem innego człowieka. Skały zamieniają się w łąki a łąki w pola uprawne, ale tylko tam, gdzie jest woda.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W zielonej dolinie miasto nad rzeką jakby zakleszczone między skałami. To Baladeh, stolica dystryktu Baladeh, będącego częścią prowincji Mazandaran. Rzeka nazywa się Noor. Według informacji z sieci, jej źródło jest na wysokości 3170 metrów. Przez 150 kilometrów spływa w dół, żeby na wysokości 700 mnpm połączyć się z Haraz.

Obrazek

Obrazek

W dolinie o tej samej nazwie droga nieprzerwanie towarzyszy wartkiej rzece. Znów jest jak w piekarniku, choć nie ma wilgoci znad morza. Góry zatrzymują ją sprawiając, że klimat zamienia się w pustynno-stepową krainę z wapienia i piaskowca. Został tylko silny, suchy wiatr.

Obrazek

Życiodajne wody Haraz są koloru kawy z mlekiem. Rwący nurt zagłusza wszystko inne. Nad rzeką mostek drewniany. Wydaje się tak kruchy, że gdyby tylko rzeka mogła zawadzić swoją spienioną falą choć jedną deskę, to porwałaby całość na zawsze.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Coraz częściej wymijam ciężarówki. Znika zupełnie zieleń, a jeśli nawet jest, to przyprószona pyłem. W końcu sam wjeżdżam w wielką chmurę szarego pyłu, którego wiatr nie nadąża przewiewać. To kopalnia. Jeżdżące wywrotki wzniecają tumany pyłu. Spada widoczność, a pył dusi nawet w zamkniętym kasku.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tuż za kopalnią wjeżdżam na drogę główną, prowadzącą do Teheranu, tym razem od północnego wschodu.
Wygląda jak autostrada. Mimo wygody i widoków wytrzymałem 20 kilometrów.
Jadąc, wyszukuję na chybił-trafił możliwości zjechania z arterii. Jest, ale zjeżdża się tam z przeciwnego pasa. Dopiero po 2 kilometrach znalazłem przerwę w barierze na tyle dużą, żeby można było zawrócić motocyklem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wąski asfalt a przy nim znaki sugerujące wznos 8 do 14%. Żar leje się z nieba. Wczołguję się na 1 biegu. Spod koła ucieka wylegujący się dotąd wąż albo żmija.

Obrazek

Serpentyny. Wyjechałem zza linii drzew i okazało się, że nieświadomie trafiłem na naturalny taras widokowy na Damawend. Ten widok towarzyszy mi nieprzerwanie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Motocykl nie znosi dobrze wspinaczki. Mruga czerwona kontrolka i świeci wskaźnik płynu chłodzącego. Zatrzymać się nie mogę od razu, bo albo ostry zakręt pod górę, albo taki podjazd, że trudno byłoby ruszyć. Cały wyświetlacz już pulsuje. To ostatni moment na zatrzymanie, bo silnik się przegrzeje.

Obrazek

Wystarczy kilka minut przerwy i coraz zimniejszy wiatr szybko chłodzi motocykl. Wystarczy też kilka kilometrów i znów kontrolka daje znać. Aż do szczytu nie można się rozpędzić. Tak jestem zaaferowany motocyklem i widokami, że skręciłem w nieodpowiednią, gruntową drogę. Kiedy zawracałem, przy domu zbudowanym z gliny, cegieł i drewna, znowu silnik daje znać, że za gorąco. Ja też jestem nieco wyczerpany jazdą pod górę i wiatrem non stop próbującym zrzucić mnie w przepaść. Mimo przyjemnego chłodu panującego na tej wysokości jestem cały mokry. Mimo, że jestem cały mokry, nie mogę przestać patrzeć.

Obrazek

Obrazek

Na to podjeżdża niebieski pickup. Wysiada rosły typ w zwiewnej, jasnej koszuli. Zerka na mnie, ale idzie na skarpę nieopodal i staje na krawędzi, chcąc się z niej rzucić. Nie rzuca się. Rozkłada ręce, jakby wszystko co widzi, witał po podróży. Jakby wrócił do domu. Taki gest z Titanika ze znanej sceny. Chcę zrobić zdjęcie. Zanim jednak wyjąłem aparat... Niestety wie już co zamierzam i stanął tak, żeby lepiej było go widać.

Obrazek

Dopiero teraz podszedł i zgniata silnym, szczerym uściskiem moją dłoń, a potem gestami zaprasza do swojego skromnego domu na jedzenie. Odmawiam, znając miłe zwyczaje Persów. To taarof :)

Kiedy zdaje mi się, że motocykl nieco ostygł, wracam na właściwy szlak i znów pnę się pod górę. Tutaj już tak skandalicznie stromo nie jest. Tylko ten wiatr.
Jeszcze kilka serpentyn i na szczycie dylemat. Jestem najwyżej, jak się da wjechać na górę. Tu kończy się asfalt i zaczyna szuter. W oddali następna góra, po której pnie się szutrówka i przepada gdzieś za zboczem. Tą drogą, w linii prostej do asfaltówki jest około 100 kilometrów. 100 kilometrów w górach może zamienić się w 150 albo więcej. Benzyny mam za mało, nawet licząc zapas w kanistrze. No i znów jakaś niepewność wdarła się we mnie i mówi, żebym zawrócił. Zakręty 180 stopni na luźnej nawierzchni z moim ekwipunkiem po drodze bez możliwości popełnienia błędu. A jak się skończy zawalona skałami? A jeśli skończy się w ogóle? No i wiatr. Stoję pod stacją przekaźnikową. Są tu anteny różnego rodzaju. Porywisty wiatr wprawia w drżenie każdą linę naciągu. Przez to, każda wydaje z siebie upiorne wycie. Wszystkie razem tworzą chór przyprawiający o ciarki, o paśmie częstotliwości jak z horroru.

Obrazek

Zawróciłem. Powrót jest łatwy i przyjemny dopiero na wysokości zamieszkanej przez ludzi. Powyżej to walka z wichrem na zakrętach i z roztargnieniem. Nie da się nie patrzeć tam gdzie ciągnie mimowolnie wzrok.
Nadrobię około 200 kilometrów.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nigdy chyba nie dorównam kunsztowi miejscowych motocyklistów. Pojawił się znikąd, jechał za mną, aż mu się znudziło i wyprzedził w takim miejscu, że mi by do głowy to nie przyszło :)

Obrazek

Obrazek

Na asfalcie, na głównej drodze, do której wróciłem, płasko i prosto, choć wokół góry. Potem wpadam w zakręty jak na torze wyścigowym, a na koniec droga prowadzi do przełęczy. GPS pokazuje 2650 m n.p.m. Jest wczesne popołudnie i przyjemny chłód pozwala odpocząć od żaru dnia, nie tylko mi. Droga prowadzi do Teheranu, więc jest mocno uczęszczana. Jest wszystko, czego potrzeba: sklepy, restauracje, meczet. Nie zatrzymam się tu. Za dużo ludzi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Od razu za przełęczą tunel prowadzący w dół. Dziwne uczucie. Wjeżdżając weń z zimnej przestrzeni czuję, jak otacza mnie rozżarzone powietrze. Rozżarzone? Wręcz pali. Przenika do kasku i do płuc. Jak pierwszy oddech w saunie. Dymem samochodowych wyziewów gryzie w oczy. Oddycham coraz szybciej, ale to nic nie daje. Co się dzieje? Jest jak w komorze gazowej. W ciemności, na asfalcie widać białe, nieregularne plamy ostrego światła bijące snopami z góry. Latarnie? Znów ciemność. Płuca palą w środku. Nie da się oddychać. Nie da się przyspieszyć, bo przede mną sznur samochodów ciągnie się 30 km/h. Z naprzeciwka też. Znowu snopy światła przenikają z sufitu… W końcu, kiedy wzrok zaczął przyzwyczajać się do ciemności, chwyciłem. To tunel z… blachy, a światło na asfalcie pochodzi od dziur w starej, metalowej powłoce.

Obrazek

Obrazek

Z ulgą wyjechałem z tej pułapki. Otwieram kask i zaciągam się powietrzem jak wyłowiony z wody, niedoszły topielec.
Nie dojeżdżając do Teheranu, w Rudehen, odbijam na wschód. Wcześniej jednak zgubiłem się mimo GPS. Dobrze się stało, bo skończył się zapas mojej wody, a pragnienie wysysa ze mnie wszystkie siły. Po zakupach wlałem w siebie litrowy, schłodzony sok i tyle samo wody. Kiedy tak się nawadniałem, ze sklepu wyszedł sprzedawca, zajadając melona. Zobaczył mnie, zawrócił na pięcie i za chwilę ja też zajadałem się soczystym, żółtym kawałkiem owocu razem z nim. Nie zadawał pytań, nie przyglądał się, nie robił zdjęć. Po prostu poczęstował turystę melonem i zamienił kilka grzecznościowych zdań.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Żeby wjechać na drogę 79, muszę przejechać przez kładkę dla pieszych albo nadrobić kilka kilometrów do głównej drogi i potem jeszcze nie wiadomo ile, żeby zawrócić. Nie zastanawiałem się dłużej niż chwilę.

Obrazek

Obrazek

Za 90 kilometrów odbiłem na południe i wjechałem między skały jak przez monstrualne wrota. Za nimi inny świat. Słońce wydłuża cienie i wszystko nabiera plastyki.

Obrazek

Obrazek

Za miastem Semnan, wjechałem w łagodnie pofalowane wzniesienia. Trudno nie zatrzymać się tutaj.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Właśnie wyjąłem aparat, kiedy zatrzymała się ciężarówka, którą niedawno wyprzedziłem. Jej silnik zgasł, a kierowca idzie prosto w moją stronę. Czego chce?

Obrazek

Obrazek

Będąc coraz bliżej, mówi po swojemu. Zna kilka słów po angielsku. Rozmawiamy za pomocą mapy papierowej, GPS i gestami, dokąd jadę i dokąd jedzie kierowca. Bariera językowa jest zbyt duża, żebyśmy się w pełni zrozumieli. Zrozumiałem tylko, że zaprasza mnie do swojego domu. Oferuje gościnę, jedzenie i nocleg. Odmawiam oczywiście, ale ten nalega. To nie Taarof. Już tłumaczy gdzie jest jego dom, że za dwie godziny będzie tam, tylko skończy pracę. Z początku próbowałem opierać się, ale to na nic. W końcu wrócił do ciężarówki. Myślałem, że odjedzie, ale ten przyniósł notes. Napisał na kartce nazwę miejscowości, adres, swoje imię i numer telefonu. Tylko numer telefonu jest dla mnie zrozumiały. Adres pisany w farsi nie jest dla mnie, tylko dla tego, kogo będę pytał o drogę. Odrywa zapisaną kartkę i wręcza mi ją w taki dziwny sposób. Trudno to uchwycić słowami. Tak jakby nierówno urwany papier był gafą, a jednocześnie jego zawartość, świadczyła o szacunku do kogoś ważnego. Wiem jak to brzmi. Kimże jestem, żeby się wywyższać, ale właśnie tak to przez chwilę widziałem. Stałem się ważny dla tego człowieka, kimkolwiek bym nie był. Jako gość w jego kraju i w jego domu.
Żegnamy się serdecznie uściskiem dłoni. On z nadzieją, że odwiedzę jego dom a ja z pewnością, że nie zrobię tego. Jakże bym mógł nachodzić tak poczciwego człowieka, wyjadać jego zapasy, korzystać z gościnności, nie mogąc w odpowiednio szczodry sposób odwdzięczyć się.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


***
Poszerzenie podnóżka już od dawna wisi przykręcone tylko jedną śrubką. Reszta odleciała po drodze. Przypomniawszy sobie o tym, zatrzymałem się na poboczu.
Ostatni raz przed wieczorem, zatrzymałem się na rozstaju dróg, żeby zastanowić się, czy szukać noclegu, czy jechać do końca drogi, którą wyznaczyłem w nawigacji i tam zastanowić się co dalej. Zatrzymuje się mijany wcześniej samochód. Z nowego, białego Peugeota 405 wysiada mężczyzna około pięćdziesiątki a od strony pasażera, młoda kobieta. Dziewczyna właściwie. Jest szczupłej budowy. Bez skrępowania zdejmuje chustkę z głowy, żeby ją poprawić. Długie, kruczoczarne włosy rozlewają się po ramionach, aż za łopatki. Brązowe uśmiechnięte oczy i cała twarz w nienagannym makijażu. Jest naprawdę piękna.
Obydwoje podchodzą do mnie. Gaszę silnik, zdejmuję kask. Mężczyzna pyta, czy potrzebuję czegoś. Zatrzymali się, żeby zapytać obcego człowieka, czy ten czegoś potrzebuje. Nie, przecież nie potrzebuję.
Rozmawiamy o drodze i o tym miejscu. Pytają dokąd jadę, a ja pytam, gdzie może być hotel. Próbują wytłumaczyć co, gdzie i jak, ale to już zbyt wiele jak na moje pojęcie o angielskim. Pozostało mi udawać, że już wiem, inaczej byliby w stanie zaprowadzić mnie tam, porzucając swoje plany.
Odchodzą do auta. On otwiera dziewczynie drzwi z nonszalancją, wręcz teatralnym gestem. Ona dotyka jego ramienia i wsiada. Jakie to niezwyczajne. Nietypowe według stereotypu, który mam zakodowany w głowie na temat roli mężczyzny i kobiety w Iranie.

Obrazek

Obrazek


***

Stacja benzynowa na obrzeżu Telmadreh. Zatankowałem motocykl i siedzę na krawężniku, zajadając resztę cienkiego placka, przypominającego lawasz***, który został mi z kolacji. Mimo że jestem w pewnym oddaleniu od dystrybutorów i kasy, kilka osób podchodzi, żeby przywitać się i zagaić o cokolwiek. Jest też samochód z parą młodych ludzi w środku. Zatankowali i teraz dziewczyna pyta po angielsku, czy mogą w czymś pomóc. Ponieważ jeszcze się nie zastanawiałem nad tym a słońce nisko, nieopatrznie zapytałem o hotel w pobliżu. Nieopatrznie, bo w tym kraju wszystko musi być załatwione i dogadane, jeśli ktoś zapyta albo poprosi o cokolwiek.
Jadą z Teheranu, więc nie znają okolicy. W związku z tym chłopak poszedł zapytać obsługę stacji. Ci o hotelu w pobliżu, nie wiedzą nic.

-To nie kłopot, bo ten tam, co sprzedaje miód przy stacji, może coś wiedzieć — oznajmia chłopak.

W ten sposób w akcję rozpytywania o hotel dla faceta z motorem zaangażowani są wszyscy. Zebrała się mała grupka i dyskutują. W końcu straganiarz wpadł na pomysł.
- Nie musisz nigdzie jechać. Będziesz spał tutaj – przetłumaczyła słowa straganiarza dziewczyna z samochodu.
Zanim zorientowałem się w czym rzecz, wszyscy zaczęli kiwać głowami na znak zgody. Straganiarz już idzie do budynku i woła mnie zachęcająco, żebym szedł za nim. Cóż mi pozostało. W korytarzu drzwi a za nimi miejsce do modlitw. Zdjęliśmy buty i pokazuje, gdzie można się położyć, gdzie zostawić bagaż. Później jeszcze gdzie mogę się umyć, a jakbym był głodny, to tutaj a tutaj jeszcze jest sklep.

Powinienem wiedzieć już, że lepiej o nic nie pytać, jeśli nie jest się świadomym pytania i jego możliwych konsekwencji. To jest dla mnie, zatwardziałego introwertyka po prostu KRĘ PU JĄ CE.
Straganiarz to dobry handlowiec. Za swój pomysł oczekuje rewanżu w formie 200 tysięcy Riali. Wiem, że nie płaci się za taki nocleg, ale... To niewielka cena, za którą będę mógł spokojnie usnąć, mając mniejsze wyrzuty w sprawie zamieszania z hotelem. Z ulgą przyjmuję ofertę. Młodzi z samochodu, dopiero kiedy upewnili się, że na pewno mam wszystko czego trzeba, odjechali.
Krzątam się przy motocyklu, a kobieta ze sklepu częstuje mnie kawałkiem zimnego arbuza.
Wyszedłem po ostatnią rzecz z motocykla – tankbag i dostaję herbatę.
Schowałem tankbag i poszedłem zablokować kierownicę i sprawdzić co się dzieje, bo oprócz odkręconego poszerzenia podnóżka, sączy się benzyna przez lewy wlew. Dostałem dorodną śliwkę.
Straganiarz poprosił, żebym zrobił mu zdjęcie z jego kramem różności i poczęstował mnie herbatą.
No co za ludzie! Nigdzie już nie wchodzę i nie wychodzę! To jednak nie działa. Człowiek z obsługi stacji, widząc, że siedzę na krawężniku, przyniósł plastikowe krzesło. A jak na nim już usiadłem i zacząłem pisać w notesie, jeszcze doniósł herbatę. Jak ją tylko dopiłem, dostałem następną. Przy tej następnej, bardzo uważałem, żeby się nie skończyła…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tak oto, w gorący wieczór zakończyłem dzisiejszą tułaczkę, schwytany w pułapkę małych i dużych uprzejmości.

Obrazek

P.s
Prawdopodobnie wyciek jest przez sparciałą uszczelkę wlewu benzyny albo źle ją założyłem, po mocowaniu filtra do wlewu. No i jak zwykle nalałem za dużo benzyny.
CF

Mapy.

Obrazek

Obrazek

*Demawend - https://pl.wikipedia.org/wiki/Demawend
**Chmura orograficzna - https://pl.wikipedia.org/wiki/Chmura_orograficzna
***Lawasz - https://pl.wikipedia.org/wiki/Lawasz


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 20 marca 2021, 12:22 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:


22 dzień. 11 maja.
36.218990, 53.736372 lub N 36 13.145 E 53 44.182 – Tabas. Iran


Licznik 99167–99958
791 km

Obrazek

Jest już jasno, choć słońce jeszcze nie dotarło na tyle wysoko, żeby razić swoimi promieniami. Gruntowa droga wiedzie doliną między łagodnymi, zielonymi wzniesieniami. Jadąc pod światło, widać jak wilgoć nocy ulatuje, tworząc mgliste smugi na zielonych zboczach. Nie jest ani gorąco, ani zimno. Tylko wczesnym rankiem można cieszyć się takim luksusem. Skrupulatnie korzystają z tego pasterze i rolnicy. Jedynie kobieta siedząca na kamieniu przy nieuczęszczanej drodze, nie pasuje do otoczenia. Może czeka na męża?

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jak bardzo może zachwycać jednego to, co dla innego jest codziennością, znojem i trudem życia. Małe, zielone poletka, tuż po wschodzie słońca, dla mnie są uroczym, niezapomnianym miejscem, mijanym po drodze. Dla rolnika, pasterza, kobiety siedzącej na kamieniu to zapewne stały, nużący obraz, który zmieniany jest tylko porami roku, wschodami i zachodami słońca. Niektórzy są tak przywiązani do swojego miejsca, że zapuszczają korzenie jak drzewo, nie podróżując dalej niż trzeba, żeby egzystować.
Takim mi się zdaje człowiek, który zatrzymał mnie właśnie.
Starzec mówi po swojemu. Może to nie starzec? To wiatr i słońce odcisnęły na jego skórze swoje piętno. Mówi do mnie, gestykuluje. Pokazuje coś wymownie, chyba pyta, wcale się nie uśmiecha przy tym. Mogę najwyżej wsłuchiwać się w melodyjny monolog, bo nic przecież nie rozumiem. Dwa słowa powtarzają się sporadycznie. Iran i Turkej. Dlaczego mnie zatrzymał? Co chce przekazać? Tego się nie dowiem. Na koniec, chyba życzył mi dobrej drogi.
Takie spotkania zawsze trochę zasmucają. Ludzie mają tyle rzeczy do powiedzenia. Takich, o które sam nigdy bym nie zapytał. Nie znając języka, który jest odległy od każdego z języków słowiańskich, można być najwyżej biernym, nierozumiejącym słuchaczem.

Obrazek

Ostatni kilometr to ścieżka strachu. Mogę sobie wyobrazić, jakie gwałtowne opady wydrążyły nierówności niepozwalające jechać w linii prostej. Omijam muldy, kamienie, wyrwy, doły. Wszystko na pierwszym biegu, najczęściej na półsprzęgle. Mimo to czuję, jak bagaż ciąży i chce mnie wespół z nierównościami pozbawić równowagi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Miejscowi ze stacji benzynowej, gdzie spałem, mówili na to miejsce tak, że brzmiało jak „sod”. Mieli na myśli Badab-e Surt*, tylko nie łączyłem wszystkich słów.
Miejsce to jest położone tak jakoś nijak, że pierwsza rzecz, która mnie zaciekawiła, to wielka … mrówka.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Spotkałem fotografa. Jest zawodowcem i jest tu od wczoraj, żeby zrobić nocne zdjęcia i timelapse ze wschodem słońca. Przyjechał aż z Teheranu. Właśnie zbierał się po sesji, ale widząc obcego, zaniechał wyjazdu. Oprowadził mnie po okolicy, pokazał gdzie najlepiej robić zdjęcia, gdzie można wejść, a gdzie trzeba uważać, żeby czegoś nie zniszczyć. Bezinteresownie poświęcił swój czas, podzielił się wiedzą, mimo że na pewno niedospany i może głodny, chciał wyruszyć do domu przed pierwszą falą upału. Dopiero uznawszy, że wszystkie informacje przyswoiłem, zostawił mnie samego i odjechał. No prawie samego. W pobliżu stoją jeszcze cztery namioty. Fotograf mówił, że to studenci na praktykach czy ktoś w tym rodzaju. Jeszcze śpią.
W takim razie mogę sam napatrzeć się na złoto Iranu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Plejstocen i pliocen, piszą. Uogólniając, wtedy dwa różne źródła wody rozpoczęły tworzenie „złotych” tarasów, które teraz mam przed sobą. Według naukowców, w plejstocenie człowiek dopiero zaczynał być rodzajem Homo. Opanował użycie ognia i rozprzestrzenił się poza Afrykę. Po ziemi chodziły olbrzymie, włochate mamuty. Jeśli to prawda, a moja ignorancja nie pozwala wątpić w naukę, czymże jest największa piramida w Gizie, bałwochwalczo nazwana imieniem jednego człowieka, mimo że tysiące przyczyniło się do jej zbudowania? Cóż to za dzieło, które w przeciągu zaledwie 4,5 tysięcy lat, rozsypało się i rozpadło ze starości, obniżając się przez to o 7 metrów? To dzieło na naszą, ludzką miarę.
Badab-e Surt trwa od zarania ludzkości, zanim jeszcze nadano mu nazwę. Mimo że nie jest trwałe, ma cechę, której budowniczowie piramidy, ani nawet ci współcześni, nigdy nie dorównają. Jest to dzieło skończone i jednocześnie nieprzerwanie budowane. Takich miejsc jest zaledwie kilka na świecie. Do tej pory znałem niszczone przez zaniedbanie, komercję i budowle przynoszące dochód, Pamukkale w Turcji z tłumem ludzi, sztucznie odbudowanymi formacjami tarasów trawerytowych i biletami wstępu. Tutaj z daleka od zabytków, z dojazdem wymagającym ostrożności, w ciszy gór, można podziwiać do woli to, co natura tworzyła, przez jakiego czas nie znamy jako Homo sapiens.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Słońce coraz mocniej daje znać o sobie. Chłopiec ciągnie ojca za rękaw do motocykla, ale na mój widok zatrzymuje się w pół drogi. Przyjechali tu starą osobówką. Jak wjechali po tych dołach, nie wiem.
Ojciec pyta się, czy można zrobić zdjęcie. Dałem jeszcze smykowi kask do tego, ale sam zdjęć nie robiłem. Chłopak i tak miał tremę.

Obrazek

Obrazek

Z góry zjeżdżam z duszą na ramieniu. Łatwo wpaść w nierówną koleinę. Jednak jest łatwiej niż przy podjeżdżaniu. Mijam fotografa, który widocznie zatrzymał się po coś, albo tak wolno zjeżdża.

Obrazek

Obrazek

Żeby jechać dalej, muszę wrócić przez miasteczko, w którym nocowałem. Ni stąd, ni zowąd pojawił się czek point z żołnierzem i policjantami. Widocznie mają swoje godziny pracy, bo wczoraj nikt nie zastawiał ulicy barierkami.

Obrazek

Jeszcze przez kilkadziesiąt kilometrów jechałem wśród urodzajnych, nawadnianych pól, widziałem nawet drzewa i zjechałem w dolinę, aż dotarłem do starego, wysychającego już rozlewiska, czy może po prostu zbiornika ze słodką wodą. Mieszkają tu ptaki, jakich nie znam. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to ostatni raz tego dnia, kiedy widzę wody więcej niż w butelce. Tutaj też, mógłbym napisać, że ostatni raz widziałem zakręt. To oczywiście gruba przesada, ale droga wyprostowała się, wyrównała i często prowadzi wzrok po horyzont, albo do koniecznego dla ominięcia przeszkody, zakrętu. Do tego, przed każdą większą osadą, czy miasteczkiem pojawiły się posterunki policyjno – wojskowe z garbami spowalniającymi na asfalcie. Trzeba się orientować, bo najczęściej wcale tych garbów nie widać do ostatniej chwili. Taka wioska i posterunek to swoista anomalia. Coraz rzadziej je mijam.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mało tu stacji benzynowych i trzeba korzystać z każdej nadarzającej się okazji. Stacji mało, ale benzyny dużo.
Przyzwyczajony do automatu nalewam, nie patrząc. Przecież odbije. Nie odbił. Benzyna wystrzeliła ze zbiornika, zalewając wszystko wokół.
Chłopak z obsługi śmieje się i koniecznie chce zatankować z drugiej strony. Czemu nie. On umie. Leje, jednocześnie dyskutując ze swoim kolegą. Wtem paliwo ze zbiornika, jak wystrzeli w powietrze! Benzyna leje się po całym motocyklu a pod nim plama jeszcze większa od mojej. Przynajmniej mam pewność, że więcej się nie zmieści. No i teraz wszyscy się śmieją oprócz nalewającego.
Zrobiłem sobie przerwę. Cień jest na wagę złota, a tutaj jest go na tyle dużo, że skrył i mnie siedzącego na krawężniku i motocykl. Dostałem zimną wodę, herbatę, kawałek płaskiego, suszonego owocu. To taki cienki jak papier plaster ze śliwek. Jest tak kwaśny, że mimowolnie wykrzywia twarz, ale za to przez jakiś czas nie chce się tak bardzo pić. Mogę też podładować telefon w budce przy kasie.
Motocykl chyba bierze więcej oleju, kiedy jest gorąco. Przy okazji przystanku dolałem do właściwego stanu. Trzy litry, które zabrałem ze sobą, to może za mało.
Ruszam i od razu hamuję. Zatrzymał mnie gwizd i pokrzykiwania. Zapomniałem o telefonie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek



***

Górzysta okolica, z czasem zamienia się w równinę i proste jak drut drogi. W oddali majaczą pasma wzgórz. Z całą pewnością słońce jest tu bliżej ziemi niż zwykle, na dodatek nie daje cienia, paląc prosto z góry. Zresztą co na pustkowiu miałoby dawać cień? Jałowa ziemia ciągnie się po horyzont. Nie ma drzew. Tylko kępy wysuszonych, niskich krzewów w sobie znany sposób mogą tu przetrwać. Bezkresna pustka żarzy się zalana słońcem. Porusza powietrze a ono, przejmując energię cieplną, drży, przekłamuje rzeczywistość, wykrzywia perspektywę i pozbawia ostrości. Suche, nagrzane powietrze unosi drobiny pyłu, jakby chciało przykryć całe widowisko. Nawet tam, gdzie w naszym rozumieniu nic nie ma, zawsze coś się dzieje, oszukując oczy. Jest coś jeszcze. Muszę się zatrzymać.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jest w tym wszystkim jakiś spokój. Niczym niemącona cisza, tylko potęguje wrażenie pustki i samotności. Wszystko tu ma swój czas i miejsce. Taka równowaga między życiem i śmiercią. Odwieczna konfrontacja natury z niszczycielskim, a jednocześnie dającym życie słońcem. Wczesną wiosną suche i łamliwe patyki niemal obumarłych krzaków, na pewno są zielone i soczyste. Teraz zaczyna się czas ognia. To system dający szansę tylko najlepiej przystosowanym. Żyją tu stwory nie mające kończyn a mimo to silne i szybkie, choć ich żywot trwa najwyżej kilka minut. Wszystkie rodzą się przy skraju jedynej tu, pozbawionej niemal całkowicie roślinności góry. Swój krótki żywot zaczynają od małych, cylindrycznych form i lejków tuż przy ziemi, żeby za chwilę rozkręcić się, rozszaleć, rozrosnąć i porywać do siebie wszystko, co lekkie i nieumocowane na stałe. W końcu są tak duże, że piaskowe cielska niektórych okazów sięgają nieba. Ich wielkość zależy od tego, jak wiele porwą drobin pyłu, piachu, patyków. Kiedy są wystarczająco duże i silne, mogą zostawiać za sobą ślad. Jestem tuż przy wylęgarni wirów pyłowych, inaczej zwanych Dust Devil.
Bywa, że jest ich kilkadziesiąt na raz. Większe i mniejsze przemieszczają się w tym samym kierunku w ciszy, jakby instynkt pchał je w jedno miejsce, żeby mogły gwałtownie zakończyć swój byt. Nagle, w ciągu kilku sekund rozpadają się, a pył opada bezładnie na ziemię. Za chwilę, wszelkie ślady zaciera drżące od skwaru powietrze tuż nad wypaloną słońcem ziemią.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Człowiek, bez specjalnego przygotowania, bez wody, ubrania, narzędzi, wrzucony prosto z tak zwanej cywilizacji, która wysysa z nas dawno zapomniane umiejętności przetrwania, rozleniwia, zabija instynkt, kruszy wytrwałość i przytępia zmysły, nie ma dużych szans na przeżycie.
Żyje się nam dostatnio, wygodnie i mamy wszystko podstawione pod nos, ale nie wyściubiamy tego nosa poza tak zwaną strefę komfortu. Żyjemy w skupiskach, które dają możliwość istnienia w dobrobycie, jednocześnie trwonimy energię na zdobywanie osiągnięć cywilizacji dodających blichtru. Przeniesiony do tego miejsca z pustymi rękoma, uschnie każdy.

Z rozmyślań wytrącił mnie nietypowy ruch. Zdaje się prawdziwy, niespowodowany falowaniem gorącego powietrza. Nie jest to też wir pyłowy. W oddali wzbija się tuman kurzu i wyraźnie przemieszcza w kierunku głównej drogi, na której się zatrzymałem. Już rozpoznaję, że to motor. Na maszynie jedzie ktoś w kominiarce zakrywającej wszystko prócz oczu. Wyjeżdża na asfalt i jedzie w moim kierunku. W końcu zatrzymuje się przy mnie.
- Hello Mister – mówi, ściągając kominiarkę.
- Hello – odpowiadam – No Mister. Artur – dodaję.
- Hello Mister Artur! – woła uśmiechając się od ucha do ucha młody Irańczyk.
- No Mister. Maj nejm is Artur. No Mister Artur – tłumaczę.
- Okej, okej Artur – Hamid – pokazuje na siebie chłopak.
Odpowiedziałem na kilka standardowych pytań, czyli skąd jestem i dokąd jadę i za chwilę słyszę:
- Folloł mi.
Cóż. Nigdzie mi się nie spieszy. Za kilometr skręciliśmy w nieutwardzoną drogę między poletka uprawne, na których teraz nic nie rośnie. Minęliśmy kilka domostw z glinianych cegieł i zatrzymaliśmy się przy małym sadzie. Właściwie to kilka drzewek, a nie sad. Drzewka są młode, ale na tyle wysokie, żeby można było skryć się w ich cieniu. Próbując niedojrzałych i cierpkich jeszcze owoców jakiejś odmiany śliwki, dowiedziałem się, że jestem w Parku Narodowym Khar-Turan**. Fonetycznie zabrzmiało jak „Loran”, ale później poznałem właściwą nazwę.
Hamid opowiada mi o tutejszej faunie. O ptakach, gepardach, dzikich wielbłądach i bliskich krewniakach zebry, ale takich bez pasów. Są maści tutejszej, spalonej słońcem pustyni.
Zaprasza mnie do domu na herbatę i jedzenie. Mogę też się przespać, jeśli chcę. Daję się namówić tylko na zobaczenie owocowego gaju.
Przyszedł młodszy brat Hamida. Niestety nie zapisałem jego imienia i jak wiele szczegółów, i ten uleciał w zapomnienie. Obaj są młodzi i znają angielski. Porozmawialiśmy jeszcze kilka chwil, na ile dało się rozmawiać i odjechałem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Teraz kiedy wiem, że to pustkowie wcale pustkowiem nie jest, wiem, dlaczego jechałem prawie dwieście kilometrów i nie minął mnie żaden samochód. Wioska, w której byłem u braci, była ostatnią jaką widziałem na tym odcinku.
Można tu zatrzymać się, nie dbając o to czy to środek drogi czy pobocze. Nic się nie dzieje. Kiedy wyłączyć silnik, słychać ciszę przerywaną tylko szelestem pchanych wiatrem, suchych kawałków roślin. Ta cisza napawa zadumą. Jest taka trwała w połączeniu z żarem lejącym się z nieba i drgającym powietrzem tuż nad horyzontem. Chyba tego chciałem. Doznać czegoś, co jest tak ulotne i tak beznamiętne. Po raz kolejny zdałem sobie sprawę, że nie jestem niezależny, ani silny, ani jakikolwiek. Jestem zależny od maszyny którą jadę, od wody którą mam w zapasie. Wody, która właśnie się kończy. Bez odpowiedniej wiedzy, doświadczenia, narzędzi i odporności, jestem tylko człowiekiem cywilizowanym. A życie nawet tu znalazło miejsce dla siebie. Przystosowało się. Kamienie, skały, góry, sucha roślinność rosnąca nie wyżej niż 30 centymetrów.
W oddali widać wyschnięte słone jezioro i… zakręt.

***

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jest taki moment w podróży, kiedy wszystko się zlewa. To chwila, kiedy z gardła odrywa się dusząca pętla przyzwyczajeń i codzienności. Pęka kaganiec stabilnej pospolitości i pierzchają błahe rozterki. Codzienne, ważne wybory tracą znaczenie, bo tu nie mają racji bytu, a w ich miejsce przychodzi zwykły spokój. Nasiąka się drogą, wiatrem, monotonną pracą silnika. Zamiast czasu, liczę kilometry. Zamiast dni, tankowania. Zamiast kłopotów, zmagania z naturą. Nie zmagania. Kiedy leje deszcz, jako oczywistość przyjmuję, że będę mokry. Jak jest zimno, wiem że zmarznę. Kiedy gorąco, też wiem, na co mogę liczyć, tak jak teraz. Nie chronię się pod dachem przed deszczem, nie chowam przed zimnem w ciepłym pokoju i nie szukam klimatyzacji, kiedy upał. Poddaję się temu, bo i tak nie ma wyboru.
Wszystko się zlewa i miesza ze sobą, a jednak nabiera wyrazistości. Jedzenie lepiej smakuje. Woda przynosi prawdziwą ulgę w pragnieniu. Wyraźniej się widzi, lepiej odpoczywa, wolniej żyje, pełniej oddycha, mocniej czuje.
Wtedy przechodzi się w coś jak nieważkość, a motocykl znika i człowiek znika. Zostaje myśl, podróżująca przez czas i przestrzeń, drogą wyznaczającą ich kierunek. To jest ten moment. Zawsze czuję, kiedy się zbliża. Zmęczenie przestaje być dokuczliwą ułomnością, a staje się zapowiedzią przyszłego odpoczynku. Brud i kurz nie są niechlujną manierą brudasa, bo staje się odznaką za każdą przygodę i każdy kilometr w drodze.
Wtedy dobrze jest zadać sobie pytanie. Właściwie jedyne, które teraz ma znaczenie. Kim jestem? Jedną z owiec, ich pasterzem czy drogą, po której idą, czy może psem zaciekle broniącym stada?

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Lepiej zamknąć kask niż jechać z otwartym. Wtedy trochę lepiej się oddycha. Znam to już. Dopinam kurtkę, zamykam kask. Przy tej temperaturze ma się wrażenie, że jest trochę lepiej. Mniej gorąco. Jadę tak już jakiś czas. Skończyła się woda. Rzecz banalna, dostępna w każdym kranie świata, tutaj stała się towarem deficytowym. Wcale jej nie oszczędzałem. Piłem gorący płyn o zapachu plastiku, moczyłem chustkę na szyję, lałem na głowę. Jestem tak przyzwyczajony do wygód, że nawet przez myśl mi nie przeszło, że woda może się skończyć, mimo że przecież sam wylewałem ją bez umiaru.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Bez wody, człowiek owiewany wielką suszarką półpustyni przestaje się w kocu pocić. Zamykanie kasku, zapinanie kurtki w niczym już nie pomaga. Sucho w ustach, oczy pieką, a jedynym marzeniem jest łyk wody.
Jakoś więcej tu ruchu. Czasem ktoś przejedzie, pozdrawiając ręką, czasem ja przejadę obok wioski z domami w odcieniu piasku, choć wciąż to rzadki i zaskakujący widok.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jest czek point. Może tutaj się napiję. Zaskoczony policjant długo nie mógł zrozumieć, dlaczego zatrzymałem się tutaj. Tak jakby ramię irańskiej sprawiedliwości miało do czynienia ze zwykłymi ludźmi tylko w przypadku egzekwowania prawa. W końcu chwycił. Dostałem szklankę wody, ale w zamian poprosił o dokumenty. Chyba z ciekawości, bo nie mogliśmy dogadać się co do mojego pochodzenia.
Lodowata woda nie od razu przyniosła ulgę. Najpierw ścięła boleśnie głowę swoim zimnem, tak samo, kiedy pije się lodowy sorbet. Łapczywie piję małymi łykami, chociaż wszystko mi mówi, że lepiej byłoby szybko i od razu. Potem druga szklanka i jeszcze jedna. Dostałem jeszcze kilka pytań, na które nie potrafiłem odpowiedzieć przez barierę językową. Odzyskałem paszport, podziękowałem gestem i odjechałem w swoją stronę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pozostał do rozwiązania jeszcze jeden kłopot. Kończy się benzyna, a stacji nie ma, nie ma i nie ma. Mam zapas, ale kiedy chciałem go użyć, to i trochę szczęścia uśmiechnęło się do mnie. Dotoczyłem się do zabudowań. To mała mieścina o nazwie Eshqabad. Jest w niej benzyna. 375 kilometrów od poprzedniej. Na rezerwie motocykl przejechał 75 kilometrów.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Już przyzwyczaiłem się, że obsługa robi sobie zdjęcia. Ze mną, z motocyklem i we wszystkich możliwych wariantach. Robią to tak długo, że kobieta czekająca na swoją kolej, zdenerwowała się na to i krzyczy.
Obok jest sklep. Nie chodzi o jego asortyment, bo bardzo głodny nie jestem, ale o dużo większą ilość cienia, jaką dają ściany budynku.
Dla oka kupiłem zimny sok i od sprzedawcy – właściciela dostałem jedną, wielką płachtę cienkiego jak gazeta placka chlebowego.
Usiadłem wygodnie na krawężniku i spisuję notatki. Spokój ten nie trwał długo. Sklepikarz przyniósł jeszcze cukierka. Za chwilę dowiedziałem się po co. Wciąż wsiada na motocykl i nakazuje koledze robić sobie zdjęcia. Przecież nie odmówię. Zresztą nie pyta. Wsiada i zsiada. Opiera się, kręci manetką, znowu wsiada. Przed motorem zdjęcie i jeszcze jedno za nim. Może jeszcze w kucki a może jeszcze na stojąco. Jego kolega musi poprawiać kadrowanie, bo sklepikarz wciąż niezadowolony z efektu. W końcu stało się to irytujące. Pożegnałem się czym prędzej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zostało mi około 140 km. Tutaj na drodze ciężarówki, ludzie, samochody i jednoślady. Są czekpointy, kontrole prędkości, rozjazdy i czasem nawet skrzyżowania.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przed Tabas, miastem, w którego okolice jechałem, wypadek. Policjanci zastawili drogę. Czekam cierpliwie. Na moich oczach auto przewrócone na dach zaczęło płonąć. W środku nikogo już nie ma, ale mogę sobie wyobrazić, co przezywa nieostrożny właściciel. Często bywa, że taka furgonetka jest jedynym narzędziem, pozwalającym wiązać koniec z końcem.

Obrazek

Obrazek

W poszukiwaniu kempingu przejechałem Tabas. Na rogatkach miasta znowu wypadek. Tym razem ktoś wjechał osobówką do rowu. Też nikomu nic się nie stało. Skorzystałem z okazji i pytam policjanta o mój kemping. Ten, nie potrafiąc wskazać drogi pyta właściciela zniszczonego samochodu. Wyszło na to, że jadę dobrą drogą, ale jest jakieś ale. Tego „ale” nie zrozumiałem. Pozostało mi podziękować i odjechać.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Za kilka kilometrów znalazłem kemping, ale nie skorzystam z niego. Zamknięty. To chyba to ale, którego nie zrozumiałem.
Słońce właśnie rozpoczęło swój codzienny rytuał skrywania się za horyzont. W drodze powrotnej do Tabas spróbowałem jeszcze kogoś stąd zapytać o nocleg, ale bez powodzenia. Wrócę do miasta. Tam na pewno coś się znajdzie.
Wracam, ale coraz wolniej. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tutaj zachód słońca jest jakiś inny. W mojej szerokości geograficznej bywa ładny czy jak niektórzy uważają romantyczny albo zjawiskowy. Tutaj też taki może być, ale ma jeszcze jedną cechę. Przynosi ulgę rozgorączkowanemu światu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W Tabas od razu trafiłem na wielkie rondo. Ma prawie 1,5 kilometra. Może to raczej droga wiodąca dookoła Imamzadeh Hussein ibn Musa al-Kadhim***. Meczetu tłumnie odwiedzanego przez pielgrzymów. Naprzeciw jednego z wejść jest hotel. Turyści spoza Iranu dostają w nim specjalne pokoje. Nie wiem na czym ta specjalność polega, ale cieszę się, że to parter i nie muszę nosić bagażu po schodach.

***

Jest tu wszystko, co potrzebne głodnemu, spragnionemu i brudnemu motocykliście. Po prysznicu z zimnej wody poszedłem zobaczyć gdzie dojechałem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niedaleko hotelu jest bar. Jeden z wielu. Tu zapoznaję się z trzema ludźmi. Pierwszy, wysoki i łysiejący. To chyba szef. Drugi to jego syn a trzeci to karzeł. Zamówiłem coś, co szef polecił i za kilka minut jem mięso siekanego kurczaka, pachnące liście, ogórki i pomidor. Nie wyszedłem od razu po sytej kolacji. Jeszcze piszę notatki. Przyszedł starzec. Niegroźny wariat. Usiadł przy moim stoliku naprzeciwko. Na wszystko, co powie szef, reaguje śmiechem, przesadnie rozdziawiając bezzębną paszczę. Obsługa zna nieszczęśnika. Podjudzają go do tego śmiechu, a on cieszy się z tego jeszcze bardziej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Murek przy wielkiej latarni. Kończąc zimny napój, kończę też notatki z dnia, przyglądając się życiu miasta. Mam wrażenie, że dopiero po zmierzchu, kiedy upał zelżał, da się robić coś innego oprócz szukania cienia.
Motocykl zaparkowałem pod murem hotelu i przykryłem pokrowcem. Nie boję się kradzieży. Po prostu to dziwaczny i nietypowy tu pojazd. Chowam go tylko przed oczami.
Jutro pojadę tam, gdzie dziś nie dojechałem. Do kanionu rzeki z gorącymi źródłami, po którym przyjdzie mi brodzić przez kilka kilometrów. Bez motocykla :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

CF

Mapy

Obrazek

Obrazek



*Badab-e Surt - https://en.wikipedia.org/wiki/Badab-e_Surt
**Khar-Turan - https://en.wikipedia.org/wiki/Khar_Turan_National_Park
***Imamzadeh Hussein ibn Musa al-Kadhim - https://www.alaedin.travel/en/attractions/iran/tabas/imamzadeh-hussein-ibn-musa-al-kadhim


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 20 marca 2021, 15:23 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 08 grudnia 2011, 12:58
Posty: 3372
Lokalizacja: Dęblin, Wawa.
W sam raz na czytankę przed sobotnim obiadem :)

_________________
Był Junak M10, potem xt600z i xtz750 aż w końcu przyszło nawrócenie, lc4620 sc, exc520, a teraz Obrazek
WSK jest nadal :)
Obrazek


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 26 marca 2021, 23:18 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:


23 dzień. 12 maja.

Tabas – Nehbandan. Iran


Licznik 99958–100511
553 km

Trumna przykryta jest czarnym całunem ze złotymi napisami. Środkiem ulicy niesie ją sześciu mężczyzn. Za nimi mały tłum… też mężczyzn. Wśród nich, jeden niosący głośnik na głowie, żeby lepiej było słychać. Z głośnika dobiega śpiew żałobny. Za mężczyznami w pewnym oddaleniu idą kobiety i dzieci. Jest ich o wiele mniej. Zdaje się, że czarny kolor nie jest tu zwyczajem w tak smutnym dniu. Odnoszę też wrażenie, że w pewnej kwestii jest podobieństwo do obrządków jakie widziałem w Polsce. Im dalej od niesionej trumny, tym mniejsze nasycenie żalu, smutku i zadumy po zmarłym. Tak jakby wartość człowieka który odszedł, była największa dla tych z początku konduktu, malała wraz z mężczyznami idącymi po środku, aż do symbolicznej dla tych, którzy idą na końcu. Właśnie jeden z ostatnich żałobników zwrócił mi uwagę, że niepotrzebnie mam zapalone światło w motocyklu. Zrobił to tak, jakby to miało taką samą wagę co śmierć, za którą tego ranka beztrosko podąża. Śmierć, która przecież po niego też przyjdzie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek



***

Zostało 12 kilometrów do miejsca w które jadę, jednak zatrzymam się na chwilę.
Na liczniku, obelisk pokazał 100 tysięcy kilometrów. Znakomitą większość przejechał pode mną. Wiem, że to niczemu nie służy, ale jak każdy, lubię okrągłe liczby i co 10 tysięcy robię takie podsumowanie techniczne. Co się popsuło, jakie części kupiłem, kto naprawiał. Do tego potrzebne mi zdjęcie i stąd postój.

Obrazek

Gdyby ktoś dziś zapytał, bez zastanowienia mogę odpowiedzieć, że właśnie spełniam swoje największe marzenie. Mimo że ta podróż, jeśli ją skończę, będzie najdłuższa ze wszystkich, dodałbym, że tak jest za każdym razem, niezależnie od czasu i odległości. Czas i dystans to dwie funkcje podróży, które tylko ograniczają. Zawsze jest coś NAJ w każdej drodze.
Ta dziesiątka i pierwsza setka zatrzymała mnie na poboczu asfaltu prowadzącego do niedalekich, surowych gór, palonych większość roku bezlitosnym słońcem. Tymczasem słońce jeszcze nie za wysoko, więc nie dokucza. Słaby wiatr owiewa wszystko ciepłym tchnieniem, nie powodując efektu suszarki. Niedługo to się zmieni, ale lepiej cieszyć się chwilą, zamiast przewidywać oczywistości.
Jeszcze niedawno, nawet przez myśl nie przeszłoby mi, że jestem w stanie wykrzesać z siebie tyle samozaparcia, żeby ruszyć się gdziekolwiek. I kiedy sobie o tym pomyślę, to jestem z siebie dumny. Nie dlatego, że tu jestem, bo tu może przyjechać każdy. Dlatego, że mogło mnie tu nie być, gdybym nie otrząsnął się w porę z toksycznych znajomości, banalnych, kopiowanych potrzeb i pustych, jałowych marzeń. Pewnie siedziałbym teraz na kanapie z piwem w ręku, pieszcząc kciukiem pilot od nowoczesnego telewizora kupionego na raty. Przerzucając kanały, pozwalałbym miernym rozrywkom, dramatycznym wiadomościom i nachalnym reklamom sączyć się przeze mnie razem z alkoholem. Wszystkiego słuchałbym bez wytchnienia, żeby mieć o czym rozmawiać z kumplami w pracy. Przytakiwać sobie nawzajem, jakie to życie skomplikowane, jaki świat okrutny, jacy ludzie głupi i co szokującego zrobiła ostatnio jakaś celebrytka. Gdzieś przeczytałem*, że społeczność a właściwie całe społeczeństwa mają tendencję zmniejszania różnicy intelektu dorosłych do dzieci. Dzięki mediom. Przez to właśnie, że żyją tymi samymi sprawami, programami, bohaterami seriali co ich dzieci. Nie wiem, czy to prawda, bo nie mam takich narzędzi, żeby to zmierzyć. Z całą pewnością jednak wiem, że wielu z mojego otoczenia nie żyje własnym życiem. Emocjonują się za to nie mającymi dla nich znaczenia zdarzeniami. Wynik meczu, wypadek limuzyny BOR-u, wybory we Francji, babcia okradziona z emerytury, karambol na A2... Co więcej, niektórzy potrafią tak zażarcie wejść w dyskusję, że kończy się prawdziwą kłótnią i podniesionym głosem. Wszystko po to, żeby za wszelką cenę udowodnić, że „jest się na bieżąco”. Górę biorą przeczytane przekonania i własne ich interpretacje. Żeby własne… Nie potrafiąc wysnuć osądu, ludzie opierają się na zasłyszanych opiniach, biorąc je za swoje, a niewzruszonym dowodem mają być słowa eksperta z telewizora, przytaczane bezrefleksyjnie. Sam jestem ignorantem w wielu dziedzinach, ale czy to znaczy, że muszę uczestniczyć w przełykaniu bełkotu informacyjnego? Coraz łatwiej nami manipulować.
Jak to powietrze pachnie… Jak te góry przyciągają... Jak ta cisza koi...

Obrazek

W lekkiej euforii utwardzoną drogą, dojechałem do jej końca i do parkingu. Zaskakująco dużo samochodów. Teraz rozumiem czemu w Tabas taki mały ruch. Dziś piątek i wszyscy mają wolne. To oznacza, że będzie tłoczno. W piątki Irańczycy masowo wyjeżdżają z miast. Rozstawiają swoje czadory albo tylko koce i piknikują.

Obrazek

Obrazek

Przez chwilę zastanawiam się, czy nie odjechać. Nie dla mnie przeciskanie się, tłum i harmider. Już chcę wsiadać na motocykl, ale podjechał mały autobus i zastawił mi drogę. Ze środka wysiadają ludzie. Każdy przyjaźnie albo machnie ręką, albo powie zwyczajowe salam, albo salam alejkum.
- Alejkum salam – odpowiadam wszystkim jak zacięta płyta, bo nic innego nie potrafię.
Kierowca autobusu wysiada na końcu. Pozdrawia jak wszyscy i gestem pyta, czy chcę się napić. Zaskakujące. Czemu nie? Wyciąga z autobusu wielki, cylindryczny, metalowy termos z kranikiem u dołu. Wygląda jak olbrzymia pastylka na odwodnienie. Kierowca, do szklanki z grubego szkła, nalewa krystalicznie czystą wodę. Jest tak zimna, że natychmiast szroni się dookoła. Z uśmiechem podaje mi szklankę i pokazuje, żebym pił. Lodowaty płyn nawilża zaschnięte gardło i od razu przynosi ulgę, gasząc pragnienie. Piję wolno, żeby nie dostać „skurczu mózgu” jak ostatnio na czekpoincie. Uprzytomniłem sobie, że dziś jeszcze nic nie piłem, a słońce już daje znać o sobie. Wciąż zapominam o wodzie.
Jestem na początku miejsca, skąd można wyruszyć na kilkukilometrową wędrówkę, brodząc rzeką, której nazwy nie znam. Za to Morteza Ali Fountain** to miejsce, do którego idzie się wspomnianą rzeką.

Obrazek

Obrazek

Najpierw jednak pójdę po wodę do moich pustych butelek. Pokrowiec na motor znów się przydał. Mogę zostawić pod nim kask, rękawice i cały bagaż. No i może nie rozpłynie się czarna kanapa.
Dużo ludzi nie przywozi ze sobą wody. Idą do strumienia wypływającego bezpośrednio ze szczeliny w skale i tam napełniają różne pojemniki albo piją bezpośrednio z dłoni. Niektórzy tylko chłodzą się w ten sposób.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tutaj też są duże mrówki :)

Obrazek

Obrazek

Na początku był chaos. Zrobiło się jak na jarmarku. Masa kolorowo poubieranych ludzi. Uśmiechnięci, radośni. Rodzice rozmawiają ze swoimi pociechami, te biegają, chlapią się w wodzie, rozrabiają. Ktoś dopiero wyjmuje z samochodu swoje dywany, koce, owoce, zestawy do parzenia herbaty, szklanki, garnki, sztućce, fajki wodne. Ktoś inny niesie lodówkę turystyczną i inne pakunki. Jeszcze ktoś woła dzieciaki, żeby pomogły.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Starszyzna, będąc ponad ten harmider, zachowuje nobliwy dystans. Na twarzy pewnego człowieka, rysuje się zaduma. W dłoni schodzone buty, spodnie czarnego, tradycyjnego stroju podwinięte tak, żeby nie zamoczyć. Wolno kroczy bosymi stopami po otoczakach w zamyśleniu. Jego syn albo zięć stoi na podwyższeniu i czeka na swego ojca. To on pozwolił mi zrobić zdjęcie. Skoro tak, jemu też zrobiłem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jestem tuż przy parkingu. Chcąc iść w górę rzeki, trzeba w nią wejść. Schodzone, dziurawe, ale suche jak wiór buty motocyklowe, natychmiast nabrały wody. Wcale nie jest zimna. Raczej ciepła. Opływając nagrzane kamienie, przejmuje ich temperaturę albo gdzieś spływa z nagrzanej otwartej przestrzeni do kanionu.
Nie ma mowy, żeby nie zatrzymać się, nie dać się sfotografować, samemu tego nie robić. Ludzie spacerują, śmieją się, rozmawiają. Rodziny, przyjaciele i znajomi. Czasem tylko ktoś ledwo lezie z głową w smartfonie, potykając się o kamienie. Różni nas jedno najbardziej. Wszyscy mają klapki. Tylko ja musiałem przyjść tu w buciorach pełnych teraz wody.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mimo wszystko, udało mi się uchwycić kilka "pustych" miejsc.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W jednym miejscu woda wypływa wprost ze szczelin w skale. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć. Za chwilę podszedł do mnie młody człowiek i tłumaczy po angielsku, że tutaj spływa ciepła woda do zimnej. Takie gorące źródło. Cóż. Dla mnie ta w której brodzę, jest ciepła, a ta strzelająca ze skał bardzo ciepła.
Mam wrażenie, jakby wszyscy byli szczęśliwi przez to, gdzie są i że są tu razem, choć się nie znają. Kanion szczęścia. Niemal zahipnotyzowany stanąłem w pewnym oddaleniu. Potem zbliżyłem się i znów się zbliżyłem. W końcu stanąłem przed małym wodospadem i fotografowałem. Nie ludzi a ich nastrój. Ileż piękna jest w beztrosce. Nie miałem pojęcia…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Złapałem się na tym, że tłum wcale mi już nie przeszkadza. Że właściwie jest dopełnieniem pionowych skał, płytkiej rzeki, mchu i glonów w zacienionych miejscach, tryskającej wody i głazów. Że bez tych uśmiechniętych, szczęśliwych ludzi, byłoby tutaj zupełnie inaczej. Że przeżywają w pewnym sensie to, co ja, kiedy jadę. Proste czynności dają radość. Wszyscy jakby swoje rozterki i smutki codzienności zostawili w domach, w pracy, na ulicy, a tutaj są po prostu szczęśliwi. Ludzka natura w swojej najlepszej odsłonie.
Zabrakło mi wytrwałości, żeby dojść do miejsca, które jest symbolem i od którego pochodzi nazwa. Tak szczerze, to nawet nie wiedziałem o nim do dziś, kiedy to piszę. Może będzie to zaczątek jeszcze jednej wizyty tutaj… kiedyś? Może przyjadę tu jeszcze, żeby zobaczyć starą tamę?

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zmęczyło mnie chodzenie w mokrych, motocyklowych ciuchach, wspinanie się po głazach i trzymanie równowagi na kamieniach. Buty też nie pomagają, bo są ciężkie od wody. Upał wdziera się, mimo cienia do kanionu a jak się z tego cienia wyjdzie, to słońce robi swoje. Podróż po ludzkich charakterach zajęła mi cztery kilometry. Trochę kręci mi się w głowie no i bardzo chce się pić. Już sięgałem do nagrzanej słońcem wody ze strumienia. Jak na zawołanie, ot po prostu, podszedł do mnie chłopak może 15 lat. Z metalowego termosu nalał do metalowego kubka lodowatą wodę i wręczył mi zbawienny płyn.
- Mersi – wymamrotałem z wdzięcznością.
To żadne czary. Po prostu akurat młodsza siostra chciała pić, a że stałem w pobliżu i może zapatrzyłem się na wodę… Sam nie wiem.

Obrazek

Jest południe i cień chowa się pod podeszwami butów. Muszę przejechać znów przez Tabas, więc zatankuję.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Kupiłem sok w sklepie. Z sokiem siadam na betonie w cieniu zadaszenia jakiegoś magazynu nieopodal stacji. Zdejmuję buty, wylewam z nich wodę, suszę skarpety. Odpoczywam. Sok zniknął natychmiast, część wody ze źródła też. Nie czuję się za dobrze. Mam mdłości. Chyba tak się to nazywa.

Obrazek

W końcu i tutaj cień przestał dawać schronienie, a mdłości przeszły. Mogę jechać.

Ubranie wysycha niemal natychmiast. Tylko w niewysuszonych do końca butach woda nagrzewa się i prawie gotuje. Chyba od dawna niedziałająca membrana robi z butów samowar.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Przemierzam długie proste i górzyste tereny z zakrętami. Znacząca większość to długie proste. Szlak ciągnie się po horyzont przez pustkowie jak w Parku Khar-Turan, tylko bardziej. Bardziej, bo ziemia jest tu jałowa i zasolona albo rodzi tylko żwir i piach. Jedynie w małych enklawach, jak w oazach, gdzieniegdzie rosną palmy i żyją ludzie. Żyją we wsiach z domami z glinianej, niewypalonej cegły, lub w lepiankach. Zagrody to murki z tego samego materiału co domy, a na murkach wyschnięte krzewy kolczaste i gałęzie. Jak tu żyją, nie wiem. Prawdziwa prowincja.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Żeby zatankować, muszę skręcić do najbliższej, większej miejscowości. Trafiłem na Khusf. Stąd zawróciłem kawałek, żeby nie jechać główną drogą. Benzyny jeszcze trochę miałem, ale tu nie warto jechać do ostatniej kropli. Poza tym niedokładnie wiem gdzie jestem, a jeśli wjadę w pustynię, to może okazać się, że następna stacja będzie za kilkaset kilometrów.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pojawiły się chmury. Po raz pierwszy od wyruszenia z Urmii jest ich aż tyle. Nawet myślałem, że będzie burza, ale chmury tylko wyciągają swoje pazury, ledwo dotykając szczytów gór w oddali. Są też niewysokie góry. Niewysokie, ale to pozwoliło, żeby choć na chwilę zapomnieć o suchym, gorącym powietrzu i bezlitosnym słońcu. Na chwilę. Za górami wszystko wróciło do normy. Chociaż… Nie wiem, czy normą można nazwać to, co zobaczyłem. Czy to opady, czy burza piaskowa? Nie znam się na meteorologii, ale ten widok na pewno ma swoje wytłumaczenie, mimo że zdaje się nadciągającym Armagedonem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ten powietrzny stwór nie dogonił mnie, a ja wcale nie czekałem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

***

Jestem w Nehbandan. To małe miasteczko położone około 75 kilometrów w linii prostej od granicy z Afganistanem. Tankuję tutaj i przy okazji pytam o hotel w mieście. 30 kilometrów stąd jest hotel. Pytam jeszcze raz w sklepie obok. Sprzedawca, młody i wysoki człowiek, załapał i gdzieś dzwoni. Przychodzą młodzi ludzie ze stacji, na której tankowałem. Trochę się śmieją, trochę próbują rozmawiać. Wychodzi na to, że hotelu tutaj nie ma. No to pytam, czy mogę rozstawić namiot z tyłu stacji. Oni na to pokazują mi miejsce do modlitw. Murowany, mały budynek na betonowym podwyższeniu ze schodkami. Ma dwa wejścia z drzwi z metalowych kątowników. Jedno dla mężczyzn i drugie dla kobiet. To dla kobiet jest zamknięte. W środku cała powierzchnia wysłana dywanami dwa egzemplarze Koranu. Mniej więcej pośrodku kotara, którą można rozdzielić pomieszczenie na dwoje. Tu mogę spać. W sumie to lepsze od namiotu, bo nie trzeba go rozstawiać. Tylko późno pójdę spać, bo wierni nawiedzają takie miejsca do wieczora.
Przestawiam motocykl blisko wejścia obok dwóch samochodów. Bagaż wniosłem już do środka. Tam, gdzie zwyczajowo jest miejsce do modlitw dla kobiet. Spod stóp ucieka mała jaszczurka. Nie będę sam w nocy.
Jest około 19. Jeszcze jasno, więc siadam na betonowym podwyższeniu. Zajadam cienki chleb, popijając go tutejszą Colą. Na tyłach stacji ledwo słychać ciężarówki z rzadka podjeżdżające do tankowania. Jest cicho i spokojnie, mogę więc robić notatki. To znaczy mógłbym, gdyby nie chłopcy ze stacji i sprzedawca, u którego kupiłem napój w kolorze podobny do Coli.
I tak wolę zaczekać. A że są ciekawi… Pewnie też byłbym ciekaw, gdybym pracował na stacji na pustyni i przyjechałby tu ktoś tak niepasujący.
Rozmawiamy jak się da. Trochę po angielsku, trochę na migi. Skąd, dokąd i tak dalej. Standardowy zestaw pytań zakończył się i przeszli do rzeczy.
- Palisz – Pyta jeden.
- Nie – Odpowiadam zgodnie z prawdą. Trudno byłoby wytłumaczyć, że kilka lat temu zakończyłem swoją zażywną przyjaźń z tym nałogiem.
- Lubisz narkotyki? – Raczej żartem i w konwencji poprzedniego pytania, ale jednak zapytał ten sam chłopak.
Tu zapaliła mi się kontrolka ostrzegawcza. Żarty żartami, ale to zupełnie nie moje tematy.
- Lubię, kiedy są daleko – odpowiadam.
To rozbawiło wszystkich.
W końcu przedsiębiorczy chłopcy rozchodzą się, a ten od używkowych pytań odjechał półciężarówką która stała blisko mnie.
Teraz mam spokój, ale jest coraz ciemniej i więcej skupiam się na tym gdzie piszę, niż piszę, co zapamiętałem.
Podjeżdża samochód. Mały osobowy, jakich tutaj wiele. Wyróżnia go tylko to, że jest szary a nie biały. Białych samochodów jeździ tu najwięcej. Parkuje tuż przy murku, na którym siedzę. Kierowca jeszcze dobrze nie wysiadł i od razu zagaduje. To Mahdi. Nie za wysoki, łysiejący, w czarnych szerokich spodniach i koszuli w kratę. Zajechał tu z żoną, żeby mieć bliżej do pokoju modlitw.
- Obowiązek wobec Boga przede wszystkim. Zaraz wrócę – rzekł po przywitaniu i zniknął w budynku.
Rozmawiam z żoną Mahdiego, aż jej mąż skończył modły. Nikomu przy tym nie przeszkadza, że rękoma.
Na moje nieszczęście Mahdi zna angielski doskonale :) Nie daje jednak poznać po sobie irytacji czy chociaż odrobiny zniecierpliwienia. W pewnym momencie wystukuje numer telefonu w swoim smartfonie i daje mi go. W słuchawce po drugiej stronie jeden z jego synów. Jest lekarzem i ma na imię Hadi.
Mówi, że to jego rodzice, że w razie jakiejkolwiek potrzeby, żebym dzwonił i że wszystko jest w porządku. Mahdi, jego ojciec, ma sklep z owocami w mieście obok. Jest z wykształcenia nauczycielem. Jego matka też.
Kiedy skończyłem rozmowę telefoniczną, ojciec odbiera smartfon i jakby na dowód usłyszanych słów, częstuje mnie z papierowej torebki mieszaniną owoców i orzechów. Wymienia po persku wszystkie nazwy mieszanki, którą wysypał na moją rękę. Oczywiście natychmiast zapominam wymowy. Są figi, pistacje, pestki różnych znanych i nieznanych mi owoców.
Mimo wykształcenia nauczycielskiego życie potoczyło się tak, że teraz handluje suszonymi owocami i orzechami, bo to się bardziej opłaca. Nauczyciele zarabiają bardzo mało.
Dał mi numer telefonu do siebie i do syna. Mam dzwonić w razie potrzeby.
Odjeżdżają. Żeby odpalić samochód, Mahdi podniósł maskę i coś kręcił przy silniku.
Zostaję sam na swoim betonowym podwyższeniu. Wieczorny, lekki powiew odwrócił kartkę zeszytu. Długopis przeturlał się na tyle daleko, że nie chce mi się wstać po niego. Słońce dawno już zaszło za horyzont. Cisza. Tylko dźwięk silnika jeszcze jednej ciężarówki ją mąci, ale brzmi jak zza grubej ściany.
Skubiąc resztkę suszonych owoców, wpatruję się w ciemność i w kontury przykrytego motocykla. Co przyniesie dzień? Jak w rzeczywistości wygląda to, po co przyjechałem? W jaki sposób zapamiętać to wszystko, co spotkało mnie do tej pory? Czy wolno mi interpretować, czy suche fakty wystarczą, żeby nie dryfować w niewiedzy, kiedy będę przypominał sobie po latach tę podróż? Gdzie długopis?

Obrazek

Obrazek


Mapy



Obrazek

Obrazek

Pieszo.
Obrazek

CF


*Margaret Mead - https://pl.wikipedia.org/wiki/Margaret_Mead
** Morteza Ali Fountain - https://iranhikers.com/nature/natural-site/morteza-ali-fountain


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 01 kwietnia 2021, 22:09 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:


24 dzień. 13 maja.
Nehbandan - 30.54698, 57.77063 lub N31 32.833 E60 02.935


Licznik 100511–100853
342 km

Godzina 23:30
Cichym szeptem wychwala swojego Boga, śle prośby, wielbi. Tak mniemam. Wersety Koranu krążą po małym pomieszczeniu. Wyobrażam sobie, że to stary albo otyły mężczyzna, bo często brakuje mu oddechu i ostatnie słowa zawsze grzęzną w gardle. Dzieli nas tylko cienka kotara z materiału. Nie wie, że tu jestem. W bezruchu nasłuchuję, kiedy wyjdzie. Wychodząc, energicznie zatrzaskuje za sobą drzwi. Muszę je otworzyć, bo ściany budynku oddają ciepło zgromadzone za dnia i jest bardziej gorąco niż na zewnątrz. Te jednak zaklinowały się we framudze i zaskoczyła zapadka obracanej klamki, której nie ma od wewnątrz. Drzwi i futryna są z metalowych kątowników a płyciny ze szkła zbrojonego. Otwierają się do środka. Jest zbyt ciemno, żeby coś zrobić. Rano pomyślę. Tymczasem, może oknem wpuszczę trochę powietrza, żeby się nie udusić. Okno jest z tego samego materiału co drzwi i ledwo się otwiera na kilka centymetrów. Ciężkie, wilgotne powietrze wlewa się do płuc. Trzeba oddychać szybko, ale każdy oddech jest jak połykanie wody. Na zewnątrz zerwał się prawdziwy wicher. Przeraźliwe wycie otacza budynek. Jakby potępione dusze chciały porwać go razem ze mną. Wyje wszystko. Na dodatek muszę spać na swoim zimowym śpiworze i być czujnym. Nie wiem, jak byłoby to odebrane w razie wizyty wiernej, gdyby zobaczyła półnagiego faceta, śpiącego w kobiecej części budynku.

2:00
Sen nie nadchodzi. W napoju o szumnej nazwie „Canada Cola” musiało być coś pobudzającego. Leżąc w ciemnościach, słucham wichru śpiewającego swoją ponurą nutą. Jestem cały mokry. Pot spływa kropelkami i wsiąka w podkoszulek i śpiwór. Trochę lepiej jest, kiedy się nie ruszam. Każdy ruch generuje tylko więcej potu. Nieokreślone myśli pojawiają się i znikają. O niczym szczególnym. To raczej odczucia niż coś konkretnego, jednak nie pozwalają zasnąć.

5:30
Ostatni raz, kiedy spojrzałem na zegarek telefonu, ten pokazał 3:30. Krótki półsen pierzchnął, jakby go nie było. Nie potrzebowałem budzika. Wicher przestał już zamęczać swoim wyciem, a za oknem światło brzasku przegoniło ciemność.
Czemu nie spałem? A może spałem? Może ostatni wierny był wymysłem wyobraźni strutej napojem ze sklepu od chłopaka, który pytał, czy lubię używki? Może to wcale nie wicher wył opętańczo, tylko moja wyobraźnia spłatała mi figla? Może całe to leżenie w bezsennej malignie, to tylko sen?

Mała jaszczurka, wystraszona ruchem, chowa się pod odstający przy ścianie dywan. Nie. To nie wymysły. Jestem cały mokry, drzwi są zatrzaśnięte, a okno uchylone na tyle na ile mogłem je uchylić. Na dodatek coś mieszka tu oprócz jaszczurki. Tam, gdzie miałem odsłoniętą skórę, jestem pokąszony. Małe, zaczerwienione guzki na rękach i szyi. Bardzo swędzi. Pewnie pchły urządziły sobie ucztę moim kosztem.
Spakowałem już, co było do spakowania. Teraz trzeba się stąd wydostać. Okna nie uchylę bardziej. Poza tym jest tak niewielkie, że nie przecisnę się przez nie. Gdyby nawet, to budynek stoi na podwyższeniu i do ziemi jest dość, żeby nie mieć pewności co do właściwego lądowania. Drzwi zakleszczone są tak, że ani drgną. Nawet moje sto kilo ich nie poruszyły na milimetr. Z otworu po obrotowej klamce wystaje kwadratowy pręt. Nie za dużo, ale może wystarczy, żeby chwycić kombinerkami. W ostateczności, jeśli to się nie uda, może wybiję zbrojoną płytę w drzwiach.
Idę rozpakować cały majdan, żeby dostać się do narzędzi, ale coś mnie tknęło. Są przecież jeszcze inne drzwi wejściowe. Te dla kobiet. Drzwi dla kobiet zamknięte są na prostą zasuwkę. Przesunąłem ją i lekko pociągnąłem za klamkę. Otworzyły się z łatwością, zalewając wnętrze żółtym światłem wschodzącego słońca. Głupiec ze mnie…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


***

Z Nehbandan, od razu wjeżdża się w przedsionek pustyni. Po 40 kilometrach zatrzymują mnie policjanci. To chyba trzecia kontrola w tym kraju. Zwyczajowo sprawdzają paszport, chcąc dowiedzieć się, skąd jestem. Jeden z policjantów pyta, stukając palcem w bak, czy mam pełno benzyny. Wczoraj wieczorem zatankowałem. Mam. Pyta, czy mam wodę, pokazując gest picia. Mam. Kupiłem dwie butelki razem z „Canada Cola”. Jest ich trzech. Jeden jest bez munduru i to on mówi po angielsku, tłumacząc kolegom, o czym rozmawiamy. Droga przez pustynię to szlak narkotykowy z Afganistanu na zachód. Ta informacja na nic mi się nie przyda. Dowiedziałem się też, że po drodze nie ma stacji, sklepu, ani niczego co można uznać za cywilizację. Na koniec uścisnęliśmy sobie dłonie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dwa lata temu, siedząc wygodnie w domu, z ciekawości, szukałem informacji na temat różnych miejsc NAJ na mapie świata. Między innymi, przeczytałem wtedy, że najbardziej gorącym miejscem na Ziemi jest pustynia Dasht-e-Lut*.
Tak mnie to dziwnie poruszyło, że przez wiele dni nie mogłem myśleć o niczym innym. Jak to bywa z taką ekscytacją, z biegiem czasu słabła i bladła. Koniec końców jednak, przez cały czas tliło się to we mnie na tyle mocno, że gromadziłem pieniądze i czas na podróż. Teraz, po dwóch latach, znalazłem się w miejscu znanym mi wcześniej tylko z Wikipedii i opisów ludzi, którzy tu byli.
To niepokojące, że w stosunkowo łatwy sposób mogłem tu dojechać, myśląc wcześniej, że to zadanie tylko dla przyrodniczych ekip telewizyjnych, wielkich i znanych podróżników, majętnych obieżyświatów czy badaczy, finansujących się z dotacji ośrodków naukowych. Niepokojące, bo to znaczy, że jeśli tylko ma się cel, który uzna się za priorytet, wystarczy być konsekwentnym. Ten był łatwy. Wsiadłem na motocykl i dojechałem. Trudność polega zawsze na wytrwałości przed wyjazdem, na organizowaniu czasu, na formalnościach wizowych. Czyli wszystkie przeszkody stawiam zawsze sam sobie.
Nie twierdzę, że taka podróż jest łatwa albo trudna. Chcę powiedzieć, że efekt starań zależy przede wszystkim od nas samych. Jeśli coś pójdzie nie tak z naszej winy, może to oznaczać, że za słabo pożądało się tego efektu. Że nastąpiły komplikacje i zdarzenia ważniejsze od właściwego celu i gdy tak już się stanie, musielibyśmy ponieść jakieś straty. To koszt, którego nie chce się ponieść i w konsekwencji rezygnujemy. Czasem nawet na ostatniej prostej.

Gdzieniegdzie jeszcze widać półpustynną roślinność. Jednogarbne wielbłądy, skubią z mizernych kęp zieleni. Jest dość wcześnie i dzięki temu jest tylko bardzo ciepło. No i rozglądając się, odczuwam pewien dysonans, bo jest wiosna, a wcale tego nie widać.

Obrazek

Obrazek

Jeszcze jeden, tym razem stacjonarny posterunek, jeszcze rozwidlenie dróg, kilka łagodnych zakrętów między skałami i krajobraz się zmienia. Pustka po horyzont, bez najmniejszych na pierwszy rzut oka oznak życia. Skały, morze piachu, żwiru, kamieni. Póki temperatura się nie podniesie, można jechać z otwartym kaskiem. Nie ma owadów.
Prosta nitka asfaltowej drogi wiedzie wzrok po horyzont i hipnotyzuje.
70,7 stopni Celsjusza, pisali. Dziś rano jest "chłodniej". Mały, turystyczny i bardzo niedokładny termometr pokazuje 45 stopni.

Obrazek

Obrazek

Jest 6:30 i jest bardzo ciepło.
Za pół godziny czuć już, że temperatura wyraźnie się podniosła. Warto rozpiąć kurtkę. Słońce coraz wyżej.
8:00, każde zatrzymanie się, powoduje wystąpienie potu, co przewrotnie, na krótko daje niejaką ulgę w czasie jazdy. Muszę dużo pić, dlatego często robię przystanki. Na pustyni, kiedy wyłączy się silnik, cisza tworzy swój własny wymiar. Nie słychać wiatru, kiedy nie wieje, nic nie szeleści i nie skrzypi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nigdy jeszcze nie doświadczyłem takiego pustkowia. Nigdy nie czułem się tak dobrze sam ze sobą, choć nie ma gdzie się skryć przed palącym słońcem a ukąszenia nocnych napastników swędzą. Nigdy jeszcze nie słyszałem takiej ciszy, jeśli ciszy można słuchać. Trudno mi to opisać. To taka cisza wiatru, nawet kiedy ten wiać przestaje. Jakby zostawiał po sobie echo. Jakby to był jeszcze jeden wymiar.

Obrazek

Powietrze drga i pływa w niemym tańcu, zaburzając ostrość widzenia tuż przy powierzchni ziemi. Ledwo wyczuwalny, łagodny oddech pustyni, sporadycznie dotyka twarzy. Wtedy fizycznie czuć jak masa gorącego powietrza przemieszcza się bez pośpiechu, żeby za chwilę stanąć w bezruchu. To powietrze żyje. Takie delikatne podmuchy wystarczą, żeby podnieść najlżejsze drobiny pyłu. W pojedynkę niezauważalne, w wielkiej ilości tworzą na horyzoncie żółtawą czy może czerwonawą warstwę jak smog. Zmrużone oczy pieką od nadmiaru światła a bardziej zmrużyć się nie da. Pewną ulgę przynosi patrzenie na ciemniejsze miejsca. Całkowitą zamknięcie oczu, choć wtedy wcale ciemno nie jest.

Dla wielu droga to tylko łącznik między miejscami, do których zmierzają. Przepędzają ją jakby była przeszkodą sama w sobie. Bezrefleksyjnie korzystają z możliwości, pędząc popychani brakiem czasu i wcześniej ustalonymi założeniami. Codziennie odliczają kilometry do jej końca. Jednak siłą rzeczy - czyż podróżując motocyklem, większości czasu nie spędzamy właśnie na niej? Może więc droga to też miejsce albo przede wszystkim miejsce, a to co sobą łączy jest jedynie przerywnikiem w podróży?
To o nią pytamy, kiedy mamy zamiar gdzieś dojechać. Na niej popełniamy pierwsze błędy na dwóch kołach. To dla niej zużywamy opony i benzynę. Przy niej jemy i śpimy. To tutaj bywamy samotni, choćby jechać w towarzystwie. Kiedy jest długa, prosta i nużąca, bezwiednie zamyślamy się albo przestajemy myśleć. Przez nią bolą nas różne części ciała. Jednak codziennie wracamy na nią, żeby jechać dalej.
To właśnie droga wzbudza w nas podekscytowanie, kiedy w okolicy egzotycznie. Doprowadza nas w miejsca, gdzie nigdy nie byliśmy. Irytuje dziurami, kiedy zawieszenie ledwo dyszy. Wyciska z nas adrenalinę na ciasnych serpentynach, gdy zamykamy opony.
O niej opowiadamy i o nią pytamy. Pozwala rozwinąć maksymalną prędkość. Daje poczucie wolności. Poszerza horyzonty, dodaje pewności siebie i upraszcza życie. Na niej czasem giniemy...
Mimo to może właśnie sama droga jest Celem a cel jest tylko pretekstem, żeby jechać. Żeby jechać drogą gdziekolwiek.
Niby oczywistość, ale mam wrażenie, że dopiero kiedy nie jedziemy, tęsknie uświadamiamy to sobie.

Obrazek

Z zamyślenia wybiło mnie pieczenie. Zaskoczony otworzyłem oczy. To ubranie coraz mocniej nagrzewa się, aż do bólu. Pustynia bada mnie, siedzącego na środku drogi, jakby chciała zdecydować o losie. Lekko przechylony motocykl, daje cień tylko plecom. Resztę słońce praży, jakby chciało wyrównać moją temperaturę z otoczeniem. Przestałem się pocić i czuję jak od słonecznej spiekoty skóra cierpnie. To takie samo uczucie co kąpiel w zbyt gorącej wodzie w wannie. Jest błogo, ale każde, najmniejsze nawet poruszenie, powoduje ciarki i kłucie na skórze. Chciałbym siedzieć tu jeszcze i patrzeć w hipnotyzującą pustkę, ale mimo chęci, zmuszam się do wstania. Nie wiem ile wytrwałem siedząc. Może pięć minut, może piętnaście. Tutaj trzeba się ruszać.
Znów chce mi się pić. Woda w butelkach nagrzała się bardzo. Ma tak ohydny smak, że trudno ją przełknąć, bo zbiera się na wymioty. Zmuszam się do każdego łyka płynu o smaku plastiku i temperaturze niedawno wyłączonego czajnika. Wodę powinienem oszczędzać, bo nie wiem, ile czasu przyjdzie mi tu spędzić. Jednak w czasie jazdy, zmoczona chustka na szyi przynosi chwilową ulgę. Ulgę tak wielką, że warto zużyć na jej zwilżenie nieco drogocennego płynu.

Obrazek


***

Krajobraz niepostrzeżenie się zmienia. Pustynia już nie jest płaska. Faluje teraz i ugina się i piętrzy jak na bezkresnym oceanie. Droga prowadzi wzrok do załamania, przepada w dole, żeby hen daleko rozpocząć wspinaczkę na następną falę, topionej bezlitosnym słońcem przestrzeni.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jestem przyzwyczajony do tego, że ptaki zawsze uciekają. Ten nie. Usiadł zaciekawiony na słupku drogowym i chyba patrzy na mnie. Kiedy skończyłem podziwiać dokonania natury, odpaliłem silnik a ptak wcale się nie wystraszył. Ruszyłem i w lusterku, a potem obok siebie, widzę jak mały, kolorowy ptak leci w pewnej odległości równo ze mną. Towarzyszył mi dobre kilkaset metrów. Dopiero kiedy napatrzył się, odleciał doglądać swoich ptasich spraw. Czy ptaki są ciekawskie? Ten był na pewno.

Obrazek


***

Pojawiły się skały. Niektóre, jak unieruchomione, tonące statki, tkwią w piasku, urozmaicając przestrzeń swoimi kształtami. Inne dumnie wznoszą się nad pustynią na kilkadziesiąt, a może kilkaset metrów.
Jednak to ich agonia. Erozja od tysięcy lat kruszy i niszczy skały kreśląc w nich szczeliny jak otwarte rany kawałek po kawałku, zamieniając wszystko w kamienie, żwir, a potem piach i w końcu w pył.
Z daleka to ściana bez wyraźnie widocznych szczegółów. Z bliska, to wystawa figur kamiennych. Niewiele potrzeba wyobraźni, żeby zobaczyć wieże zamków, mury obronne, posągi starożytnych bogów albo tylko ich głowy. Wszystko to otoczone przez żwir i coś jak skamieniałe, kruszące się błoto, popękane teraz i pylące się pod butami. Martwa natura. Nie ma owadów, źdźbła trawy, zasuszonych krzewów ani nawet zeschłych patyków po nich. Najbardziej śmiercionośne miejsce w całym Iranie. Może na świecie. Ekstremalne temperatury, niewielka amplituda dobowa, sporadyczne krótkie i niewielkie opady, wszędobylska sól, piachy, ił, skały. Jakby tutaj nasza planeta chciała zachować dziewiczą czystość bez życia i jego skomplikowanych procesów. Strażnikiem tego dziewictwa jest żar pieca hutniczego, lejący się nieprzerwanie z nieba.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Za jedną z takich fal, za płaską przestrzenią, za fałdami, za skalnymi statkami — wrota. Inżynierowie, nie chcąc widocznie marnować energii, przecięli skałę na pół, robiąc z niej naturalną bramę.

Obrazek

Obrazek

Za nią, gdzieś po środku niczego jeszcze inny widok. Rzeka solna i kopce gigantycznych kretów. Wygląda, jakby przez drogę kiedyś płynęła rzeka, która wyschła, zostawiając po sobie biały, solny ślad. Teraz wygląda jak zaśnieżona droga.
Mam wrażenie, że za chwilę pojawi się tu gigantyczny stwór baśniowy, bo brak tylko jego. Jakaż siła zbudowała te konstrukcje. A może raczej zniszczyła i niszczy nadal. Jakaż moc rujnuje co dzień potęgę skał… To ta siła, której uwagi nie chcę zwracać na siebie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Właśnie mijam dwa niewielkie jak kałuże jeziorka ze słoną wodą w topazowo-szmaragdowym odcieniu. Porażający skwar i zużyty już trzylitrowy zapas wody pomału odbierają siły, mimo że siedzę na motocyklu. Brak mi już zapału na tyle, żeby jeszcze raz zatrzymać się i zrobić cokolwiek w stojącym powietrzu pieca hutniczego. Dotkliwy upał już dawno wdarł się pod kurtkę. Zapinanie jej już nie pomaga.
Trochę dalej budowla. Tu zatrzymałem się na chwilę, ale zdjęcie zrobiłem nie zsiadając nawet z motocykla. Wygląda jak fortyfikacja, ale to zdaje się opuszczony karawanseraj. Nie wiem, czy jej przeznaczenie właściwie oceniłem, ale tak wygląda.


Obrazek

Obrazek


***

Zabiorę ze sobą część Dasht-e-Lut. Resztą sił, wyssanych przez zaledwie kilka godzin podróży prostą i łatwą drogą, do pojemnika po cygarze, zaczerpnąłem pustynnego piachu. Opierał się. Piach jest tak nagrzany, że popatrzyłem palce a fiolki nie da się podnieść od razu. Gdyby tak i tę temperaturę dało się zabrać ze sobą…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Teraz kiedy to piszę po kilku latach siedząc przed monitorem, fiolka stoi obok. Jednak skrawek pustyni w niej jest już martwy. Zimna i niegroźna.
Zakorkowany, szklany pojemnik z wyblakłym napisem Dasht-e-Lut na niechlujnie urwanym kawałku plastra, stał się jej trumną a pustynia w nim zamknięta zmieniła się w odrobinę piachu i pyłu.



***

Na rezerwie dojechałem w okolice Szahdad. Tutaj ma być „Shahdad Desert Camp”. Pytam w czymś w rodzaju restauracji, jak mi się zdawało, o drogę. Droga jest prosta i pytać nie musiałem. Jeszcze 9 kilometrów.

Obrazek

Z domku przy szlabanie wyłania się dwóch chłopaków. Jeden otwiera szlaban z napisem „WELCOME”. Nie mówią po angielsku. Pytam, czy tu można spać, czy jest prysznic, ile kosztuje. Jakoś na migi i pokazując sobie banknoty dogadujemy się.
„Shahdad Desert Camp” położony jest na skraju pustyni, przy bardzo obiecujących fotograficznie formacjach skalnych. Najpierw jednak powinienem zatankować motocykl, napić i najeść się a tutaj oprócz chatek ze słomy i patyków, pod którymi rozkłada się namiot albo śpi po prostu na ziemi, nie ma nic.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W Shahdad jest całkiem zielono jak na pustynne warunki. Rosną tu palmy i drzewa. Jednak temperatura jest podobna jak na pustyni.

Obrazek

Obrazek

Na pierwszej napotkanej stacji tankuję motocykl. Przy okazji pytam ręcznym – migowym, czy można kupić wodę. W odpowiedzi zobaczyłem tylko dłoń celującą gdzieś w miasto. Dobrze, poszukam sklepu.

W sklepie sprzedaje młoda dziewczyna w burce. Jak ona znosi te temperatury? Resztę za zakupy dostałem w monetach, gumie do żucia i cukierkach. Widocznie taki zwyczaj, jeśli nie ma drobnych.
Litrowy sok wypiłem na poczekaniu. Zimny płyn chłodzi całe ciało. Co za ulga. Siadam na krawężniku za motocyklem, żeby nacieszyć się tą ulgą. Mimo to przechodnie wypatrują mnie i bez przerwy zagadują. Jeden starszy pan nawet po angielsku. Zaprasza mnie do swojego domu, ale już wiem, że to taki uprzejmy zwyczaj.

Obrazek

Siedząc na gorącym krawężniku przed sklepem, uświadomiłem sobie, że jestem niemal do zera wymęczony bezsennością i upałem. Wrócę do „Shahdad Desert Camp” i tam odpocznę ile trzeba będzie. Drażni mnie ta słabość, bo jestem bezsilny wobec własnego organizmu. Z drugiej strony, zmęczenie jest przecież konsekwencją dotarcia do celu. To koszt, którego najczęściej nie chce się ponieść, ale jest nieunikniony. Po co więc zżymać się na coś, na co nie mam wpływu?
Fizycznie nic się nie zmieniło, ale poprawiwszy sobie nastrój, zadowolony z wysnucia takiego wniosku, wsiadłem na motor i odjechałem z Shahdad na kemping.

Zatrzymuję się jeszcze raz przy niby restauracji, w której pytałem wcześniej o drogę. Okazało się, że tutaj też można przenocować. Nie wiem czemu wcześniej uznałem to miejsce za restaurację. Jak byk stoi wyraźny napis na szyldzie, że to guest haus.

Obrazek

Kobieta woła męża. Chudy i nieduży mężczyzna z brązowymi oczami i przekrwionymi białkami zna trochę angielski. Trochę lepiej niż ja. Broda z kędzierzawym zarostem, śmiesznie się rusza, kiedy się targujemy. Zaczął od niebagatelnej kwoty. To ja mu, że to za dużo. To on, że z kolacją i śniadaniem będzie trochę więcej, ale mniej niż normalnie. To ja mu na to, że nie mam tyle na nocleg i jedzenie i mogę dać tylko tyle, ile powiedziałem na początku z kolacją i ze śniadaniem. To on znów, że to trochę za mało. Zabieram się więc i odchodzę do motocykla za bramą, mówiąc, ze więcej nie mogę dać. Coś z żoną poustalał i w końcu stanęło na moim. Przybiliśmy piątkę z uśmiechem. Coś mi się zdaje, że potrzebował takiej rozrywki :)
Jak sobie pomyślę, że tam dokąd jechałem, miałbym chyba siłą woli rozstawić namiot w popołudniowym upale i w tym upale spać, to zapłaciłbym i dwa razy więcej, żeby jednak nie.
I tak to przypadkiem właściwie, zostałem za gliniano-ceglanym murem niby restauracji, która okazała się przystanią dla podróżnych.

Obrazek

Obrazek

Każdy pokój ma oddzielne wejście z podwórza. Buty zostawia się na zewnątrz oczywiście. Podłoga wysłana dywanem a pod ścianami poduszki. Jest światło, kontakt i szumiąca klimatyzacja. Bardzo skromnie, ale też bardzo wygodnie. Więcej byłoby przesadą. Nie potrzeba.

Obrazek

Obrazek

Zanim zdążyłem się przebrać, rozpakować, poukładać i pójść pod prysznic, Amir, bo tak ma na imię gospodarz, przyszedł do mnie z żoną. Przynieśli termos z herbatą, cukier i ciastka zbożowe. To znaczy żona przyniosła. On otwierał drzwi. W termosie jest najsmaczniejsza herbata świata. Prawdopodobnie zmieszana z miętą. Ciastka w środku, wypełnione są suszonymi owocami. To chyba figi. Rozmawiamy o tym o czym da się rozmawiać mając skromny zasób słów. Dzięki klimatyzacji, herbacie, towarzystwu uprzejmego Amira odzyskuję siły. Najlepsze hotele tego nie oferują.

Obrazek

Obrazek

Prysznic jest w innym pomieszczeniu. Trzeba przejść przez podwórze. Zdążyłem zapomnieć o dzisiejszym skwarze, ale jak tylko wyszedłem na zewnątrz, znów uderzył we mnie żar pieca hutniczego. Od razu przypomniałem sobie, jaki jestem wypluty.

Amir ma dwoje dzieci. Chłopak jest młodszy. Właśnie daje pić gołębiom z miski. Córka jest starsza. Teraz wróciła ze szkoły i pomaga mamie w przygotowaniu jedzenia.

Marzenie o lodowatym prysznicu prysło, kiedy tylko odkręciłem kurki. Nie ma zimnej wody. Są dwie opcje. Gorąca i bardzo gorąca.

***

Zbliża się zachód słońca. Dziwnie pociemniało dookoła. Jakoś tak za bardzo i ledwo widzę co piszę w zeszycie. Muszę włączyć światło. Zerkam przez szybę drzwi, a tam świat zwariował. Na zewnątrz zadyma. Muszę to zobaczyć.

Obrazek

Obrazek

Wiatr rozszalał się, porywając wszystko, co lekkie a co unieruchomione, przekrzywia się i wygina pod naporem nieregularnych porywów. Chmury przewalają się, przesłaniając całkowicie słońce. Są jednak bardzo nisko. I ten bordowo-szary odcień. To chmury pyłu i piachu. Czuję w ustach suchość. Kotłuje się to wszystko przesłaniając świat. Amir mówił, że tu nigdy nie pada. A właśnie coś na mnie kapnęło. Znów i znów. Pada deszcz. Nie jest ulewny ani nawet rzęsisty, co mogłyby sugerować chmury. Kropi i to ledwo. Jednak te krople, kiedy padają na coś płaskiego, nie zachowują się jak soczewka jak to bywa. To błoto. Deszcz błota.
Skończyło się tak szybko jak zaczęło. Na motocyklu, na przewróconych wiatrem butach przy drzwiach, na trawie i na wszystkim innym, została cienka warstwa pyłu poznaczona małymi, brązowymi, błotnymi śladami. Został też, choć już nie tak porywisty, wiatr.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Idę zrobić kilka zdjęć ruinom po drugiej stronie ulicy. Burza piaskowa przeniosła się ze swoim pokazem w głąb pustyni.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niespodzianka. W pewnym oddaleniu wyłonił się z ruin lis pustynny. Patrzy na mnie. Robię krok w jego kierunku, a ten czmycha między suche zarośla.

Obrazek

W jego miejsce przypałętał się biały pies w typie labradora. Jest młody. Łasi się i nawet jest skory do zabawy. Już chciałem go pogłaskać, ale… Cała sierść rusza się na nim. Jest obleziony przez robactwo. Robaki dosłownie kotłują się na nim. Wchodzą pod sierść i wyłażą z niej chyba tysiącami jak w mrowisku. Nie jestem jakiś zbytnio lękliwy, jeśli o to chodzi, ale nie odważyłem się na gest przyjaźni. Dwa pokąszenia dziennie to zbyt wiele. Insekty muszą mu bardzo wadzić, bo chce się bawić, ale okazywanie tej chęci, co chwila przerywa drapaniem się.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


***

Wieczór.
Ktoś wchodzi.
- Kolacja będzie w twoim pokoju. Wieje. Nie da się jeść na zewnątrz – oznajmia obcy.
Chłopak w okrągłych okularach w cienkiej oprawce, schludnie uczesany. Na ręku elektroniczny zegarek wyglądający jak zabawka. Ubrany jest typowo dla Irańczyka w luźne spodnie w kolorze kawy i zielonkawą koszulę. Jest młody, choć okulary dodają mu nieco powagi. Dobrze mówi po angielsku. Ma na imię Ali. Jest przewodnikiem i dobrze zna się z Amirem, właścicielem tego miejsca. Już nie jest obcy.
- Okej Ali – odpowiadam bez namysłu. Koniec końców nie jestem u siebie.

Okazuje się, że nie jestem jedynym obcokrajowcem. Jest tu też Holender. Właśnie wszedł do mojego pokoju. Jest bardzo wysoki. Łysiejąca łepetyna, chuda i żylasta szyja, przywodzą na myśl starego żółwia stepowego, choć stary nie jest. Koszulka polo, spodnie à la podróżnik-komandos. Jakbym siebie widział, tylko jeszcze nie łysieję :D Kiwnął tylko głową na powitanie, ale gęba mu się śmieje. Przyszedł też Amir.
Kolacja podana na dywan. Jest Gormesabzi** - potrawa, którą jadłem na granicy w hotelu, a nie mogłem zapamiętać nazwy. Teraz zapisałem ją. Jest mięso, fasola i przyprawy, Ryż i gęsta i kwaśna śmietana. Do tego pokrojone warzywa, napoje gazowane w puszkach, woda, tutejszy chleb. Można się najeść.
We czterech jemy i dyskutujemy jednocześnie. No nie wszyscy. Ja próbuję co najwyżej odpowiadać najprościej jak się da na pytania. Z racji swojego zawodu, najwięcej ma do powiedzenia Ali. Holender jest jego klientem.

Obrazek

Obrazek

Wychwytuję różne słowa. Sunrise, Lut, road. To mi wystarczy. Jutro przed świtem jadą na wschód słońca.
- To ja miałem jutro jechać na wschód słońca! To mój pomysł! To mój wschód słońca! – kpię sobie sam z siebie w myślach.
Wszyscy skończyli jeść i wychodzą.
- Pojedziesz z nami na pustynię? – Znienacka, na odchodne proponuje przewodnik, jakby te myśli usłyszał.
- Tak. Oczywiście – wydukałem zaskoczony.
Dobrze i niedobrze. Dobrze, bo nawet jeszcze nie rozeznałem się w mapach, gdzie może być najlepsze miejsce do obserwacji tego spektaklu. Niedobrze, bo pewnie Ali zażąda zapłaty. Nie mam nic przeciwko, tylko nie znam ceny.
- Bez pieniędzy. Pojedziesz motorem. Startujemy o 4:40 – dodał z uśmiechem.
Zamurowało mnie. Czy ja myślę na głos?

Mapy

Obrazek

Obrazek

CF

*Dasht-e-Lut - https://en.wikipedia.org/wiki/Dasht-e_Lut
**Gormesabzi (pisownia zasłyszana) https://en.wikipedia.org/wiki/Ghormeh_sabzi


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 10 lipca 2021, 12:53 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:


25–ty dzień. 14 maja

30.54698, 57.77063 lub N31 32.833 E60 02.935 - Iranshahr

Licznik 100853 - 101585
732 km

Siłą woli otworzyłem oczy, ale absolutna ciemność nie pozwala nic dostrzec. Powoli świadomość wraca, przez hałas, nieprzerwanie drażniący słuch. Już pamiętam. Specjalnie położyłem go dalej, a teraz muszę wstać, żeby wyłączyć natarczywy brzęczyk budzika w telefonie, pokazującego 4:20. Przypomniałem sobie nareszcie, po co wstaję w środku nocy. Kilka minut później jestem gotowy.
W pokoju zimno, jednak to zasługa klimatyzatora. Wystarczy otworzyć przeszklone, metalowe drzwi i ciepłe, duszne powietrze natychmiast wypiera chłód. Ani myślę o założeniu ciężkiej kurtki motocyklowej.

***

Jadę za Alim i jego pasażerem z Holandii. Ich biały samochód jest jedyną wskazówką nawigacyjną w absolutnych ciemnościach. GPS`a nie zabrałem. Czerń obleka tutejszy świat tak szczelnie, że czerwone światła samochodu przede mną i żółtawe motocykla, zdają się być tłamszone ciężarem nocy. Asfalt zlewa się z poboczem, tak samo, jak pobocze z pustynią, a ta z absolutnie czarnym niebem. Jedynym wyróżnieniem monotonni świata pozbawionego światła są regularnie migające pasy, oświetlane słabym reflektorem motocykla.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nie widzę jej, ale wiem, że otacza mnie zewsząd. Co jakiś czas wpadam w chłodniejszą masę powietrza. Różnica temperatur powoduje ciarki. Zaraz potem znowu gorąco i włosy przestają jeżyć się na nagich przedramionach. Wdech, wydech, długi wdech, wydech. To oddech pustyni.
Czterdzieści kilometrów dalej samochód przede mną skręca w nicość. Robię to samo. Motor podskakuje na nierównościach twardego podłoża.
Niebo zdążyło już przybrać czarno-granatowy odcień, a z ciemności wyłaniają się baśniowe, nieruchome stwory skalnych półek, ostrych wzniesień, pionowych kolumn. Dziś ja wyprzedziłem słońce.

Obrazek

Obrazek

Ali zabrał Holendra gdzieś wyżej na wzniesienie zakończone skarpą. Mimo że zapraszał mnie do towarzystwa, chciałem zostać sam. Zrobiłem dobrze i niedobrze. Dobrze, bo samotność pozwala zbłądzić myślom na manowce. Dłużej dziwić się rzeczom nieobjaśnionym. Zawstydzić się własną niewiedzą. Pozwala milczeć i w milczeniu, tak jak ja teraz, zastanowić się, czy będę w stanie wrócić po śladach do asfaltu, gdybym miał wracać sam.
Niedobrze, bo prawdopodobnie tam dokąd poszli, najlepiej będzie widać kulę ognia, która niedługo znów roznieci pożogę na piachu, skałach i w powietrzu.
Pozostało mi włączyć aparat na statywie i odejść w przeciwnym kierunku.

Obrazek

Z każdą chwilą i z każdym krokiem temperatura podnosi się, a przyjemne ciepło zamienia się we wczorajszą rozpaloną furię.
Nie wiem dlaczego, w naszym rozumieniu żywotności, martwa i pusta przestrzeń wokół kojarzy mi się z ustrojem nazwanym demokracją. Wszak dotyczy tylko ludzi, których na stałe tu nie ma. To dziwne, że już starożytni Grecy, mając na myśli coś nowatorsko odkrywczego, nie zadali sobie trudu przypisania demokracji do całego świata a tylko do rodzaju ludzkiego. Może to przez wszechobecny egocentryzm. Jesteśmy tak zafascynowani sobą na poziomie narodów i w małej, jednostkowej skali, że nie jesteśmy w stanie zauważyć, że koncepcja demokracji nie wykracza dalej, niż sięga egoizm.
Rządy ludu... Nad czym? Idea przepiękna i górnolotna, choć na wskroś fałszywa. Na przestrzeni dziejów podzieliła się, przeobraziła i zdegradowała do zatrutego niskimi pobudkami potworka żądnego wpływów i władzy. Demokracja bezpośrednia, pośrednia a na koniec parlamentarna, jako majstersztyk manipulacji i upadek humanizmu, w znaczeniu racjonalnego myślenia. Na początku każdy miał równe prawo do głosu. Na końcu, każdy ma równe prawo do zagłosowania i jako jednostka nie jest w stanie zmienić niczego.
Tak jak tu, żaden człowiek nie jest w stanie zmienić niczego. Ustrój polityczny nie sięga dalej niż tam, gdzie można zarządzać masą ludzką. Tutaj jest się na chwilę i można zapomnieć o każdym ustroju, o Systemie i jego roli w życiu człowieka. Na chwilę.
Z drugiej strony, przecież ustrój wyzwala w nas poczucie bezpieczeństwa, jedności i tworzy potrzebę współzawodnictwa. Jest niezbędny, niezależnie jak go nazwiemy.
Tutaj nie da się żyć. Nie ma roślin, zwierząt ani nawet widocznego śladu po nich. Życie w naszym rozumieniu nie istnieje. Jest tylko piach przemieszczany wiatrem, zwietrzałe skały, skruszone erozją kamienie, rozgrzane powietrze i nieskończona przestrzeń.

Obrazek

Po pół godziny Ali wrócił ze swoim klientem, ale od razu nie odjechaliśmy.

Obrazek

Mam jeszcze trochę czasu dla siebie. Upewniwszy się, że motor zostawia za sobą ślad, po którym wrócę, pojechałem w głąb rozgrzewającego się piekarnika. Mimo że kompani zniknęli mi z oczu, nie ujechałem zbyt daleko. Zatrzymała mnie przepaść, ledwo odcinająca się od nawierzchni, po której jechałem. Gdyby tak jechać nocą albo w czasie burzy piaskowej, albo zwyczajnie zapatrzeć się na formy skalne wyrastające dookoła, można z łatwością spaść w taką pułapkę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nie chcąc zapuszczać się dalej bez zapasu wody, po prostu zawróciłem, choć nie od razu. Zafascynowany martwą naturą, zadumałem się nad słowem „martwą”. Przecież to nieprawda. To znaczy prawda w znaczeniu przyrodniczym, nauki, jaką znamy. Jednak tu wszystko żyje na swój sposób, choć dla człowieka jednostka czasu, w jakim odbywają się zmiany, jest niezauważalna. Miliony lat, dla piachu, skał i ich kształtowania się do teraźniejszych form, to być może krótko, jeśli można powiedzieć „krótko” o czymś, co nie jest bytem „ożywionym”. Dla człowieka to całe pokolenia. Być może powinno się zweryfikować pojęcie „martwej natury”. Mimo braku żywej tkanki, łańcucha DNA, nazwać tę materię inaczej niż "martwą".

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

***

Nawet wczesnoporanne słońce daje się mocno we znaki, mimo że nie mam na sobie ciężkiej, motocyklowej kurtki. Po powrocie z pustyni, a przed wyjazdem w dalszą drogę prysznic. Nie jest to łatwe, bo Ali leje na strop budowy wodę. Pozostało mi chwytać krople, bo ciśnienie bardzo spadło.
Śniadanie. Na śniadanie jajka sadzone, ser biały, chleb, kawa, herbata, arbuz, powidła. Jemy to wszystko na dworze przy stole, siedząc na krzesłach zrobionych z pociętego pnia palmy.
Jeszcze muszę się spakować.
Ruszam z guesthausu o 9:30.

Obrazek

Jest bardzo gorąco, ale nie tak jak się spodziewałem. Wybieram boczne drogi. Mam zamiar też przejechać krótszą o 40 km drogą przez góry.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na moje szczęście, omijam gdzieś skręt do tego skrótu. Zapomniałem o nim. Góry Kuhbonan zaskakująco zmieniają klimat. Z ognistej pustyni wjeżdża się w zimny(!) region. Zimny znaczy około 20 stopni. Pada lodowaty deszcz. Taki prawdziwy, nie błoto. Góry przykryte są czapą z chmur. Po lewej zimno i deszczowo a po prawej palące słońce.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Od Alego i jego Guesthausu odjechałem na tyle daleko, że czas pomyśleć o tankowaniu. Na głównej drodze, pomiędzy masywami gór, na przedmieściach Mahan, jest stacja benzynowa. Wybudowana pośrodku niczego jak benzynowa oaza. Ruch za to, jak w ulu. Podjeżdżają dymiące ciężarówki, samochody osobowe i motory. Ludzie dyskutują, robią zakupy w sklepie i odjeżdżają i przyjeżdżają. Usiadłem daleko od tego zgiełku na krawężniku, żeby chwilę odpocząć. Już nie pada.

Duszne powietrze oblepia mnie, jakbym był owinięty folią. Nie ma czym oddychać a słońce w zenicie, praży ostrymi promieniami. Woda z drogi paruje w oczach.

***

Mijam stację benzynową, ale tym razem nie tankuję. Przejechałem dopiero 100 kilometrów od tankowania. To takie przyzwyczajenie Europejczyka. Dziś okaże się, że w kraju na ropie stojącym, trzeba korzystać z każdej możliwości dolania paliwa.
Coś mnie podkusiło, żeby w czasie jazdy popatrzeć na bagnet do sprawdzania poziomu oleju. Miejsce wokół niego połyskuje złowrogo. Olej zalał owiewkę motocykla. Muszę się zatrzymać. Zatrzymuje się też jakiś mężczyzna. Jego pomarańczowa ciężarówka marki Mercedes, z łoskotem zjeżdża na szerokie pobocze i zatrzymuje się tuż za mną, wzbijając kurz. Zdążyłem tylko zetrzeć rozbryzgany olej papierem. Mężczyzna po swojemu rozpytuje co się stało, czy trzeba pomocy i zaprasza mnie na czaj. Zapewne też przedstawił się, ale nie wychwyciłem tego. Dużo mówi i uśmiecha się. Rzecz jasna nie rozumiem co mówi, ale i on mnie też nie rozumie. Za to mimo skwaru, duchoty, głodu i wiecznie niezaspokojonego pragnienia spowodował, że czuję, jakbym rozmawiał z najlepszym kolegą na migi. Ponieważ herbaty odmówiłem, człowiek ten niespodziewanie żywo wskoczył do kabiny Mercedesa i wyskoczył z niej za chwilę, z małą butelką Coca-Coli. Wręczył mi ją i chciał odjechać. Pokazałem, że nie mam czym się odwdzięczyć. Machnął na to ręką i widząc aparat fotograficzny, poprosił o zdjęcie. To mogłem zrobić, choć obaj wiedzieliśmy, że zobaczy je tylko raz i tylko na ekranie aparatu. Podszedłem, żeby pokazać, ale ten tylko silnie uścisnął moją dłoń, wskoczył do ciężarówki i machając przyjaźnie, odjechał.

Obrazek

Patrzyłem za ciężarówką, delektując się schłodzonym napojem, jakby to był eliksir życia. Na pustkowiu w prażącym słońcu, to najcenniejsza rzecz, jaką mam przy sobie.
Poprawiłem uszczelkę, którą dostałem od Stana w Przystani Motocyklowej w Bieszczadach i też ruszyłem w drogę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

***

W miasteczku o nazwie, której nie pamiętam, zatrzymuje mnie policjant w Pickup'ie. Ot machnął ręką z jadącego samochodu, kiedy go wyprzedzałem. Za szybko? Nie wolno wyprzedzać? Coś narozrabiać musiałem, skoro zatrzymuje. Nie. Chce porozmawiać. Nawet się to jako tako udało, bo nasz angielski jest na podobnie niskim poziomie. Nie chce dokumentów, tylko skąd, dokąd, jaka prędkość maksymalna motoru, ile kosztuje w dolarach itd.

Olej nadal wycieka spod bagnetu. Znowu muszę się zatrzymać. Nie ma znaczenia gdzie, bo cienia w okolicy żadnego. Wokół kilka chat a w oddali niewielkie stado kóz korzystające z cienia rozłożystej korony drzewa. Zbyt daleko. Ni stąd, ni zowąd, jak spod ziemi wyrasta młody chłopak i próbuje mi pomóc. Dobra rada: Będziesz jechał, to się ochłodzi. Nie zwrócił uwagi, że turysta, że dużym motorem, że akurat w tak nieturystycznym miejscu. Po prostu wydedukował problem i podał na tacy rozwiązanie. Jak się pojawił, tak zniknął. Nawet nie jestem pewien czy był prawdziwy. Uszczelkę wymieniłem na inną, ale czuję, że to niewiele pomoże. Wytarłem, co się dało papierem.

***

Od wielu kilometrów, żółta kontrolka rezerwy paliwa oznajmia, że muszę zatrzymać się na najbliższej stacji. Stacji nie ma. Za to na czek poincie zatrzymuje mnie policjant. Musi być ważny, bo na skinienie przybiegają do niego i robią, co każe w chwilę. Zabrał mój paszport do sprawdzenia. Siedzę na motocyklu na środku betonowego placu. Gorąc niełagodzony podmuchami wiatru w czasie jazdy, przypieka mnie, przedostając się przez nagrzaną kurtkę. Kasku nie ma co zdejmować.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na drodze leży rozbity arbuz. Zajadają go trzy kozy, które pewno oddzieliły się od swojego stada. Nie mam pojęcia, jak zwierzęta wytrzymują taki gorąc. W końcu przejeżdża ciężarówka, zamieniając arbuza w podłużny, wilgotny ślad po owocu. Kozy odchodzą.
Dowódca wrócił. Oddając paszport, spytał tylko, dokąd jadę. Do Iranshahr. To mu wystarczyło. Mogę ruszyć.

Obrazek

Licznik rezerwy paliwa pokazuje liczbę, jakiej jeszcze nie widziałem na wyświetlaczu. Nie ma szans na dojechanie do żadnej stacji paliw. Już 84 kilometry. Poddaję się. Muszę użyć zapasu. Niezbyt znam się na mechanice. Oczami wyobraźni widzę już, jak pracująca na sucho pompa paliwa zaciera się, zatrzymując mnie na bardzo długo w tej okolicy. Świadkami moich rozterek jest asfaltowa droga, zrujnowany, prowizoryczny stragan i co zadziwiające, niewielkie, ale zielone drzewo. Gdzieś w tle majaczy olbrzymi, wyrastający w górę na 3,5 kilometra wulkan, zwany Kuh-e Zendan.

Obrazek

Obrazek

1,5 galona daje trochę ponad 5,6 litra. Jeśli będę jechał ekonomicznie, pozwoli mi to przejechać ponad 100 kilometrów. To musi wystarczyć. Jeśli nie, będę musiał poradzić sobie inaczej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ujechałem 20 kilometrów, zanim zobaczyłem stację benzynową. Nie ma benzyny. Zamknięte. Z wnętrza wyszedł człowiek z obsługi. Poradził, żebym jechał dalej. Za kilometr ma być jeszcze jedna, czynna stacja. Odległość pokazał palcem dłoni. Chyba źle zinterpretowałem znaki, bo minęło 5 kilometrów. Ta też zamknięta. Dopiero jeszcze kilka kilometrów dalej pojawiła się nadzieja na zatankowanie. Przy jednym z dystrybutorów biały samochód. Okna pootwierane, ale właściciela nie ma. Nic się nie dzieje. Po chwili z wnętrza kasy wychodzą mężczyźni zainteresowani przybyszem. Pierwszy, który doszedł do mnie macha rękoma na znak, że tankować nie wolno. Zawrzała dyskusja, a ja mogłem być tylko niemym świadkiem tych rozmów. W końcu jeden z obsługi, ubrany w uniform, chce ode mnie kartę. Przecież kredytowej mu nie dam, bo i tak nie działa w Iranie. Nie. Chodzi o kartę do tankowania. Też nie mam, bo i skąd. Narada rozgorzała mocniej. Nie kłócą się. Raczej dyskutują jak rozwiązać kłopot. W końcu jeden z mężczyzn wyjmuje swoją kartę, podaje ją człowiekowi z obsługi i wrzawa przycichła. To oznacza, że paliwo jest tu prawdopodobnie reglamentowane. Na ziemi, pod którą źródła ropy nie mają końca. Dziwne.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Zanim zapłaciłem i zanim podziękowałem swojemu dobroczyńcy, ktoś inny zabrał pustą butelkę po wodzie z bagażu i przyniósł nową, napełnioną lodowatym, krystalicznie czystym płynem. Nigdy nie przestanę się dziwić na takie zachowanie. Pewnie dlatego, że sam taki nie jestem. Wychowany w świecie egoizmu, karmiony pożądaniem niepotrzebnych rzeczy, stroniący od ludzi, nie potrafiłbym zdobyć się odruchowo na tak drobny a tak szlachetny uczynek. Po prostu nawet bym o tym nie pomyślał.

Jakieś sto kilometrów dalej, pozbawiony trosk wjechałem na rozpalone popołudniowym słońcem i pustawe przedmieścia Iranshahr. Mimo pewnego zmęczenia uśmiecham się sam do siebie na ten widok.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Bliżej centrum, miasto jest zakorkowane. W przeważającej części to białe samochody, bo to lepiej chroni przed nagrzewaniem się wnętrza. Większość, jeśli nie wszyscy mężczyźni poubierani są w luźne, przewiewne spodnie i takie same koszule. Na głowach niektórzy miewają turbany. W powietrzu unosi się zapach spalin, owoców, ziół i kurzu. Przeważnie kurzu. Trąbienie, pokrzykiwania sprzedawców wody, przewody bez ładu porozciągane między słupami elektrycznymi. Niska zabudowa z cegieł, gdzieniegdzie zamiast szyb w oknach, moskitiery.
Jakie to wszystko inne. Niby absurdalnie chaotyczne, a jednocześnie uproszczone do minimum. Każdy radzi sobie jak może. Zdaje się, że na drodze zamęt i bezład, a jednak wszystko żyje zgodnie i ma swój porządek. Porządek zdawałoby się nieregulowany przepisem, tylko współpracą ludzi korzystających z drogi. Z wielkim zadowoleniem zanurzyłem się w ten pozorny nieład. Omijam wysokie krawężniki ronda, czasem trąbiąc jak inni, żeby zwrócić na siebie uwagę tuż przed stłuczką, dosłownie na centymetry przeciskam się między samochodami i przepuszczam ludzi maszerujących w poprzek ulicy, tuż przed kołem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wyrównuje do mnie człowiek na małym motocyklu i przez chwilę rozmawiamy, używając raczej haseł, niż pełnych zdań. Jadę, jak szybko mogę, bo motocykl się grzeje nadmiernie. I tak szybszy jest miejscowy na swoim motorku. Pokazał gestami, że tutaj jeździ się lewą stroną przy samym krawężniku, jeśli droga jednokierunkowa. Skorzystałem skrzętnie z okazji, ale i tak za chwilę zniknął gdzieś między samochodami. Za to pogadałem sobie z jakimś uprzejmym mężczyzną z samochodu. Przywitał mnie w Iranshahr i chyba życzył łaski Allaha dla podróżnika.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Takim sposobem, dojechałem do hotelu. Nie wiedziałem, że dojadę akurat do tego. Nie mam zwyczaju robienia rezerwacji czy planowania ostatniego przystanku. I tak wiem, że jadąc do centrum, znajdę jakiś nocleg. Różnie z tym bywa, jednak tym razem instynkt mnie nie zawiódł. Zostawiłem cały kram właściwie na skrzyżowaniu na słońcu, obok innego jednośladu.

Obrazek

Obrazek

Szarpnąłem za wielkie drzwi, ale te nie poddały się. No tak. Działa tylko drugie skrzydło.
W środku pozory przepychu. Kolumny ze złoceniami, fantazyjne wzory na suficie i orzeźwiający chłód klimatyzacji.

Obrazek

Obrazek

W recepcji nienagannie przystrzyżony, młody chłopak w tradycyjnym stroju. Nie zna angielskiego, ale mam szczęście, bo za mną weszło dwóch mężczyzn o wyglądzie bardziej irańskim niż pakistańskim i mówią po angielsku. Dzięki nim poznałem cenę noclegu i wpisałem swoje dane w odpowiednie rubryki karty meldunkowej.
- Co z motocyklem?
- Motocykl na zaplecze.

Obrazek

Zdążyłem już oswoić się z przyjemnie chłodnym wnętrzem. Po otworzeniu drzwi hotelowych gorąc zaskoczył mnie swoją temperaturą mimo wszystko. Przy motocyklu, dwóch chłopców z zaciekawieniem przygląda się niespotykanej maszynie. Niczego nie dotykają, nie bawią się przełącznikami, nie próbują wsiadać. Może dlatego, że mają ręce zajęte zakupami.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po raz ostatni dziś silnik odpalił, zaciągając gorące powietrze. Dwadzieścia metrów dalej, wysoka, żelazna brama otwiera się i wjeżdżam na zacienione zaplecze hotelu a dokładniej kuchni. Kto tylko dowiedział się, że przyjechał turysta, przyszedł zaspokoić ciekawość i przywitać się. Tak więc jest sam kucharz, jego dwóch pomocników, chłopcy będący tu prawdopodobnie na praktykach. Kiedy ja rozbieram objuczony motocykl, oni robią zdjęcia telefonami, rozmawiają podekscytowani, śmieją się. Chcieli też pomóc mi z bagażem, ale nie chciałem wykorzystywać ich uprzejmości i odrywać od pracy. Ponieważ to nie takie łatwe, pozwoliłem jednemu z chłopców wziąć kask.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Szerokie schody prowadzą na pierwsze piętro do korytarza z pokojami. W pokoju zaduch, ale chłopak z obsługi natychmiast włączył klimatyzator i wyszedł, nie czekając na napiwek. Czy tu daje się napiwki?
Z ulgą zrzuciłem z siebie mokre od potu,ciężkie ciuchy motocyklowe. Zimny prysznic zmył całkowicie zmęczenie i przywrócił mi energię. Chciałbym zobaczyć, jak ludzie tu żyją. No i jestem głodny.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nie wiem, w którą stronę iść. Nieopatrznie pytam w recepcji o jedzenie. To najczęściej działa, bo trafiałem na miejscowe specjały. Nie sądziłem jednak, że wywołam tym pytaniem taki zamęt. W recepcji zrobił się ruch. Zawrzało. Kto jest, mówi swoje. W holu hotelowym jest recepcjonista, jego pomocnik, odźwierny, dwóch gości i kilku chłopców. Chyba są praktykantami. Każdy pokazuje w innym kierunku. W końcu wyglądający na najstarszego z młodych powiedział coś z sensem, bo przycichły sprzeczki. Wyprowadza mnie z hotelu i skinieniem palca zatrzymuje pierwszy napotkany samochód. Pierwszy. Nie wybiera, nie szuka taksówki ani czegoś specjalnego. Wpycha mnie do niego obok kierowcy i wydaje polecenia. Kierowca krótko odpowiada i ruszamy. Zdążyłem tylko spytać, ile to kosztuje, pokazując pieniądze. Człowiek z hotelu wyjął jeden banknot i wręczył kierowcy.
Podróżuję tak kilka kilometrów. Mały, biały samochód podskakuje na wybojach, zwalnia przed spowalniaczami ustawionymi w poprzek ulicy. Kierowca nie odzywa się, ale wygląda, jakby dopadło go permanentne szczęście. Trąbi co jakiś czas w geście pozdrowienia albo popędzenia jakiegoś pieszego. Przez otwarte okna małego auta dobiega harmider ulicy, nieco zagłuszając rozkręcone głośno radio i wdziera się zapach miasta.

Obrazek

Obrazek

Kierowca podwozi mnie do wielkiego budynku warownego. To zamek Naseri*. Tu wysiadam, bo kierowca nie chce jechać ze mną dalej. Widocznie tak się umówili z chłopakiem, który uprzejmie wepchnął mnie do samochodu. Na odchodne proszę, żeby zapisał mi na kartce nazwę hotelu po irańsku, na wypadek, gdybym się zgubił.

Obrazek


***

Chaos. Wszyscy trąbią, krzyczą do siebie, kupują, sprzedają, dyskutują, pracują. Dwóch mężczyzn przerzuca arbuzy z pickupa na stragan. Obok sprzedawca warzyw zachwala na głos swoje towary. Kobiety też sprzedają, ale w milczeniu. Może nie wolno albo nie wypada im pokrzykiwać? Wielki ruch na ulicy. Masa ludzi i każdy ma coś do załatwienia.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Są też tacy, co sprawiają wrażenie, jakby wszystko już załatwili.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zapachy kuchni mieszają się ze spalinami. Naprawa TV-RTV, sprzedaż złota, szycie ubrań, haftowanie, hurtownie z napojami, z nasionami, sklepy z częściami do motocykli i samochodów, piekarnie. Wszystko można tu kupić, zrobić, naprawić. Ulica tętni jak życiodajna aorta. Są uliczki tylko z hafciarzami, tylko z zakładami szklarskimi, tylko z kafelkami na ścianę, tylko z fachowcami od naprawy wszystkiego. Trafiłem właśnie na hafciarzy. Stoję zaciekawiony w wejściu, aż jeden mnie zauważył. Na głowie ma biały turban z cienkiego materiału. Oczom pomagają okulary, przystrzyżona broda w kolorze turbanu zamyka twarz w białym okręgu. Skinieniem dłoni zaprasza do środka. Ledwo to zauważyłem, bo zachodzące słońce jeszcze niewiele straciło na swojej mocy.
Wchodzę niepewnie. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do niewielkiej ilości światła, mogłem zobaczyć, co naprawdę robią ci ludzie. Dawno nie odświeżane, zielone ściany, przyozdobione są efektem pracy mężczyzn. Chusty, suknie, szale, narzuty i nie wiem co jeszcze. Wszystko to przyozdobione kunsztownym, kolorowym haftem. Prawdziwe arcydzieła ludzkich rąk. Pokazując aparat, powinienem zapytać, czy mogę zrobić zdjęcia. Tak powinno to wyglądać. Jednak stało się odwrotnie. Zanim wspomniałem o aparacie, mężczyzna z końca pokoju sam poprosił o zdjęcie. Później następny i następny.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dostałem też wodę z dużego, wyglądającego na termos pojemnika. Kubek jest jeden, wspólny. Woda natychmiast oszroniła metalowe naczynie dookoła. Każdy łyk przynosi ulgę, a jednocześnie mrozi mózg aż do bólu. Uprzejmy hafciarz, widząc, jak szybko opróżniłem kubek, nalał jeszcze raz. Zaspokoiwszy pragnienie, zrobiłem kilka ujęć, choć aparat wyślizgiwał się z mokrych dłoni. Byłem tak podekscytowany, że zapomniałem o podstawach fotografii i większość się nieudała. Najdłużej jednak trwało pokazywanie efektu mojego fotografowania każdemu z osobna. Tak, żeby nikogo nie pominąć. Żeby nie urazić.

Obrazek

Można spytać, co jest takiego fascynującego w obskurnym, ciemnym pokoiku i pracujących tam mężczyznach. Nie wiem. Zrobiło na mnie wrażenie to, że byli uśmiechnięci, życzliwi, pogodni, mimo że to koniec dnia a warunki ich pracy odbiegały znacznie od standardów jakie znam.

***

Wejście do baru oświetlone dużą, świecącą reklamą, podpartą rozpalonym grillem. Rzuca się w oczy tym bardziej że niedługo zapadnie zmrok. Słabe światła latarni jeszcze niczego nie oświetlają na głównych ulicach. Nie zrobiło się też chłodniej. Wilgotne powietrze znieruchomiało, oblepiając każdy skrawek ciała. Koszula nieprzyjemnie przywiera do skóry, a na czoło występują kropelki potu, ile by ich nie wycierać. Każdy ruch, łyk wody, kęs strawy powoduje wyrzucanie litrów wody z organizmu. Doskonale rozumiem, dlaczego mężczyźni noszą luźne, przewiewne ubrania i dlaczego najlepiej przetrwać tę niedogodność w bezruchu.

Obrazek

Yasin Khandan, Gobhan i jeszcze jeden Yasin, którego nazwiska nie zapisałem. Ci trzej przywitali mnie w wejściu, nienachalnie zapraszając do baru. Nie zdążyłem się dobrze rozejrzeć i już bez butów zasiadłem na podwyższeniu z desek. W środku jest jeszcze większy zaduch. Czuć docierające z kuchni zapachy. Jestem jedynym gościem. Yasin chyba pyta, na co mam ochotę. Od początku porozumiewamy się na migi. Mam szczęście, bo na ścianie, nad wejściem do kuchni, wiszą wizualizacje tego, co można zamówić. Pokazuję palcem na pierwszą z brzegu potrawę i na lodówkę z zimnymi napojami w środku. Uśmiech pojawił się na wszystkich twarzach. Problem rozwiązany. Szaszłyk, ryż, pieczone pomidory i coś niemal czarnego na oddzielnym talerzu z kawałkami mięsa zawiniętymi w liście, prawdopodobnie winogronowe. No i placki chlebowe. Podaje się je do wszystkiego. Okazało się, że do picia zamówiłem całą butelkę czegoś w smaku przypominającego Fantę. To nic. Najważniejsze, że napój jest bardzo zimny. Oczywiście nie sposób zjeść w samotności w tak uprzejmym towarzystwie. Mężczyźni nie odstąpili mnie na krok, co chwila sprawdzając, czy wszystko smakuje. Nie są natrętni. Po prostu chcą być gościnni jak to tylko możliwe. Skąd mieliby wiedzieć, że jestem sobkiem i wolę zjeść w samotności.
Gobhan zauważył kamerę. Musiałem wytłumaczyć na migi co to, po co i dlaczego. No i że nie jestem szpiegiem. Gobhan tak zapałał chęcią posiadania tego urządzenia, że gotów jest zamienić się na swój sygnet.
- To zeszyt? – domyślam się, o co pyta drugi Yasin, wskazując palcem na mój… zeszyt.
- Tak, zeszyt. Chcesz coś napisać? – zapytałem, otwierając notes i podając długopis.
- No pewnie.
Tak zapewne wyglądałaby rozmowa ludzi, którzy się rozumieją. Każdy po kolei napisał jak się nazywa i może jakąś dodatkową adnotację, ale nieważne co jest napisane. Za każdym razem, kiedy otwieram stary, pognieciony notes na tej stronie, przed oczami mam Iran, Beludżystan, Iranshahr, ciemną ulicę, zaduch rozgrzanego miasta, bar i tych wesołych, uprzejmych mężczyzn. Spędziłem z nimi dobrą godzinę. Mimo bariery językowej i pośmialiśmy się i rozmawialiśmy, wymienialiśmy uprzejmości i dziękowaliśmy nawzajem. Ja za dobre potrawy, które wychwalałem jak umiem, oni za moją wizytę. Dowiedziałem się, że z całą pewnością nie jestem w Iranie. To Beludżystan - z dumą powtarzali moi rozmówcy. To Beludżystan…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

***



Na ulicy ciemno, ale ludzi i pojazdów jest więcej niż za dnia. Stragany, rozświetlone energooszczędnymi żarówkami, otwarte piekarnie, czynne bary, warsztaty, sklepy z chińszczyzną i wszystko, co może pomóc w załatwieniu bieżących spraw. Ponad ogólny harmider niezmiennie wydobywa się zewsząd trąbienie. Już odkryłem dlaczego. Kierowcy samochodów tak dają znać, że mają wolne miejsce i mogą kogoś gdzieś podwieźć za drobną opłatą. Tak można dorobić. W ten sposób dotarłem tutaj.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mam wrażenie, że rzucam się w oczy. Odmienny strój, plecak, cera, zarost. Wszystko mówi miejscowym, że nie jestem stąd. Turyści z Europy muszą być rzadkością. Kiedy niosłem aparat w ręku, zawsze znalazł się ktoś, kto poprosił o zrobienie zdjęcia.
W wąskiej uliczce, którą zrobiłem sobie skrót, zaczepia mnie człowiek. Dziwny człowiek. Niby ubrany jak inni, ale strój jego jakiś wypłowiały, przybrudzony, niechlujny. Wzrok zmącony niepokojem, nienaturalny wyraz twarzy. Czarne włosy w rażącym nieładzie, co bardzo wyróżnia tego człowieka pośród innych, zadbanych fryzur mężczyzn, których tu widuję.
Po swojemu coś mówi, wyciągając rękę, jakby chciał mnie zatrzymać. Idzie za mną i dość długo prowadzi monolog. W końcu z zaułka skręcam na ulicę i odpuszcza, kiedy zatrzymałem się przy drewnianym, zbitym jak na poczekaniu wózku z blatem. To ulica z lekami. Sprzedaje się je z małych straganów na kółkach, oświetlonych lampkami na baterie, jeśli nie stoją pod którąś z latarni. Jest nawet viagra. Zaciekawiony zatrzymuję się, żeby popatrzeć. Nie zdążyłem. Od razu trzech facetów zagaduje do mnie po swojemu. To odchodzę, bo i miejsce i sprzedawany towar nie kojarzą się za dobrze. Jeden ze sprzedawców dogania mnie i idąc obol albo z tyłu unikając zderzenia z innymi przechodniami, mówi non stop. Nie rozumiem, więc wybiega kilka kroków w przód i wśród sklepikarzy szuka takiego, który mówi po angielsku. Wyraźnie chce się ze mną w jakiejś sprawie dogadać. Czuję, że może to być coś nielegalnego tutaj. Nikt nie może mu pomóc w sprawie języka. Po długim czasie, kiedy odeszliśmy dość daleko od straganów, świateł, ludzi, moja cierpliwość się skończyła. Znienacka zatrzymałem się tak, że niemal wpadł na mnie. Też się zatrzymał, jednak mówić nie przestał. Dopiero kiedy nasz wzrok spotkał się, przestał mówić.
- Inszallah** – powiedziałem cicho.
Dziwne, ale odpuścił sobie i odszedł. Dalej już nie niepokojony przez nikogo doszedłem do swojego hotelu.

Obrazek

Podłączyłem telefon do ładowarki, ale ta nie działa. Zepsuła się bez ostrzeżenia.
Długo nie mogłem zasnąć. W głowie pełno myśli i rozważań. W kółko wspominałem, co pamięć przyniosła z dzisiejszego dnia. Przesuwały się twarze, przypominały zapachy, droga, ten nieco inny zapach benzyny na stacjach benzynowych, uprzejmość obcych ludzi, upał szybko suszący specjalnie zmoczoną kurtkę i spodnie.
No i mężczyzna, który tak natarczywie próbował nawiązać ze mną kontakt. Może potrzebował pomocy? Może chciał mi coś zaoferować? Może podzielić się wiedzą na jakiś temat? A może wiedział, że turyści w Iranie mają przy sobie zawsze dużo gotówki? Nigdy się tego nie dowiem.
Wolność, którą tak chełpimy, kochamy i się nią chwalimy, jest tylko informacją. Życiem rządzi konieczność.

Mapy

Obrazek

Obrazek

CF

*Naseri castle - https://www.itto.org/iran/attraction/naseri-castle/
** in sza’a allah -Jeśli Bóg zechce. Zdarza się, że rozmówca wypowiada inszaallah w sytuacji, kiedy chce się pozbyć proszącego. Obietnice składane w takich okolicznościach nigdy nie są realizowane. (Źródło: https://religie.wiara.pl )


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 25 lipca 2021, 23:04 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

26–ty dzień. 15 maja.

101585 – 101972
387 km

Iranshahr – Czabahar


Jestem podekscytowany odmiennością, jaka mnie otacza. Ludzie, przyroda, klimat. Wszystko jest nieco inne od tego, co widziałem na północy Iranu. Bardziej suche, surowe, zgrzane słońcem, jałowe.
Chyba przez to podekscytowanie obudziłem się przed budzikiem ustawionym w telefonie. Jest przed szóstą. Klimatyzator wyrzuca z siebie przyjemnie chłodne powietrze, tworząc wygodną atmosferę. Za oknem, cień budynku hotelowego skrywa ulicę, po której z rzadka przejeżdżają samochody, rowery, małe motocykle. Po drugiej stronie zakurzonej szyby już gorąco. Zaczyna się dzień.

Telefon nienaładowany. Powinienem gdzieś kupić ładowarkę. Jest ku temu okazja, bo przecież jestem w dużym mieście. Zanim jednak zacznę jej szukać, przy kawie przywiezionej z Turcji robię notatki. O tej porze wszystko jeszcze zamknięte i w hotelu nawet śniadania nie dostanę.

***

Sony. Już drugi raz jestem zawiedziony tą firmą. A właściwie czwarty. Najpierw kamera, teraz ładowarka, ale w międzyczasie popsuł się uchwyt obrotowy. Też Sony. Dobrze, że przynajmniej motocykli nie robią. Koniec końców i telefon poddał się, a dokładnie jego gniazdo ładowania.

***

Na sali, gdzie podaje się śniadania, jest jeden z chłopców, którym robiłem wczoraj zdjęcia. Siedzi z kolegą. Stara się coś mówić do mnie. Śniadanie to coś w rodzaju szwedzkiego stołu. Na ciepło w dużym podgrzewaczu jest gormesabzi, z pomidorów, z jajek i czegoś jeszcze. Do tego placek. Jest też ser, kostki masła obłożone lodem, różne rodzaje dżemu. Herbata, kawa rozpuszczalna, sok pomarańczowy.

***

Jest 9 tutejszego czasu. Motocykl stoi w cieniu. Ostatnie zdjęcia pamiątkowe potwierdzają odjazd z hotelu.

Obrazek

Obrazek

Wyjeżdżając z Iranshahr, trafiłem na uliczkę, gdzie sprzedaje się smartfony, etui, baterie, przewody, karty, ładowarki i wszystko inne do telefonów. W pierwszym z brzegu sklepie, na migi dogadujemy się ze sprzedawcą co chcę i co ma i ile będzie to kosztowało. Po krótkich targach wychodzę z ładowarką, ale smartfon i tak szwankuje.

Obrazek

Podjechałem do hafciarzy, którzy wczoraj uraczyli mnie lodowatą wodą. Nie ma nikogo znajomego, widocznie jeszcze nie pracują.
Zatrzymałem się też przy barze, w którym wczoraj jadłem. Gobhan i Yasin ,przywitali mnie jak przyjaciela. Za nimi zeszła się mała grupka mężczyzn. Z każdą chwilą coraz więcej ludzi. Najpierw tylko moi znajomi. Teraz ich znajomi i znajomi znajomych z okolicznych stoisk i sklepów. Ktoś zapytał dokąd jadę, ktoś inny natychmiast zaczął tłumaczyć jak tam dojechać. Z uprzejmości nie pokazałem na włączony GPS z wyznaczoną drogą do Bandar–e–Abbas. Od Bandar-e-Abbas dzieli mnie około tysiąc kilometrów. Nie dojadę tam dziś, ale tak było mi łatwiej wyznaczyć drogę. W końcu ktoś zauważył GPS, ale to nie przeszkadza i dalej tłumaczy jak jechać. Przez niezrozumienie intencji narobiłem tylko niepotrzebnego zamieszania. Jeden z mężczyzn zatrzymał autokar, zapewne myśląc, że nie wiem jak jechać! Kierowca autokaru zna przecież angielski. Przyprowadzili go do motocykla i ów kierowca też życzliwie zaczął tłumaczyć, jak dojechać do celu. Angielskie słowa sączył powoli i wyraźnie, żebym nie miał żadnej wątpliwości. A chciałem tylko... Osaczony uprzejmością, onieśmielony zbytnią uwagą małego tłumu, kiwam głową na znak zrozumienia, bo cóż innego pozostało. Pozostało tylko przytakiwać.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


***

Woda. Jeszcze nie kupiłem wody.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Sklep spożywczy znajduje się w ciągu niskich budynków. W środku klimatyzacja przynosi znaczną ulgę. Z przyjemnością wciągam zimne powietrze w płuca. Woda z lodówki nie jest zmrożona, ale bardzo zimna. Zamrożonej jeszcze nie ma. Kilkaset metrów dalej, jeszcze jeden sklep. Tu też nie ma zamrożonej wody. Kątem oka widzę, jak ktoś próbuje wsiąść na motocykl. Jest załadowany i niestabilny nawet przy wsiadaniu. Nie chciałbym, żeby przewrócił się z takim człowiekiem, bo z tego mogą być kłopoty. Coś tam warknąłem i ciekawski chudzielec tylko przysiadł na nim. Tutaj też w jedną chwilę zebrała się grupka ludzi, żeby popatrzeć.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


***

Za miastem nie ma gór, nie ma chmur. Jedzie się wypalonym, suchym i płaskim jak stół pustkowiem. Po drodze patrole wojskowe i posterunki. Żołnierze mogą schować się przed słońcem tylko w zmniejszającym się z każdą chwilą cieniu pickupa albo wozu bojowego. To chyba z powodu bliskości granicy z Pakistanem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Wzgórza, między które się wjeżdża, nie są zwyczajne. Ich wierzchołki są ostre i nieprzystępne. Mimo to, niektóre zdają się stopioną lawą, tuż po erupcji wulkanu. Te są zielonkawo – czarno — brązowe. Reszta ma kolor gliniano-ceglasty do szarego.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zatrzymałem się wśród nich. Cisza. Powietrze stoi nieruchomo, nagrzane do kilkudziesięciu stopni. Żadnego dźwięku owadów, żadnego szumu liści palmowych, żadnego pojazdu. Jedyny cień to ten pod motocyklem. Dopiero kiedy kończyłem pić resztę wody, przejechał skuter z dwoma mężczyznami. Pomachali tylko w geście pozdrowienia i tyle ich widziałem. Ciepła, ohydna w smaku woda natychmiast wyparowała ze mnie. Zostało w butelce niewiele. Głowa ćmi i pulsuje od czoła. W ustach sucho, mimo że przed chwilą piłem. Skoro jednak się pocę, to jest jeszcze w porządku.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W sumie dobrze jest się pocić, bo jadąc, poprzez parowanie robimy z siebie chłodziarkę. Tak mówią prawa fizyki i praktyka. Działa to, póki temperatura nie jest trwale zbyt wysoka już po schłodzeniu tak jak tu, blisko Zatoki Perskiej. Nazywa się to temperaturą mokrego termometru*. Wtedy cały układ robi się zbyt gorący dla człowieka. Wilgoć w powietrzu też nie pomaga w parowaniu, a wręcz je hamuje, co oczywiste.
Do tej pory radziłem sobie z permanentnym upałem, po prostu mocząc ciuchy motocyklowe, jeśli była ku temu okazja. Wierzcie lub nie, ale wtedy następne pół godziny w temperaturze czterdziestu albo więcej stopni, to sama przyjemność. Jedzie się jak w klimatyzowanym samochodzie. Nie warto jedynie moczyć rękawic od wewnątrz i butów. Woda, która dostanie się do butów, (szczególnie do tych z membraną) i tam nagrzeje się, robi bardzo nieprzyjemne rzeczy ze stopami. Teraz jednak nie ma mowy o luksusie wodnego prysznica.

***

Jeden z posterunków jest inny niż wszystkie. Na jego początku powiewa flaga z gwiazdą życia z eskulapem, a policjant ma na twarzy maskę. Przejechałem niezatrzymywany.

Obrazek

Obrazek


***

Rezerwat przyrody Bahookalat. Malownicza droga wiedzie wśród surowych skał, wzdłuż rzeki. Skały jak krzywo poukładane książki, gdzieniegdzie czarne jak węgiel. Rosną tu palmy daktylowe i płynie Bahoo Kalat - rzeka, bez której życie tu, byłoby niemożliwe, albo bardzo utrudnione. Rzeka w której żyją krokodyle**.
Gdzieś w okolicy musi być szkoła. Dzieciaki właśnie z niej wracają.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Rzeki mają w zwyczaju meandrować i budowniczowie postanowili skopiować to meandrowanie. Czy to przypadek, czy może niedaleko stąd odbywał się zlot, a może wyścigi jakieś, pojawiła się cała masa pickupów. Przeważnie to stare Toyoty. Może bym nie zwrócił na to uwagi, ale każdy, dosłownie każdy kierowca, wchodził bokiem w zakręty. Już pierwszy przyprawił mnie o duży zastrzyk adrenaliny, kiedy wyjechał prosto na mnie, zza ślepego zakrętu. Widziałem jego drzwi zamiast maski, póki tył samochodu nie odzyskał przyczepności.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pozostało jechać jak najbliżej prawej strony i zachować czujność ważki, wchodząc w zakręty. Z licznych driftujacych Toyot, tylko jedna przyjechała z naprzeciwka, przodem do kierunku jazdy. Być może dlatego, że kierowca pamiętał o pasażerach na pace…

Obrazek


Zrobiło się jakby bardziej zielono, jeśli można mówić o zieleni w królestwie słońca i kamieni. Palmy, dziko rosnące na poboczu, dają cieniste schronienie stadom kóz. Za wzgórzem, miły dla oka widok, psuje kłąb smolisto-czarnego dymu.
- Wypadek? Pożar? Zamieszki? - Zgaduję zaciekawiony. Nie. W dole, wśród zieleni, wielka kałuża czarnej brei, pali się, tworząc toksyczne kłębowisko gęstego dymu. Nie potrafię opisać smrodu tego zjawiska. Przejechałem na bezdechu, ale jeszcze długo odór spalenizny utrzymywał się w kasku. Wygląda na to, że pożar trwa już długo, ale nikogo to nie interesuje. Nie ma straży, nie ma gapiów, jakby wszyscy byli do tego przyzwyczajeni.

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Kilka kilometrów dalej życie toczy się swoją ścieżką.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


***

Wprawdzie cienia nie ma, ale muszę zatrzymać się, żeby sprawdzić, czy przypadkiem olej nie wycieka spod bagnetu. Zdjąłem kask i odczułem, jak w głowie walą młoty. Chce mi się pić, ale w butelce resztki gorącej, ohydnej wody. Zostawię na później.

Obrazek

Obrazek


Traf chciał, że wybrałem miejsce, gdzie chłopcy skaczą do wody z głazu. Zazdroszczę im… Młodości, nie wody. Zazdroszczę beztroski. Przecież to, co robią, to odmiana trzepakowego wychowania podwórkowego.

Obrazek

Ledwo zdążyłem sprawdzić olej, kiedy pierwszy nadjeżdżający samochód zatrzymał się. Mimo że dzieli nas bariera językowa, dogadujemy się, bo zawsze chodzi o to samo. Skąd, dokąd i tak dalej. Konwersacyjne banały. Niestety nie mogę zapytać jak się im żyje, gdzie mieszkają, skąd pochodzą, dlaczego ludzie mieszkający tu są wysocy i bardzo szczupli, co robą na co dzień, jakie są ich marzenia, czy mają wszystkiego pod dostatkiem, co to za pożar i dlaczego na jednym z czekpointów widziałem flagę z gwiazdą życia, a strażnik był w masce medycznej.

Obrazek


***

Jest kłopot z benzyną. To znaczy, nie ma jej i to widać. Właściwie to jest, ale tylko taka z butelek. To stacji benzynowych brakuje.
Dużo czekpointów z żołnierzami i policjantami. Niby jak wszędzie, ale tutaj dodatkowo stoją samochody przystosowane do wożenia karabinu maszynowego. Jeżdżą wozy opancerzone.
Rask jest na tyle dużą wioską, że ma swoją stację benzynową. Stacja jednak jest zamknięta. Nie przerywając jazdy, rozmawiam z miejscowym, który wyrównał swój motor z moim. Mówi, że stacja jest dalej. Żebym jechał.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

I dojechałem, tym razem nie korzystając z zapasu.
Jakoś tu nerwowo z paliwem. Jeden człowiek chce kartę paliwową a inny, że benzyna będzie niedługo, czyli teraz nie ma. Zbiera się kilka osób. Zadają pytania, otoczyli mnie, chcąc zaspokoić ciekawość. Teraz benzyna mnie nie interesuje. Ze ściany budynku wystaje kran. Przemożna nadzieja zaspokojenia pragnienia spowodowała, że bezpardonowo pozostawiłem bez odpowiedzi moich rozmówców. W głowie huczy. Wychodząc z cienia zadaszenia stacji, czuję się jak wrzucony na rozgrzaną patelnię. Słońce piecze przez kurtkę. Kran zepsuty. Kurek kręci się wkoło bez efektu.
Widząc po co poszedłem, jeden z mężczyzn, z pomieszczenia stacji przyniósł życiodajny płyn w małej, półlitrowej butelce. Łapczywie wypiłem całość na poczekaniu i… nie wypłynęła ze mnie. Przestałem się pocić.

Obrazek

Obrazek


***

Koniec wzgórz. Jest płasko i piaszczyście. Roślinność zdaje się rosnąć tu sezonowo. Większość to wyschnięte na wiór krzaki. Mam zamiar zjechać z głównej drogi i dostać się do wioski wysuniętej najbardziej na południowy wschód w Iranie. Nazywa się Shahrak Maskuni-ye Gavater lub krócej, Gavater. Dalej jest Pakistan.
Nic szczególnego mnie tam nie pcha. Ani historyczne zaszłości ekspansji Portugalczyków, ani nawet obietnica zaspokojenia pragnienia. Tam zaczyna się asfalt, wiodący wybrzeżem zatoki Omańskiej do miasta Dżask, leżącego mniej więcej w pół drogi od granicy z Pakistanem do Bandar-e-Abbas. Z tej drogi chcę po prostu zobaczyć wybrzeże.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Wieje silny wiatr. Ominąłem ostatnie zabudowania i wjeżdżam w nieutwardzoną drogę. Zatrzymałem się w cieniu przy ostatnim drzewie, jakie tu wegetuje. Jego ażurowy cień gałęzi pozbawionych liści, nie przynosi żadnej ulgi. Wysuszone gałązki łamią się jak chrust. Dalej nie ma nic, co by wystawało ponad ziemię wyżej niż kilkanaście centymetrów. No… może oprócz słupów energetycznych. Chyba tak można by wyobrazić sobie koniec Ziemi, gdyby Ziemia była płaska.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek



Kilka kilometrów dalej.
Wiatr podrywa drobny pył i powoduje, że powietrze jest nieprzezroczyste. Jakby ktoś wielką suszarką omiatał całe pustkowie. Chcę to sfotografować. Pył osadza się w nosie w gardle. Dostaje się do płuc razem z gorącym wiatrem, powodując, że pragnienie nabiera na sile, choć myślałem, że to niemożliwe. Głowa pulsuje. Osłabłem na tyle, że w postawienie motocykla do pionu używam wszystkich sił. Zaraz potem muszę go znów postawić na podpórce, bo zakręciło mi się w głowie. Przypomniałem sobie o reszcie gorącej i obrzydliwej wody. Zostało jej na dwa łyki i nie przyniosła żadnej ulgi. Dlaczego nie zatrzymałem się gdziekolwiek wcześniej, żeby uzupełnić zapas? Z lenistwa, braku rozsądku i przewidywania.
Wszędzie sucha, popękana ziemia spragniona wody jak ja. Dookoła małe trąby powietrzne zabierają pył i przenoszą go wysoko. Jestem efektem swoich decyzji. Choć nie ma tu dobra ani zła, chociaż nie ma ludzi czy dzikich zwierząt, czuję się jakoś tak wewnętrznie zagrożony. Z jednej strony jest w tym pustym i martwym świecie coś pociągającego, coś nierzeczywistego i fascynującego, z drugiej strony wiem, że teraz najbardziej potrzeba mi wody, którą mogę zaspokoić pragnienie. Być może mam pierwsze objawy odwodnienia. Brakuje tylko, żebym zaczął widzieć jednorożce.
Kiedy się jest w magicznym miejscu, nawet tak niegościnnym, chciałoby się być niewidzialnym, żeby nie przeszkadzać. Albo być tylko tyle ile trzeba przy milczącej zgodzie najbliższego otoczenia.
Milczenie jest afrodyzjakiem dla TYCH miejsc. Kroki zdają się zaburzać harmonię. Nawet głębszy oddech zaalarmuje zagadane ptaki, jeśli by tu były, a szybszy, niesforny ruch, zagłuszyłby zapach drzew zmieszany z wodą, gdyby tu rosły i gdyby była tu woda.
Trzeba być czujnym, bo miejsce takie żyje o każdej porze, tylko warunki się zmieniają.
Staję się więc zimnym kamieniem i siedzę.
Teraz mogę czekać i myśleć. A nie. Teraz mogę przestać myśleć. Przecież jestem kamieniem.
No to czekam...
Z zamyślenia, czy może amoku, wyrwał mnie przedziwny widok. W moim kierunku pędzi jakieś niewielkie zwierzę. Podskakuje nad zaschniętą roślinnością. Zatrzymuje się na chwilę i znów pędzi na mnie. Słabo widać co to jest. Zanim się podniosłem, prawie pod moimi nogami, przewinął się kłąb zeschniętych gałęzi.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zawróciłem. Droga nie jest ani trudna ani niebezpieczna. Z łatwością można dojechać nią do Gavater. Jednak osłabienie wydobyło ze mnie odrobinę rozsądku. Bliżej jest do głównej drogi niż do wspomnianej wioski. Nie wiem nawet, czy dobrze jechałem, bo na mapie w GPS, TEJ drogi nie ma.
Nie wiem też, jak się to stało, że jadąc w tamtą stronę, nie zauważyłem ani dwóch(!) wiosek, ani małego zbiornika wodnego. Dziura wykopana w piachu, wypełniona wodą. Gdyby nie zdjęcia, teraz bym w to nie uwierzył. Jak mogłem ominąć te miejsca i nie pamiętać o tym... Przy sadzawce jest dwóch mężczyzn i ich motocykl. Zatrzymali się, żeby zmoczyć swoje chusty. To pomaga oddychać w pyle. Zdają się mnie nie zauważać, więc i ja ich nie zaczepiam.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


W wiosce jest sklep. Porzuciłem motocykl przed wejściem, wpadłem do sklepu, wydukałem nieskładnie „salam” i niemal wyrwałem z lodówki sok brzoskwiniowy i dużą butelkę wody. Płacąc, jednocześnie piłem zimny, gęsty, orzeźwiający sok. Sprzedawca patrzył podejrzliwie na niewychowanego dziwaka, ale w tym momencie było mi to obojętne. Wydał resztę, a ja puste już opakowanie wrzuciłem do kosza stojącego pod sklepem. Chyba jeszcze nigdy tak szybko nie piłem.

Obrazek

Nie są obojętni za to ludzie, zebrani wokół motocykla. Stali w pewnym oddaleniu, ale kiedy wsiadłem na motocykl, Zaczęli mówić, pokazywać i prawdopodobnie pytać o różne rzeczy. Prawdopodobnie, bo w swoim języku. Jednego zaintrygowała nawigacja. Nie umiem na migi zaspokoić jego ciekawości. Odjechałem kilka kilometrów od sklepu i tu wlałem w siebie prawię całą zawartość butelki z zimną wodą.

Obrazek

***

Przede mną Chabahor, najdalej na wschód wysunięte miasto portowe. Zostało około 70 kilometrów. Dalej dziś nie pojadę. Sok i woda, przywróciły mi na tyle energii i przyniosły taką ulgę, że do miasta jechałem bez miraży, a ból głowy jakby stracił na sile. Mimo to jestem wycieńczony upałem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Hotel wyszukałem w GPS i bez zbędnego kluczenia dojechałem do niego. Ma on jednak dwie wady.
Po pierwsze jest położony blisko centrum, ale wokół nie ma niczego interesującego. Nadmiernie szerokie ulice, olbrzymie rondo, flagi na wysokich masztach, wielki, opustoszały parking. Po drugie, nowoczesny, urządzony luksusowo i mimo kilkumetrowego sklepienia w holu, chłodny od bardzo wydajnej klimatyzacji, jest za drogi.
Może zapytam kogoś?
Biały, hotelowy budynek jest tak wielki, że umieszczono w nim też biura różnych firm. Wszystkie pozamykane oprócz jednego. W środku klimatyzowanego pomieszczenia dwa stanowiska komputerowe i dwóch mężczyzn. Pachnie perfumami i świeżością. Obaj ubrani na styl europejski, z nienagannymi fryzurami. Jeden z nich to Farzad. Farzad świetnie zna angielski i trudno mi nadążyć za tym, co mówi. Chyba prowadzą ubezpieczalnię.
Kiedy zapytałem o hotel w pobliżu, naiwnie pomyślałem, że skończy się na wskazaniu celu na mapie. To jednak Iran. Tu nic nie kończy się ot, tak po prostu, a jak coś jest niezałatwione, to znaczy, że to jeszcze nie koniec załatwiania.

Obrazek

Farzad zaprowadził mnie do hotelu, który przecież przed chwilą zbadałem pod kątem swoich możliwości. Mówiłem mu, ale ten niezrażony i tak nalegał, żeby pójść jeszcze raz. Prawie spaliłem się ze wstydu, kiedy pytał tę samą recepcjonistkę o zniżkę dla cudzoziemca. Funkcja pocenia się wróciła.
Skoro jest za drogo, postanowił, że pokaże mi tańszy hotel. Wróciliśmy po kolegę Farzada.
Obaj mężczyźni skończyli pracę, wyłączyli komputery. Jeden uzbroił alarm przy drzwiach i wyszliśmy na popołudniowy skwar pustego placu parkingowego. Mam nadzieję, że skończyli jak zwykle, a nie przeze mnie.

Obrazek

Obrazek

W cieniu blaszanego zadaszenia niedaleko wielkiego ronda siedzą albo kucają ludzie. Nieopodal stoją zaparkowane ich małe, białe samochody. Kolega Farzada, którego imienia nie zapisałem niestety, warknął na kierowców, jakby wydawał rozkaz. Wszyscy zerwali się z kucków na równe nogi i jeden z nich otworzył drzwi swojego auta. Mam jechać za tym autem.

Obrazek

Obrazek

Miasto jest większe niż myślałem, a centrum wcale nie jest tam, gdzie ekskluzywny hotel. Nasz mini konwój mija kolejne przecznice, ronda i dzielnice. Zatrzymujemy się przy bramie, w którą tylko ja mam wjechać. Jesteśmy na miejscu. Dziedziniec wyłożony płytkami. Ściany dają cień, choć wyraźnie czuć jak ciepło bije od nagrzanej powierzchni kafelków. Dziś nocuję w "Sepideh Hotel".
Nie wiem, czy to zwyczaj, czy tak mizernie wyglądam, ale na powitanie dostałem od recepcjonistki butelkę zimnej wody. Wszystkie formalności załatwia za mnie Farzad. Zapisał też swój numer telefonu, nalegając, żebym dzwonił w razie jakiejkolwiek potrzeby.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Niekończące się korytarze, zakręty, zakamarki, skrzyżowania i schody. Wszystko to w gorącej atmosferze jakby ktoś w piecu napalił. Rozpływam się, niosąc klamoty zdjęte z motocykla. Pokój nie jest może luksusowy, ale zupełnie odpowiada moim potrzebom. Przed chwilą włączony klimatyzator, wyje w ścianie, próbując sprostać moim termicznym oczekiwaniom. Zanim się schłodzi, zdążę wziąć prysznic.

Obrazek

Obrazek


***

Długi, zimny prysznic całkowicie postawił mnie na nogi i zdążyłem już zapomnieć o swojej hydronierozwadze.
Mam szczęście. Hotel położony jest w bezpośredniej bliskości bazaru. Gdzie jak nie na bazarze można zobaczyć, jak żyją, co robią, jedzą, sprzedają, kupują i kim są ludzie. Tym bardziej że nie jest to uturystyczniony Egipski Bazar w Stambule. To bardziej jak Bazar Różyckiego na starej Pradze w Warszawie i to taki z czasów swojej świetności.
Choć z socjologią mam niewiele wspólnego, mogę przyjąć za pewnik, że na bazarze spotyka się przedstawicieli najbardziej licznej części populacji. Ludzi średnio zamożnych. Są więc typowymi przedstawicielami miasta a może i regionu. To na bazarze można odkryć, jakie panują normy społeczne, jak kształtują się więzi między ludźmi, ich relacje, zależności, zasady. Pokazuje, jak każda z osób wzajemnie oddziałuje na siebie i przyporządkowuje się do zbiorowości. Bazar to taki region w pigułce i średnia wszystkiego.
Mało tu kobiet. Mężczyźni handlują, gotują, tworzą, sprzątają i naprawiają. Kobiety nie zapuszczają się same na bazar. Jeśli tak, to są w towarzystwie męża, brata albo ojca. Tak sądzę.
Druga rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy to pasja. Jakaś taka wewnętrzna energia, z jaką ludzie ci podchodzą do swoich zajęć, jakby od tego zależał nie efekt ich pracy a ich samopoczucie. Przy tej temperaturze i takiej wilgotności…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mimo świeżego ubrania cały się lepię. Bliskość Zatoki Omańskiej, oprócz temperatury, też daje się we znaki.
Na prowizorycznym blacie, wyglądającym jakby był sklecony ze starej szafy, trzy miksery. Ledwo je zauważyłem, bo kolejka. To producent napoju tworzy mieszankę, której trudno się oprzeć już na sam widok.
Wrzuca do pojemnika lód, obrane przez pomocnika małe, miejscowe banany i chyba cukier. Miksuje to wszystko dokładnie. Za chwilę powstaje napój tak smaczny, że nie mogę mu się oprzeć. Nasyciłem się po drugim. Obok, ktoś inny przyrządza ciastowe trójkąty smażone na głębokim tłuszczu. Mówią na nie „samuse”. W środku nafaszerowane są ziemniakami i ostrą papryczką chili. Po tym daniu musiałem znów napić się bananowego napoju.
Później zobaczyłem, że miejscowi jedzą samuse, maczając je w sosie. Siedzą w kucki w grupie za „barem”. Wstydzę się dołączyć, choć chciałbym spróbować tego sosu.
Nienasycony, zamawiam też kawałki kurczaka z małego grilla, zawinięte w placek. Też na ostro, a dodatkiem jest kapusta. Smakuje jak kiszona.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Chyba będą wybory. Ludzie gromadzą się pod specjalnymi, dużymi namiotami. W środku i na zewnątrz podobizny liderów. Omawiają coś, agitują, tłumaczą.

Obrazek

Na bazarze dzieje się tak wiele, że trudno jest opisać pozorne zamieszanie, atmosferę, zapachy. Każdy szczegół wymagałby oddzielnej formy, jakiegoś opisu dokładnego. Za to całość jest jak kalejdoskop i nie sposób spamiętać, czy nawet zapisać wszystkiego. Nie będę nawet próbował. W końcu to bazar.
Wyszedłem z niego po drugiej stronie. Tu zaczyna się wielkie miasto. Szum samochodów, ludzie zmierzający w swoich sprawach. Wszystko tętni życiem mimo późnej pory. W tym chaosie, pod murem człowiek naprawiający klapki. Zajęty swoją pracą, nie zwraca uwagi na toczące się dookoła życie miasta. Musi zarobić na jedzenie.
Żebrząca kobieta odwrotnie. Skupia się na kontakcie z przechodniami, żeby tylko rzucili „grosz” do ręki.
Mężczyźni w kucki załatwiający jakąś sprawę z handlarzem. Są pomiędzy naprawiaczem klapek a żebraczką. Skupieni są na swoim rozmówcy, ale mają świadomość życia toczącego się wokół, bo się rozglądają czasem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wracam do hotelu przez bazar. Bazar kończy swoje działanie jakby od zewnątrz do środka. W środku jeszcze wre, kiedy na jego obrzeżach już pusto i odludnie. Ludzie pozwalają się fotografować, a niektórzy nawet nalegają na to, widząc aparat. Korzystam więc z tego przywileju na swój własny sposób.
Ostatnie uliczki i zakamarki przeszedłbym w absolutnej ciemności, gdyby nie słabe, żółtawo-pomarańczowe światła rzadko ustawionych latarni.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dzień kończę w holu hotelowym przy dwóch litrach zimnego, gazowanego napoju. Jest tu stół bilardowy. Mogę przyglądać się grze czterech mężczyzn. Jest też telewizor. Programy informacyjne niczym nie różnią się od tych w innych krajach. Pieniądze, polityka, przemoc, wypadki, wojny, nieszczęścia, ludzkie dramaty. Jad zwątpienia, strachu i pogardy sączy się z pudła, żeby niepostrzeżenie wmówić światu, że świat jest zły a ludziom na nim żyjącym, że ludzie są źli. Telewizja strachu. Kiedyś uprzytomniłem sobie, że wcale nie trzeba oglądać tego bełkotu grozy. Wystarczy fonia, żeby podświadomie zaznać niepokoju. Dopiero tutaj dotarło do mnie, że wcale nie trzeba słuchać ani rozumieć co mówią, bo obrazy mówią same za siebie.


Mapy

Obrazek

Obrazek

CF

*Temperatura mokrego termometru - https://pl.wikipedia.org/wiki/Temperatura_mokrego_termometru
**Krokodyle w Iranie - https://en.wikipedia.org/wiki/Mugger_crocodile


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 35 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1, 2, 3, 4  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz.


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group
Theme created StylerBB.net