Autor |
Wiadomość |
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 18 lutego 2021, 09:00 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
Turcja. Merzifon – Trabzon.Licznik 95554 – 95995 441 km. Śpiewny szept recytuje namolne Allach Akbar, Allah Akbar. Wdziera się do uszu, wibruje i przepada, żeby zaraz wrócić echem. Jest coraz bliżej i bliżej, aż siada na uchu i wypełnia głowę. Oczy już otwarte, ale jeszcze nic nie widzą. Biała plama. Za chwilę wraca mi świadomość. Przypomniałem sobie gdzie jestem i co robię. Sen odszedł całkowicie. Głos pochodzi zza ściany. To muzułmanin wypowiada swoją Al-Fadżr*. Biała plama to nic innego jak sufit małego pokoiku do modlenia się, dla kobiet. Młodszy też już nie śpi. Wystarczyło porozumiewawcze spojrzenie i czekamy znieruchomiali, bo śpiwory szeleszczą. Kiedy pobożny człowiek wychodzi, my w te pędy za buty, za bambetle i do motocykli. Niezręczna sytuacja. To było trochę jak podsłuchiwanie intymnej rozmowy. Na zewnątrz rześko. Chłodne jeszcze promienie porannego słońca rażą w oczy, a zimny jeszcze wiatr, każe cieplej się ubrać. Młodszy głodny. Pokazuje mi to na migi. Mamy ustalone różne znaki na różne okoliczności. Przy pierwszej okazji zjeżdżamy z głównej drogi. Jest coś w rodzaju zieleniaka. Świeża, wielka bułka i trochę sera wystarczy. Siadamy gdziekolwiek, żeby to zjeść. Słońce daje już ciepło. Jeszcze tylko dłonie nie wróciły do normalnej temperatury. Pół godziny drogi dalej, znowu się zatrzymujemy. Tym razem, żeby się porozbierać, bo już gorąco. Pół godziny drogi jeszcze dalej zatrzymujemy się znowu, ale nie z własnej woli. Policja drogowa. Zimny dreszcz żalu nad wskazaniem prędkości, jaką pamiętam ostatnią, przeszywa mnie na wylot. To będzie kosztowało… Policjant zabiera nasze dokumenty i odchodzi do radiowozu. Wokół inni policjanci i żołnierze. Czekamy. Czekamy i robimy zakłady o sumę i czas do zapłacenia mandatów. Nastroje nietęgie. Za kilka minut policjant wraca z naszymi dokumentami. Bez zbędnych ceregieli oddaje każdemu z osobna i każe jechać, życząc dobrej podróży. Po angielsku. Zwykła kontrola. Zwykła niezwykła. W końcu od zeszłego roku trwa stan wyjątkowy, a władze Turcji zawiesiły obowiązywanie na terenie kraju Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Wiadomo co to znaczy. Znaczy to dla nas tyle, że taki policjant może wszystko i jeszcze trochę. Głęboki oddech, szczęki kasków w dół i droga znów cieszy, kilometry mijają, wiatr wieje. Tego dnia robiliśmy jeszcze kilka przystanków. Na przykład na gorącą herbatę z dymiącego prawdziwym dymem urządzenia. Przy tej okazji Młodszy zorientował się, że jakimś sposobem jedna strona szyby kasku jest odkręcona. Do naprawy użył monety, bo nie chciało mu się wyjmować śrubokręta. Jeszcze jeden przystanek. Zadbany, duży parking. Ławy z ławkami do siedzenia osłonięte mizernym cieniem młodych jeszcze drzew. Nie ma betonu tylko żwir. Kosze na śmieci i kran z bieżącą, zimną wodą. Motocykle parkujemy dwa miejsca dalej od jedynego samochodu. Na ławce siedzi para młodych ludzi. Tuż przy nich dziewczynka i chłopiec, bawią się kamykami. To ich dzieci. Mężczyzna około 20 może 25 lat, dokładnie ogolony, chudy i nie za wysoki brunet. Uroda typowo turecka. Dżinsowe spodnie, koszulka typu polo. Ona lekko przy kości. Długie włosy schowane pod kolorową chustą. Ubrana w zwiewną, jasnoniebieską sukienkę. Rozmawiają sobie, popijając napoje. Nie chcąc przeszkadzać, zajmujemy ławę w pewnym oddaleniu. Patrzą z zaciekawieniem. Wyciągamy swoje frykasy, bo kiszki marsza grają. Na stole ląduje baton czekoladowy, reszta bułki ze śniadania na krawężniku, resztka wody w butelce. Śmiejemy się z tych dóbr, jaką to dietę przyszło nam wprowadzać w podróżnicze życie. Na to para przesiada się do ławy obok. Ona milczy, on mówi. Raczej pyta. Skąd, dokąd, jak się nam tu podoba, kto jest prezydentem w Polsce a kto ministrem obrony, i tak dalej. Nie będę się dokładnie rozpisywał o czym rozmowa była, bo i nie pamiętam i nie zapisałem wszystkiego. Jego słaby angielski jest lepszy od mojego. Lekko podirytowany, próbuje tłumaczyć, powtarza co ważniejsze słowa wolno. Nie mogąc wydusić ze mnie szczegółów, które go interesują, zaczyna o swoim kraju, o przywódcy, piłce nożnej, chyba o święcie jakimś, aktualnym stanie gospodarki i o silnej armii. Okazuje się, że zaciągnął się do wojska i właśnie żona i dzieci odprowadzają go do jednostki. Chce pomóc utrzymać porządek i… Jeśli dobrze zrozumiałem tępić terrorystów na południu. Idzie na wojnę. Chyba tę kwestię zrozumiałem aż za dobrze. Na południu mieszkają albo raczej mieszkali Kurdowie. Teraz zostali przegonieni do Syrii i Iraku. Poznałem jednego, kiedy wynająłem u niego pokój. To było w 2014 roku. Opowiadał, że żyć trudno, choć jeszcze nikt nikomu bezpośrednio nie zagrażał. Teraz nie mogą już mieszkać w swoich domach rodzinnych, prowadzić interesów i żyć jak dawniej. Przeganiani są nie słowem a kulami karabinów. – Terrorist? Where are the terrorists? – pytam zaskoczony tak zdecydowaną postawą. W tej samej chwili przyjazny uśmiech zniknął gdzieś z twarzy mojego rozmówcy. Mówił coraz szybciej, a ja coraz mniej rozumiałem. W końcu zaczęło mu przeszkadzać i to, że turyści jeżdżą po jego kraju… motocyklami. Że nie znają Tureckiego. I że Polska czegoś tam nie dotrzymała czy może raczej mecz jakiś koszykówki wygrała. To bez znaczenia. Wyraźnie pije do nas. Wpadł biedaczysko w samonakręcającą się spiralę nienawiści i tak nakręcał się i nakręcał, aż głos podnosić zaczął i rękoma wymachiwać. Żona milczy, zajęta pilnowaniem dzieci. Młodszy angielski zna lepiej ode mnie i od człowieka przede mną. Widzę kątem oka jak wsuwa ręce do kieszeni. Porozumiewawczo kręcę głową na NIE. Wiem co tam ma. – Sorry – Przerywam w pół zdania, czerwonemu już na twarzy narwańcowi wypowiedź. – Młodszy przynieś wodę – zwracam się do brata, podając mu pustą, plastikową butelkę. Ten butelkę wziął i odszedł kilka kroków do kranu. Teraz narwaniec mnie miał przed sobą, Młodszego za plecami. To wystarczyło i na chwilę zmieszało niedoszłego napastnika, więc zgrabnie pożegnałem się bezdotykowo, na koniec dodając: si ju lejter. Niespiesznie pozakładaliśmy na siebie ciuchy, kaski, rękawice i wjechaliśmy na asfalt, machając nacjonaliście na pożegnanie. Jaki smutny musi być los młodego człowieka owładniętego taką nienawiścią… Jak smutny musi być los żony, której mąż ją zostawi niedługo, z nadzieją na „słuszne” zabijanie innych ludzi, innych mężów i ojców… Do Trabzon dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Od razu trafiłem do otelu, w którym kiedyś już nocowałem. Nazywa się wzniośle BULVAR PALAS OTEL. Ani przy bulwarze nie stoi ani to pałac. Po prostu otel. Wygód ma tyle akurat, żeby położyć gdzieś głowę na noc. Za to jest blisko wszystkiego. Nawet nie trzeba wchodzić do środka, żeby załatwić formalności. Na nasz widok Mehmet** poderwał się z krzesełka po drugiej stronie ulicy i wita się jak ze starymi kumplami. Może to taki zwyczaj. Przecież nie może mnie pamiętać. Mając zamiar zostać tu jeszcze jutro, przechodzimy do interesów. Jeszcze siedząc na motocyklach, targujemy cenę za pomocą kalkulatora. Nie dlatego, żeby było szybko. Upał zawsze daje się we znaki. Zadkom też. Po dzisiejszym odcinku każda zmiana położenia tej części ciała, to bolesne przypomnienie przejechanych kilometrów Po prysznicu w łazience na korytarzu, idziemy szukać jedzenia. Otel położony jest blisko bazaru, więc jest klimatycznie a na dodatek o jedzenie nietrudno. W uliczce obok, w wejściu, stoi staruszek. Zaprasza nas do swojego małego baru na jedzenie, uśmiechając się przyjaźnie. Nie skorzystaliśmy z uprzejmości dziadka, bo idziemy w miejsce, gdzie poprzednim razem najadłem się pysznych rzeczy, łącznie z ostrymi, zielonymi papryczkami, których moc można ugasić tylko tamtejszym kefirem. Ale… Zapomniałem o najważniejszym. Moje motocyklowe buty stają się sandałami. Schodzone, zjeżdżone, zaniedbane i popękane, domagają się natychmiastowej naprawy. Wiem gdzie jest szewc. Taki prawdziwy. Wracam do pokoju i za kilka minut jesteśmy w wąskiej, wyludnionej uliczce z kamienia. Wysokie, stare budynki nie przepuszczają promieni słonecznych i bronią dostępu hałasowi miejskiemu. Słychać tylko nasze ciche kroki po bruku a świadkiem naszego przemarszu jest stary, plamiasty kocur, siedzący pod ścianą. Ta uliczka to jakby zaplecze sklepów, które są po drugiej stronie budynków. Tylko jedna witryna jest niezbyt intensywnie oświetlona a drzwi uchylone. SzewcCiasne pomieszczenie wypełnione starymi butami. Leżą pod ścianami w pozornym bezładzie. Na półkach poustawiane są gotowe do odbioru i te czekające na swoją kolej. Intensywny zapach butaprenu drażni nozdrza. Za dużą, zieloną, metalową maszyną, siedzi łysawy, brodaty mężczyzna. W kącie stoi jeszcze jedno urządzenie, niewiadomego przeznaczenia. Szewc chyba niedawno miał gościa. Na starym stole stoją dwie szklaneczki po herbacie. Teraz zajęty pracą, ledwo zauważył nasze najście. Czekam cierpliwie, aż maszyna skończy swoje terkotanie. Skończyła. Słychać tylko dźwięki z telewizora, uwieszonego pod sufitem. Mężczyzna wstał, wytarł czarne od gumy dłonie w spodnie i przywitał się z nami, pytająco zawieszając spojrzenie. Wie, że nietutejsi. Będzie łatwiej. Wyciągam buciory z torby i pokazuję gdzie dziury, gdzie się odkleja, gdzie nie ma już nici, pomagając sobie przy tym po polsku. Szewc jeden but wziął do ręki, pomacał, sięgnął do środka, wygiął czubek, powciskał palec w dziury. Przesunąwszy drugi bucior nogą do siebie, usiadł za maszyną na zydlu i nam gestem kazał zrobić to samo. Pod oknem witryny stara, kiedyś chyba bordowa wersalka. Miejsca jest tak mało, że wystarczy zgiąć kolana. Tu właśnie usiedliśmy. Najpierw klej. Smaruje powyrywane miejsca, podpala zapalniczką i ściska całość rękoma. Maszyna znów się rozhałasowała, napędzana siłą mięśni. Szewc sprawnymi ruchami wsuwa bucior na prowadnicę i obraca nim, przywracając użyteczność. Kierunek szycia nadaje motylkiem nad igłą. Kiedy doszedł do czubka, zielona maszyna zamilkła. Jest za krótka. Zabiera szewc but i wsuwa go na błyszczący czubek maszyny, nad której przeznaczeniem się zastanawiałem. To maszyna do ratowania czubków Cała operacja trwała może piętnaście minut. Teraz może nieprzemakalne nie będą, ale przynajmniej się nie rozpadną. Skleił i zszył nawet podeszwę, która oddzieliwszy się, chlapała przy chodzeniu, jak głodny krokodyl. Rękodzielnictwo użytkowe. Mistrz wskrzeszania przedmiotów martwych. Buciory wędrują z powrotem do pokoju na drugim piętrze otelu. Znów mijamy tego samego starca, zapraszającego nas z drzwi swojej restauracyjki. Znowu uprzejmie odmawiamy, mając nadzieję na zieloną odmianę czuszki palącą podniebienie. Po prawdziwej uczcie w niby zwyczajnym barze z kebabem wędrujemy do późnego wieczora po okolicy, podglądając życie mieszkańców Trabzon. Żeby nie narażać się na oskarżenia o grafomanię, powstrzymam się od opisów i resztę miejsc, do których poszliśmy tego dnia, pokażę po prostu na kilku zdjęciach. Mapy: CF * Pierwsza, poranna modlitwa muzułmanina. ** Imię zmyślone na potrzeby tekstu. Nigdy nie zapisałem tego prawdziwego.
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 18 lutego 2021, 23:10 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
11 dzień. 30 kwietnia. Turcja - Trabzon10 km pieszo. WłóczęgostwoTego dnia przemaszerowaliśmy ulicami Trabzon niespełna 10 kilometrów. Pełni nadziei na egzotykę bazaru, szukaliśmy miejsc starych i z przeszłością. Tutejszy bazar to jednak w większości chińskie, bezduszne produkty. Mimo to Młodszy znalazł jednak coś dla siebie Znów natknąłem się na ten sam ostatni ptasi konwój. Chodziliśmy po pustych uliczkach i zatłoczonych. Trafiliśmy raz na zabudowę mieszkalną. Takie blokowisko. Na jednym ze skwerów młodszy próbował coś zarobić. Podglądaliśmy też, jak prawidłowo robi się selfi. Te nowoczesne smartfony potrafią naprawdę wiele poprawić. Wyciągnąłem z bankomatu resztę potrzebnej gotówki i wymieniłem na Dolary. Teraz już naprawdę mam tę sprawę z głowy. Przy okazji szukaliśmy miejsca, gdzie mógłbym skopiować swoje karty pamięci, ale z mizernym skutkiem. KolacjaPo długim marszu uliczkami miasta, po raz kolejny dopadł nas głód. – Chodźmy do tego poczciwca, co nas tak uprzejmie zapraszał. Nie wyglądał na krezusa, a w środku zawsze ktoś siedział. Ktoś miejscowy. Oni wiedzą, gdzie jest dobre jedzenie – Proponuję. Miły staruszek wciąż w drzwiach, jakby czekał na nas. Łagodny uśmiech zawitał na porysowanej zmarszczkami twarzy. Usłużnie odsunął się, wpuszczając nas do środka. Przekroczyliśmy próg, a ten od razu pokazuje nam sam koniec pomieszczenia. Na końcu jest kuchnia a w niej, jak to bywa, kucharz. Zdaje się, że to syn siwiutkiego właściciela. Jesteśmy w kulinarnym potrzasku. Na wielkiej płycie cztery gary i kuweta. Za nimi, tuż przy lekko ochlapanym tłuszczem lustrze, zaschnięte resztki tego, co kiedyś wypadło z gotujących się potraw. Myślę, że dopiero datowanie radiowęglowe mogłoby w przybliżeniu określić wiek tych resztek. Na oko wygląda, jakby można by tu odnaleźć część pierwszego posiłku założycieli miasta. W jednym aluminiowym garze coś jak zupa tylko oddzielona od atmosfery grubą warstwą oleju. W drugim garze ryż. Ryż jest przeważnie dwukolorowy i pozlepiany w grudy. Prawie białego jest więcej. Ten żółtawy z brązowym odcieniem gdzieniegdzie szkli się, jakby stary był i zeschnięty. Jest też trochę szklisto-szarego na brzegach. W kuwecie mieszanina czegoś podobnego nieco do gulaszu. Mięso, kartofle, warzywa. Nie ma co uprzedzać się niepotrzebnie, bo jakieś resztki jedzenia przy lustrze. W końcu z lustra jeść nie będziemy. Bierzemy. Sam kucharz odprowadza zagranicznych gości do stolika. Za chwilę lądują na nim szklanki, miska, przyprawy. Właściciel, mocno kulejąc, bo okazuje się, że jedna nogę ma dużo krótszą, niesie w dłoniach pieczywo. Pieczywo przejęte przez kucharza, ląduje na stole. Bardzo lubię takie bułki. Kiedy są świeże, ciepłe jeszcze i pachnące piekarnią, można je jeść bez końca. Te jednak już swoje przeszły. Chrupią, nawet kiedy łamie się ich miąższ. Trochę pachną wilgocią, mimo, że suche. Mamy tez i ryż. Chyba szczęście nas nie opuszcza, bo większość jest z grudy prawie białego. Jeszcze tylko Młody musi wyjąć kłak spomiędzy ziaren i możemy zajadać. Wszak talerze z daniami głównymi przyszły pierwsze. A nie. Jeszcze sztućce. Ryż niezbyt podoba się podniebieniu. Zyskuje na smaku dopiero po pierwszej łyżce tego co w talerzu. Dlaczego? Woń baraniego mięsa z nutą słodyczy początków rozkładu białka zwierzęcego i kwaskowaty posmak skiśniętej zupy zaskakuje. Tworzą razem bukiet bardzo intensywny i przywodzą na myśl wszystkie klęski kulinarne świata. Maszyna stop. Ja tylko w ustach trzymam i to przez chwilę. Młodszy, jak pelikan przełknął niechcący. Jednak mimo ryżu… Z przerażeniem zauważam, że młodszy purpury nabiera, powietrza mu brakuje i ogólnie zachowuje się jakby środki odkrztuśne brał w nadmiarze. Tyle dobrego, że zdążył chusteczek nabrać, bo… A zresztą. Niech to zostanie tam skąd pochodzi Po gruntownym przebadaniu łyżką szalonej potrawy, okazało się, że to wcale nie mięso, tylko coś jak tchawice pocięte, może jelita albo inne jeszcze nierozpoznawalne podroby. Cóż. Widać nie dla każdego miejscowa kuchnia jest wystarczająco dobra. Właściciel przywołany w sprawie rachunku, widząc że nam nie idzie, ów rachunek wystawił tak srogi, że w zasadzie mogłem przymusić Młodszego do zjedzenia obu dań Uśmiech zniknął z twarzy starca a jego postawa zmieniła się diametralnie tuż po tym jak wydał resztę. Bilans zero. Głodni przyszliśmy, głodni wychodzimy. Po drodze do otelu natknęliśmy się na cukiernię. Cukiernia wynagrodziła z nawiązką i męstwo Młodszego i moje poświęcenie. Baklawa, baklawa i jeszcze raz baklawa. No i jeszcze lody. Lubię Tabriz. Tu za każdym razem coś ciekawego się dzieje. Mapy. CF
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 20 lutego 2021, 17:51 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
12 dzień. 1 maja. Turcja. Trabzon – Posof. 95995–96434 439 km. RytuałW uliczkę wjeżdża biały pickup. Opony hałasują po bruku, mącąc dotychczasową ciszę. Zatrzymuje się i silnik diesla gaśnie. Z auta wysiada mężczyzna w sile wieku. Biała koszula, spodnie w kant, czarne, błyszczące pantofle. Kluczem przekręca zamek w ścianie i szeroka, harmonijkowa brama z blachy z łoskotem podnosi się, ukazując przestronny magazyn. Z kąta mężczyzna bierze miotłę i zamiata wolne miejsce na podłodze. Resztę powierzchni zajmują worki z mąką, puszki z olejem albo oliwą i inne pojemniki z niewiadomą zawartością. Drobiny kurzu wzbijają się w powietrze. To, co zostało, skrzętnie zbiera na szufelkę i wyrzuca do worka na śmieci. Teraz odkręca wodę i szlauchem polewa zamiecione miejsce. Słońce już oświetla okna ostatnich pięter budynku. Za dwie godziny będzie gorąco. Wszystko robi bez pośpiechu i dokładnie. Tak zachowuje się ktoś, kto od dawna powtarza te same czynności. W końcu wynosi na próg magazynu taboret, siada na nim i zapala papierosa, czekając na nadchodzący dzień. Dopiero teraz zauważył nas i w geście pozdrowienia kiwnął głową, zaciągając się dymem. Każdy z nas ma swoje rytuały. Właśnie skończyliśmy ciabatę i dopiliśmy po drugiej herbacie. Więcej nie da się przedłużać tej chwili. Nadszedł czas na nasz rytuał. Wracamy do otelu. 20 kilometrów przed granicą z Gruzją, w Hopa, sznur TIR'ów. Odbijamy na południe. Tym sposobem zostanie nam nie dwadzieścia, a trzysta kilometrów do granicy. Jeszcze trochę paliwa mamy, ale odruchowo zjeżdżam na pierwszą napotkaną stację. Takie przyzwyczajenie. Jedziesz w góry, musisz mieć dużo benzyny, choćby to była Turcja. I dobrze się stało. Tuż obok zajazd, a w nim jedzenie i kawa. Jest około dziesiątej, a termometr na stacji już pokazuje 30 stopni. Upał jest męczący tym bardziej że w powietrzu czuć wpływ wilgoci znad morza. Liczę, że wyżej będzie chłodniej. I na logikę tak powinno być. Jednak razem z wysokością, temperatura wcale nie maleje. *** GPS wyświetla bazgroły, jakby dziecko uczyło się rysować. Serpentyny mnożą się na wyświetlaczu. Przerwy robimy częściej niż zwykle. Żeby rozprostować kości, ale i nie sposób nie zatrzymać się, żeby podziwiać przyrodę. Co jakiś czas rozdzielamy się. A to mi się coś spodoba albo Młodszemu zachce się zrobić zdjęcie. Droga nie ma rozjazdów, więc się nie pogubimy. Właśnie Młodszy został w tyle, kiedy pomyślałem, że mimo braku cienia, warto zatrzymać się na krótką sesję. Widać stąd zalesione wzgórza, przecinające je drogi a w tle jakby za lekką mgłą morze. Pod kołami już chrzęści żwir, już zwalniam, hamuję, ale o centymetr za bardzo przechyliłem się w prawo. Utrzymałbym, ale żwir tu owalny, z otoczaków. Działa prawie jak kulki. But uśliznął się. Powoli, powoli, tracąc siły w martwym ciągu, położyłem motocykl. Dobrze, że przy tym sam się nie rozjechałem na kamieniach, bo od tej pory robiłbym szpagaty na poczekaniu. Parsknąłem śmiechem na swoje niedołęstwo. Sam nie podniosę go bez zdjęcia bagażu. Poza tym w takiej spiekocie nie chce się robić więcej niż trzeba. W takim oto stylu przegrałem po raz kolejny z grawitacją. Za kilka dosłownie chwil słyszę motocykl Młodszego. Pewnie nie zauważyłby mnie, gdyby nie przyciągnął jego uwagi ten sam widok. *** Pijemy zimne napoje siedząc na krawężniku. Automatyczne drzwi stacji benzynowej otwierają się i zamykają co chwila. W innym miejscu nie ma cienia. Na tyłach stacji barierka oddzielająca betonowy placyk od przepaści. W dole sztuczny zbiornik otoczony wzniesieniami. Dalsza droga to same niewiadome. Nie wiadomo czy jechać, czy zatrzymywać się co chwila, żeby podziwiać surową przyrodę albo konsekwencję ingerencji człowieka w majestat gór. Im jesteśmy wyżej, tym bardziej zalew ściskany jest przez góry. W końcu zostaje wąska rzeka w kanionie. Tony wody uwięzione w skalnym korycie, wściekle przewalają się przez głazy. Huk rzeki w kolorze kawy z mlekiem zagłusza nawet silnik motocykla. Kilka kilometrów dalej i nieco wyżej, wypłukany muł spływający razem z roztopionym śniegiem z wysokich gór, niechętnie miesza się z właściwą rzeką. *** Szerokie łuki, ciasne serpentyny, pustkowia i wioski, nie pozwalają się nudzić. Od momentu jak odbiliśmy na południe w Hope, jeszcze nie jechaliśmy w dół. Teraz dopiero czuć, że upał zelżał. Widać dokąd wiosna sięga swoim ciepłym tchnieniem. Powyżej tej wyimaginowanej linii zalega stary śnieg, porzucony przez odchodzącą zimę. Cieśninie, czy może głód, albo lekkie odwodnienie, na chwilę porozłączały nam synapsy. Głupawka powinna znaleźć się w leksykonie chorób o podłożu psychicznym. Właśnie mamy atak. Durny śmiech do łez niesie się daleko, daleko. Młodszy zwija się ze śmiechu, aż utrzymać pionu nie może. Ja oparty o śnieżną ścianę utrzymać się mogę, ale za to czuję, jak siada mi psychika. Żaden oczywiście nie wie z jakiego powodu ten atak. Nagły, niekontrolowany impuls. Z tego śmiechu przyrżnąłem z całej siły w ścianę za mną. Na moje nieszczęście był mocno ubity i ledwo się poddał. Na ułamek sekundy odcięło mi wizję. Niezbadane są śniegi Gór Kaçkar… Tak jak niezbadane są ścieżki ewolucji... Jeszcze kilka zdjęć i ruszamy. Za 200 metrów stop. Zza góry przy której tak świetnie się bawiliśmy, wypływa na nas sina chmura. Natychmiast zrobiło się zimno, wietrznie i mokro. Trzeba się doubrać. Na przełęcz Çam (Çam Geçidi)* wjeżdżamy jak do innego świata. Po słońcu zostało wspomnienie. Śnieg z deszczem, nisko zawieszone, szaro-bure chmury i silny wiatr na otwartej przestrzeni. GPS pokazuje ponad 2400 m npm, a temperatura obniżyła się znacznie poniżej komfortowej. Stawiam, że jest jakieś 5 stopni. Czasem wiatr napędza taką ilość chmur, że robi się niemal jak w nocy. Dookoła leje a wody opadają na pola i wioski. Czasem któraś z komórek potężnie rozbłyśnie piorunem. Gwałtowność tego procesu przyprawia o ciarki a jego bliskość i ogrom chmur, mimo wszystko o zachwyt. Jechaliśmy w górę, teraz będziemy zjeżdżać w dół. Na naszej drodze miasto Ardahan. Tutaj wyszukaliśmy bankomat, bo Młodszemu kończy się gotówka i jadłodajnie z kebabem, bo jesteśmy głodni. Jemy przy ulicy, kiedy zaczepia nas młody, chuderlawy Szwajcar. Po krótkiej rozmowie okazało się, że przyjechał tu ze swojego kraju… rowerem. Biorąc pod uwagę nachylenie podjazdów i trudne warunki… Poziom dzielności 10/10. Podziwiam ludzi, dla których nie ma przeszkód, a idea i jej spełnienie jest świętością. Do granicy zostało około 90 kilometrów. Możemy nie dojechać przed zmrokiem. Nie dojedziemy na pewno. Z drugiej strony za wcześnie na szukanie noclegu. Za Ardahan, znowu się wspinamy. Wioski wyglądają na coraz biedniejsze a budynki stare i zaniedbane. Są też miejsca wyglądające na koczowiska. Namioty z plandeki albo grubej folii. Wokół koczowisk, pełno niewiadomego pochodzenia gratów w bezładzie. *** Do zachodu słońca za horyzont jeszcze półtorej godziny. Za chwilę opadnie za ośnieżone szczyty. Lodowaty wiatr smaga policzki. Ciężkie chmury tuż nad głową przewalają się, ciskając deszczem to znów śniegiem kłującym jak szpilki. Zdrętwiałą dłonią ledwo wyczuwam aparat i spust migawki. Świst wichru zawodzi złowrogą nutą. Trzeba by krzyczeć, żeby coś powiedzieć. Dwóch facetów patrzy jak odległa, nieogrzewająca już gwiazda gaśnie, oddając tę część świata we władanie nocy. Zimno przenika pod kurtkę, kłuje w uszy, szkli oczy. Wiatr napierając nieregularnie, powoduje, że kiwamy się w rytm mroźnych podmuchów. Tylko my jesteśmy dowodem na istnienie wichru. Krwawy zafarb światła rozlewa się po śniegu. Obraz nabrał ponurego życia, fantazyjnych form, dramatycznych kształtów. *** Asfalt, choć marny i dziurawy lepiej kiedy jest. Remontowana droga, tam gdzie asfaltu już nie ma, powoduje, że trudno jest utrzymać kierunek na wprost na wzdłużnych, drobnych koleinach. Na dnie doliny majaczą światła miasteczka. Zjeżdżamy serpentynami, a drogę oświetlają już tylko reflektory motocykli. Pod górę wdrapują się załadowane ciężarówki. Trzeba uważać, żeby nie być w zakręcie jednocześnie, bo się nie zmieścimy. Ostatnią prostą łagodnie zjeżdżamy do Posof. Nie od razu jednak mogliśmy poszukać noclegu. Z ciemności pobocza wyłania się sylwetka żołnierza. Teraz lepiej widać. Wyszedł z budki wartowniczej. Zatrzymuje nas machaniem latarki. Żołnierzy jest więcej, tylko są pochowani za workami z piaskiem. Zza jednej z prowizorycznych fortyfikacji wystaje lufa karabinu maszynowego. Może przypadkiem, może nie, teraz celuje prosto w nas. Tuż za posterunkiem dwa wozy bojowe i jedna terenówka. Skąd, dokąd, po co, dlaczego, gdzie dokumenty itd. Standardowe pytania. Turystów puszczają. Kiedy dokumenty wróciły z kontroli, możemy jechać dalej. Z łoskotem łańcuch opada na asfalt. Nie widziałem go wcześniej. Wiem, gdzie jest otel. Dlatego tak pewnie jechaliśmy do Posof. Skręcamy w prawo i łagodny łuk prowadzi nas prosto na miejsce. Pewnie wjeżdżamy przez otwartą bramę i szlaban. Jesteśmy w połowie drogi do drzwi recepcji a tu jakiś ruch. Nagle mocne światło oświetliło cały plac. Trzech żołnierzy biegnie do nas, zdejmując broń z ramion. Nie celują. Zatrzymujemy się. Wszystko mówi się po turecku. Nic nie rozumiem. Teraz uświadamiam sobie, że w oknach otelu ciemno. Przyszedł ktoś starszy stopniem. Zna angielski. - Wtargnęliśmy na teren jednostki wojskowej — tłumaczy Młodszy. - Jakiej jednostki? To otel. Okazało się, że otelem był. Teraz to koszary. Nieporozumienie. Ów dowódca cierpliwie wytłumaczył, gdzie jest inny otel. Przeprosiliśmy za wtargnięcie, chociaż każdy by wtargnął, mając pewność dokąd jedzie. Latarnie działają, ale nie wszystkie. Poza tym chyba obowiązuje tu coś w rodzaju godziny policyjnej. Na ulicach ani żywej duszy, oprócz jeszcze jednego patrolu. Żołnierze zatrzymali nas tylko na chwilę. W końcu turyści jadą do otelu. W budynkach ciemno. Jeśli gdzieś się świeci to widać to tylko przez szpary zaciemnionych okien. Bez trudu trafiliśmy we wskazane miejsce. W dolinie nie wieje i przestało padać. Jestem pewien, że jutro będziemy w Gruzji. Mapy CF * Çam Geçidi — jedna z najwyżej położonych utwardzonych dróg w Turcji.
|
|
Na górę |
|
|
marcinjunak
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 21 lutego 2021, 10:10 |
|
Rejestracja: 08 grudnia 2011, 12:58 Posty: 3414 Lokalizacja: Dęblin, Wawa.
|
Cały czas czekam na to najgorsze miejsce ale jak widzę foty to niecierpliwie się coraz bardziej
_________________ Był Junak M10, potem xt600z i xtz750 aż w końcu przyszło nawrócenie, lc4620 sc, exc520, a teraz WSK jest nadal
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 21 lutego 2021, 10:28 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
No coś Ty. Najgorszego nie będzie. Po takie to na jakąś straszną wojnę trzeba by pojechać. Będzie za to najgorętsze
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 21 lutego 2021, 21:03 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
13 dzień. 2 maja.Turcja (Posof) – Gruzja (Akhaltsikhe)96434–96472 38 km. Rano, Posof ożyło. Sklepy otwarte, jeżdżą samochody, dzieciaki kręcą się po ulicy. Słychać rozmowy. Nie ma śladu po wczorajszym, ponurym, zaciemnionym miasteczku. Może oprócz często przejeżdżających radiowozów. Młodszy tak zapakował bagaż, że zapomniał o nadmiarze taśm. Granica w Türkgözü* już otwarta, czyli jest po dziewiątej. Po tureckiej stronie jak zwykle biurokracja i inwigilacja. Celnicy przeszukują autobusy, osobówki i bagaż. Zadają pytania. Dużo pytań. Byłem przygotowany na rewizję, ale nam idzie jakoś łatwiej. Kontrola przed szlabanem, kontrola tuż za nim. Teraz trzeba podjechać do budynku. W środku trzy okienka i krótkie kolejki. Nas interesują dwie. Na koniec kontrola kontroli. Celnik oddaje nam dokumenty i jesteśmy na ziemi niczyjej. Ziemia niczyja ma tutaj sto metrów szerokości. Wszystko trwało 10 może 15 minut. Nie zsiadając z motocykla, podaję dokumenty gruzińskiemu celnikowi. - Gruzja to formalność - myślę. Tym razem jednak coś nie zadziałało i zsiąść muszę. Młodszy zresztą tak samo. Celnik pyta, skąd jesteśmy, mimo że ma paszporty w ręku. Skąd jedziemy, dokąd jedziemy, Dlaczego tędy. Pojawił się drugi urzędnik i zaczęli rozprawiać nad dokumentacją. W końcu jeden bierze smartfon i fotografuje paszporty. Chyba chce zdjęcia przesłać komuś. Nie mogą gdzieś się dodzwonić. - Wszystko w porządku, ale musicie poczekać – zapewnia jeden z nich. Przestawiamy motocykle pod ścianę budynku, siadamy na krawężniku i czekamy. Chyba dla oka, zjawia się celnik w cywilu. Pyta, czy mamy leki. Rozpakowujemy tak skrzętnie pakowany bagaż. Ten przebiera, ogląda, czyta, wącha, otwiera i zamyka opakowania od proszków przeciwbólowych, spirytus salicylowy, wodę utlenioną, płyn fizjologiczny do przemywania oczu i co tam jeszcze było. To samo u Młodszego. Pogadał, pogadał i poszedł. Jest duszno. Wilgoć wczorajszych opadów teraz podnosi się z ziemi i nasącza powietrze jak gąbkę. Samochody podjeżdżają i odjeżdżają. Zatrzymywane do wyjątkowo dokładnej kontroli są tylko te na numerach irańskich. Raz podjechał pusty autobus. W ścianie budynku duże okna. Obserwujemy, jak wszyscy pasażerowie są przeszukiwani, a ich bagaż wyjęty z autokaru, przejeżdża przez urządzenie do prześwietlania. To samo z kierowcą osobówki. Przeglądanie bagażu, rewizja osobista kieszeni, grzebanie w schowkach i w miejscach mogących służyć za schowki. Po kilku minutach auto puste a obok auta mała hałda różności z kołem zapasowym i narzędziami włącznie. Wiedząc, że dziś przejedziemy całe 40 kilometrów, nie zabraliśmy ze sobą nawet wody. Minęło tyle czasu i siedzenia w tej saunie, że chyba pora zapytać o powód naszego tu tkwienia. Celnik z okienka na to: Proszę czekać. W porządku. Nie trzeba pokazywać po sobie zniecierpliwienia. Szczególnie na granicy. Po tym pytaniu celnik chyba po prostu przypomniał sobie o nas. Zadzwonił i za chwilę pojawił się pracownik w cywilu. Ten sam, który sprawdzał leki. Odebrał dokumenty z budki i oddając je, życzył nam szerokiej drogi. Po prostu. Nigdy nie dowiemy się, dlaczego nas przetrzymano. Uznaliśmy, że to przez złowrogo brzmiące tu nazwisko i na dodatek to samo nazwisko Pół kilometra za granicą stacja benzynowa. Młodszy tankuje, a ja wymieniam pozostałość tureckich Lirów na Gruzińskie Lari. W miasteczku o bardzo trudnej nazwie Akhaltsikhe znaleźliśmy hotel. Tu zostawiamy motocykle i idziemy szukać chinkali. Tak powinienem napisać. Zanim jednak wyszliśmy, zdemolowałem nasz dwupokojowy apartament Ubierając się, dla wygody, oparłem się o ścianę. Nagle ściana poruszyła się i z hukiem przewróciła. Nawet nie na podłogę. To nie ściana. To wielka szafa, której część wystawała za framugę drzwi. Jej góra zawisła nad wykładziną, wrzynając się w gipsowo-kartonową ścianę naprzeciw. Remont i sprzątanie potrwały ze dwadzieścia minut. To nie pierwszy lot szafy. Na ścianie jest więcej szram od szafociosów. Jutro Młodszy ma urodziny, które uczci dzisiaj. Gruzińskie pierogi z mięsem i rosołem w środku, zwane tu chinkali mają zastąpić tort. W swojsko wyglądającej knajpie jemy przysmaki kuchni gruzińskiej. Młodszy koniecznie chciał spróbować tutejszego alkoholu. Za chwilę na stole lądują dwie małe szklaneczki bimbru, bo całej butelki odmówiliśmy. Cóż… Zdjęcia mówią same za siebie. Myślę, że tak może smakować paliwo lotnicze albo destylowany mazut. Dla pewności zamówiliśmy to samo tylko inny gatunek. Nic się nie zmieniło. Tak samo pali przełyk, wykrzywia twarz w grymas i smaku innego niż poprzedni nie ma. Nie mam pojęcia, jak można się alkoholizować częściej niż sporadycznie. Nie wiem, po co w ogóle... Niech dowodem na zły wpływ różnych rtunków będzie fakt, że Młodszy nie mógł przypomnieć sobie, ile jutro skończy lat Wyszliśmy z baru akurat, kiedy burza straciła na sile. Nawet jej nie zauważyliśmy, będąc w środku. Po drodze do hotelu młodszy zaopatrzył się w dwie pamiątki, bo jutro wraca do domu. Te pamiątki to... dwa wina. Mapy CF *Teraz, kiedy to piszę, granica w Türkgözü, otwarta jest całodobowo.
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 24 lutego 2021, 20:54 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
14 dzień. 3 maja. Gruzja - Armenia 96472–96942 466 km Siąpi. W Polsce jest 5:30. Tutaj dwie godziny później. Stoimy we dwóch przed hotelem, żeby zrobić ostatnie wspólne zdjęcie. Dziś Młodszy kończy 22 lata i dziś zaczyna się jego powrót do Polski. Zbytnio się nie martwię. Pewne doświadczenie ma, bo i rowerem przejechał dookoła Grecji, sypiając gdzie popadnie i stopem do Stambułu dojechał, kiedy się tam umówiliśmy. Najlepsze jest to, że wtedy tak się zsynchronizowaliśmy, że różnica w przybyciu na miejsce spotkania wyniosła raptem 2 godziny. Później jeszcze wywiozłem go w dogodne do stopowania miejsce. Jak tak patrzę na niego… Co robiłem, mając 22 lata? Gdzie byłem? Chyba kończyłem służbę wojskową. Może wyszedłem już i szukałem pracy? To znaczy, że robiłem to, co większość i marzyłem jak większość o tym, co większość. O bezsensownych rzeczach, które nie wnoszą nic konkretnego do życia. Młodszy udowodnił na tym wyjeździe, że można na nim polegać, jest odporny na stres i mimo pozorów beztroski, ma na czym czapkę nosić. Zazdroszczę mu beztroski. Nigdy nie złapał kapcia i nie miał awarii motocykla, nie licząc przepalonej żarówki. Przez to narzędzia ma schowane w najciemniejszy kąt bagażu, bo przecież się nie przydadzą. Zazdroszczę beztroski podróżowania W centrum Achalciche sklep. Młodszy kupił tu śniadanie. Rozmawiamy, kryjąc się przed deszczem pod zadaszeniem stacji benzynowej. Udzielam wskazówek, ostrzegam, przewiduję i doradzam. Czy to potrzebne? Nie wiem. Młodszy udaje, że słucha a ja udaję, że się nie przejmuję jego powrotem. Ostatnie namaszczenie i ruszamy. Rozstajemy się na dobre na głównym rondzie miasteczka. Młodszy jedzie w kierunku granicy z Turcją, ja w stronę granicy z Armenią. *** Kręta droga wycięta w skałach wzdłuż rzeki. Jest chłodno a deszcz popaduje. Chyba że słońce wyjrzy zza chmur. Wtedy natychmiast robi się parno. Mimo nierównego asfaltu jedzie się doskonale. Soczysto-zielona trawa porasta łagodne wzgórza, na których pasą się krowy, czasem owce. Gdzieniegdzie leżą kamienie na drodze. Nie wiem, czy to po zimie, czy od lekkiego trzęsienia ziemi, o które tu łatwo, czy może erozja zrobiła swoje. Na kamienie trzeba uważać. Droga wije się wzdłuż rzeki Kury, aż do twierdzy Chertwisi. Tam droga i Kura rozstają się. Koryto prowadzi swoje wody dalej na południe, a przy drodze którą jadę, zostaje Parawani, mniejsza, ale równie rwąca wiosną, siostra Kury. Deszcz nabiera na sile. Jest zimny i kiedy nie ma asfaltu, robi dużo zamieszania. To znaczy mam kłopot z utrzymaniem motocykla w pionie. Miałem jechać do granicy Gruzińsko – Armeńskiej, ale mimo GPS… Zorientowałem się, że zabłądziłem i jestem 15 kilometrów przed małą granicą z Turcją, w pobliżu jeziora Khozapini. Muszę założyć przeciwdeszczówki. Zatrzymałem się i… Domy są, droga też. Nie ma tylko ludzi i nie szczekają psy. Nie jeżdżą samochody. Dziwnie tu jakoś, nienaturalnie. Silny wiatr chce zabrać kurtkę, a deszcz zaraz zamieni się w grad albo śnieg. A przed chwilą widziałem i samochody i ludzi. Pogoda zmienia się nadzwyczaj szybko. W drodze powrotnej do Achalkalaki w jedną chwilę chmury rozwiały się, zniknęły niemal wszystkie, zalewając szaroburą okolicę słońcem. Tylko deszcz nie przestaje padać. Tak. Słońce i deszcz jednocześnie. Mimo to mogę wyjąć aparat. Nie trwa to jednak długo. *** Kto przekraczał granicę Zhdanovakan - Bavra, ten wie, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy w Gruzji, jest jezioro Madatapa. W słońcu jest o wiele więcej do zobaczenia. Teraz trzeba ominąć nowy, jeszcze nieskończony budynek terminalu. Kiedy się dojedzie, strona gruzińska to formalność i za chwilę jestem w strefie neutralnej. Znów nieczynny, czekający na dokończenie budynek. Jak to na budowie bywa, droga jest wyboista i ma dziury, za to nie ma asfaltu. W zasadzie to jedno wielkie bajoro, błoto i koleiny. Żadna to trudność, chyba że dziury są niewiadomej głębokości i zalane są po brzegi wodą. Chcąc ominąć wielkich rozmiarów rów z błotem, muszę przejechać jego krawędzią. Jak po grobli. Po drugiej stronie grzęzawisko. Z wrażenia dodaję za mało gazu, motocykl gaśnie i… Ruszę albo runę, bo tylne koło już się ześlizguje, a ja utrzymuję równowagę palcami jednego buta i chyba siłą woli. Jak się przewrócę to w tej brei na pewno utopię wszystko, co mam. Ruszyłem, ale koło i tak zsuwa się w dół. Strach ma wielkie oczy. Kałuża zabrała mi motocykl do wysokości osi koła, ale na dnie twardo. Dalej już łatwo. Trochę mokrego piachu, trochę błota, koleiny. Wyprzedziłem nawet TIR-a, po rozsypanym grubym żwirze, który właśnie ruszył. Jeszcze ominąć opuszczony albo może niedokończony budynek i po długiej prostej i kleistej drodze, docieram pod dach terminalu armeńskich pograniczników. Ale to łatwe! Prosi o paszport. Oddaje paszport. Odbieram paszport. Drugie okienko to samo, plus dokumenty motocykla. Gotowe. Gdzie te wszystkie zawiłości? Gdzie biurokracja? Ano jest. Pod dachem celnicy sprawdzili tylko, czy mam dokumenty i czy warto, żebym pojechał dalej do ścieżki zdrowia. Ścieżka zdrowia. Dwieście metrów dalej szlaban. Wychodzi z budki mundurowy. Mam odstawić motocykl na bok. Żeby wjechać do Armenii, potrzebny jest wremiennyj wwoz. Według mojej wiedzy to jednorazowe zezwolenie na czasową odprawę celną środka transportu. Ważna rzecz. Celnik zabiera dokumenty i zamyka swoje okienko. Stoję tak jakieś 20 minut, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Zorientował się chyba, bo po drugim pukaniu otworzył, wręczył mi kartkę i każe iść do budynku po drugiej stronie drogi. Tam jest bank. Bank to mały pokoik w korytarzu. W pokoiku przy drewnianym stole siedzi mężczyzna w cywilu. Na ścianach wiszą kartki, fiszki, karteluszki, tabele, zegar elektroniczny. Wisi też tablica z aktualnymi kursami walut i nie ma miejsca na nic więcej. Czyli to banko-kantor. Obok bankiera w swetrze kopiarka, a przed nim archaiczny monitor komputera. Z tyłu w kącie niewielka szafa pancerna. W powietrzu unosi się ciężki, papierosowy dym. Popielniczki nie zauważyłem nigdzie. Bankier z namaszczeniem wymienia moje 10 dolarów na Dramy. Z tej sumy zabiera równowartość 8 Dolarów i resztę oddaje. Wpisuje naszą transakcję do formularza i do swojego notesu. Z formularzem idę do okienka w tym samym korytarzu. Tutaj urzędnik potwierdza wpłatę. Z potwierdzonym potwierdzeniem idę do jeszcze jednego okienka i tam dostaję pieczątkę największą. Stąd mam iść tam, gdzie zacząłem moją przygodę z wremiennym wwozem. Mam świadomość, że mundurowy widzi, że się pojawiłem, więc już nie pukam, bo może zajęty jest zawiłymi procedurami innego przypadku. Za kilka minut wyręczył mnie kierowca osobówki, który robił to samo przede mną. Podszedł i bezpardonowo łomocze w okno. Okno otwarte. Celnik wcale nie był zły na to walenie. Przyjął mój formularz i waliciela jednocześnie. Załatwione. Teraz mam przejechać za szlaban i przejść kontrolę bagażu. Tutaj trzeba swoje odczekać, aż ktoś przyjdzie. Mogę czekać. Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Zrobiło się parno. Bagażu nikomu nie chce się kontrolować na szczęście. Nie, żebym miał coś przeciwko. Po prostu wszędzie błoto. Celnik sprawdza tylko moją kartkę za 8 Dolarów i pokazuje, że mogę jechać. Odjeżdżam nie za daleko. Na poboczach drogi stoją budki z agentami ubezpieczeniowymi. W Armenii trzeba mieć ormiańskie ubezpieczenie pojazdu, a zieloną kartę można schować głęboko, bo tu się nie przyda. W środku jak w piekle. Grzejnik rozkręcony maksymalnie. Do tego blaszak rozgrzewa się od słońca. Młody chłopak w szaliku i swetrze z chustką przy nosie. Kicha, prycha i kaszle. Mimo to zaprasza do środka. Muszę pozdejmować z siebie trochę ciuchów, bo gorąc dociera już przez wszystkie warstwy. Chłopak proponuje herbatę i ciastka. Nie wypada odmówić, choć chcę już jechać, jechać, jechać. Tak więc on wypełnia, a ja czekam. W międzyczasie rozmawiamy. Najkrótszy czas ubezpieczenia to 10 dni. Kosztuje 13 Dolarów. Przedostanie się do Armenii, zajęło mi około dwóch godzin w czasie, kiedy na granicy panował mały ruch. Gdyby była kolejka, pewnie zdążyłbym zgłodnieć a może i wyspać się Nagrodą za czekanie jest górzysta kraina, która swoje drogi prowadzi wśród dziewiczych gór w surowym klimacie wyżyn. Warto było czekać. *** Droga wspina się, to znów opada wśród łagodnych wzniesień usłanych łąkami. Śniegu już prawie nie widać. Słońce suszy drogę. Jest ciepło. Armenia pokazuje łagodne oblicze słonecznej krainy. Ujechałem tak może dwadzieścia kilometrów, kiedy Armenia zmieniła swoje oblicze i z całą mocą okazała swoją gwałtowność. Sino-czarna ściana chmury burzowej nakryła ziemię swoim ciężarem. Znów zerwał się wicher. Strugi deszczu natychmiast zalały drogę. Nie ma mowy, żebym zdążył założyć przeciwdeszczówki. W jedną chwilę jestem cały mokry. Pioruny, jeden za drugim, rozświetlają na ułamki sekund zalany wodą świat. Każdy grzmot dudni jeszcze chwilę w uszach. Woda nie nadąża spływać z jezdni i w tę wodę zaczynają walić kawałki lodu. Grad. Uderza w kask w szybę kasku, w szybę motocykla. Rozbryzguje się na asfalcie i tworzy spływającą kaszę. W rozbłyskach piorunów droga wygląda, jakby woda się gotowała na niej. Motocykl to nie puszka Faradaya jak samochód. Rozsądek podpowiada, żeby gdzieś się schować. Żeby uciekać. Mała stacja benzynowa to jedyne cywilizowane miejsce na pustkowiu. Chowam się na myjni ręcznej pod daszkiem. Chłopak z obsługi woła mnie do budki z kasą. Odmawiam uprzejmie. Mimo że daszek jest z blachy falistej i grad robi potworny hałas, mimo że przemoknięty dygoczę z zimna, zjawisko jest wręcz hipnotyzujące. Takie burze nie są codziennością. Nie tam gdzie mieszkam. O aparacie przypomniałem sobie pod koniec przedstawienia. Kilkanaście minut później, kiedy po Armagedonie został tylko deszcz, mogłem odjechać ze stacji. Kilometr dalej burzę widziałem już tylko w lusterku. Słońce znowu oświetliło ziemię. *** Przed Erewaniem. Pusta droga na pustkowiu. Wiem, to taki pleonazm, ale doskonale określa miejsce, które mijam. Połatany, nierówny asfalt wymusza ślimaczą jazdę między przeszkodami, albo taką prędkość, żeby „przepływać” przez wystające placki po wielu naprawach nawierzchni. Zapomniana droga. Sporadycznie tylko wymijam się z miejscowym autem. Wokół wzgórza. Tu wiosna dopiero zacznie siać życie. Większość łąk jakby dopiero co odkrył stopiony śnieg. Ziemistego koloru połacie, ciągną się w nieskończoność i ani jednego drzewa. Taka jest wyżyna Armeńska. Nieprzewidywalna pogoda, pustkowia bez żywej duszy i niecodzienne dla turysty widoki. Przyznacie, że można stracić czujność w takich okolicznościach. Po serii zakrętów, długa prosta. W oddali widać kształt samochodu. Kiedy jest dość blisko, widzę też migające koguty na dachu. Policja. Tak ma tutaj każdy radiowóz będący w ruchu. Ten jednak oprócz koguta wydaje niecodzienne odgłosy przez megafon. Nie będąc pewnym czy to do mnie, ujechałem jeszcze kilkaset metrów. Dopiero kiedy zobaczyłem w lusterku, że radiowóz zawrócił, zatrzymałem się. Radiowóz stanął za mną. Podszedłem pierwszy. Przekroczenie prędkości. Radar pokazał 110 km/h. Cóż. Kto nie jeździ, ten nie płaci. Zapłacę — myślę. Z bagażnika jeden policjant wyjmuje kartkę A4. Na kartce tabela z wypisanymi cenami mandatów za przekroczenie różnych prędkości. U nas nazywamy to taryfikator. Z tabeli wynika, że jestem winien służbiście 90 Dolarów. Coś mi tu nie pasuje. Kartka jak psu z gardła wyjęta a kwoty w Dolarach i Euro, ale nie w Dramach. No i ani słowa w miejscowym języku pisanym z fantazyjnych zawijasów. No to już wszystko wiem. W Armenii korupcja jest na porządku dziennym. Muszę coś wymyślić, bo mnie oskubią. Pokazuję palcem moją część tabeli. - Nie mam pieniędzy – mówię tyle, co umiem po rosyjsku, a resztę po polsku. W ogóle w ten sposób nasza rozmowa się potoczyła. W polsko-rosyjskim. - Prawo jazdy – głośno wydaje polecenie drugi z policjantów, wyciągając rękę z okna radiowozu. - Prawo jazdy, paszport – poprawia się, kiedy podszedłem. Udaję, że nie rozumiem. Jeśli dostaną dokument do ręki, jestem zgubiony. Powtórzył swoją kwestię jeszcze dwukrotnie, zanim niechętnie wyjąłem z saszetki na szyi międzynarodowe prawo jazdy. W sumie to nic niewarta książeczka, służąca do potwierdzenia uprawnień, a nie zastępująca je. Stary wyjadacz wie o tym i z pogardą macha ręką. - Plastik – upomina. - Nie mam 90 Dolarów — mówię, ignorując polecenie. - 50 Dolarów – nieoczekiwanie spuszcza z tonu. - Nie mam pieniędzy. - Daj paszport i pojedziemy do bankomatu – odpiera mój argument pomysłowy policjant. - Karty nie mam. Koledzy są przy granicy z Iranem. Miałem awarię i teraz jadę do nich. Tam mam pieniądze i kartę w osobistym bagażu – odpowiadam. Naciągana historyjka, ale to jedyne co przyszło mi na myśl. Mam nadzieję, że dla nich nie jest na tyle blisko, żeby mnie tam eskortować. - Dokumenty – Powtarza się ten z samochodu. Ja swoje. I opowiadam bajkę, jak to dobrzy ludzie armeńskiej krainy, pomagali przy wymianie dętki. Po polsku. Nie musi rozumieć. Wystarczy, że nie ma ciszy i nie może skupić się na nowych pomysłach. - Dokumenty – Tonem niecierpiącym sprzeciwu powtarza policjant. Widać bajka nie zadziałała. W końcu to władza. Paszport muszę pokazać. Oddaję paszport i powtarzam swoje. - Jak wam zapłacę, to nie będę mógł dojechać do kolegów. Nie starczy benzyny. - 20 Dolarów musisz dać. Jechałeś za szybko – mówi policjant, wertując paszport. - Poczekaj. Nie wygram z nimi dwoma. Coś trzeba dać. Idę do motocykla. Z saszetki na szyi, tak, żeby nie widzieli, usuwam większość pieniędzy. Zostało 10 Dolarów i 10 Euro. Wracam do radiowozu. - Więcej nie mam. Jak weźmiesz, nie będę miał na jedzenie. – oznajmiam i wręczam temu w radiowozie 10 Dolarów. - Za mało – mówi, zabierając pieniądze. - Więcej nie mam. Drugi policjant gmera coś w bagażniku. Chyba się uda tanio wyłgać. Już na odchodne, rzucam w akcie desperacji po stracie dziesięciodolarówki. - Masz chleb? - Co? - Masz chleb? Na twarzy policjanta maluje się zdziwienie. Powtarzam jeszcze raz, jak umiem najlepiej po rosyjsku. - Jaki chleb? - Teraz nie mam co jeść. Masz chleb? Oddałem wam pieniądze. Nie będę miał co jeść do granicy, a nie wiem, czy moi koledzy tam są jeszcze. Policjant popatrzył na paszport, na dziesięciodolarówkę, na mnie i… paszport oddał razem z banknotem. Tego się nie spodziewałem. - Jedź. Ubieram się niespiesznie, bo słońce znów wyszło i musiałem się w międzyczasie porozbierać. Jeszcze podszedłem raz, żeby naiwnie rozpytać o prędkości, z jakimi można się tu poruszać. Najlepiej 70 do 80 km/h. Tyle się dowiedziałem. Na to podjeżdża jeszcze jeden radiowóz. Teraz już naprawdę czas na mnie. Po co kusić los. *** W Erewaniu powietrze stoi. Jest parno i gorąco. Można się ugotować. Słońce nie świeci tylko piecze i praży nawet przez kurtkę. Chcę zatankować, ale nikt nie chce przyjąć płatności kartą. Zatrzymałem się przy pierwszej budce z jedzeniem. Trafiłem na kebab. W ścianie budynku, przy ulicy bankomat, więc będę miał gotówkę. Z budki bucha taki żar, że żaden normalny człowiek nie wytrzyma w środku długo. Chłopak uwija się jak w ukropie. Pot wręcz leje się z niego. Pracuje ciężko, od czasu do czasu popijając wodę. Na dłoniach ma przezroczyste rękawiczki z folii. Mała kolejka topnieje i dostaję swoją porcję. Opowiadam o tym, choć to nic ciekawego, bo to duży kontrast między łapówkarzami z radiowozu a tym ciężko pracującym chłopakiem. Założę się, że nie zarabia w tydzień tyle, ile chcieli ode mnie policjanci na początku… Czy rzeczywiście uczciwość popłaca? *** Wjeżdżam na obwodnicę miasta i na wylotówce tankuję. Chłopak z obsługi chce przytrzymać kask, rękawice, zatankować i podać zimną wodę jednocześnie. Tutaj mogę zapłacić kartą. Gotówka może przydać się później. Droga wylotowa z Erewania z początku prowadzi w kierunku góry Ararat, żeby przed wulkanem skręcić na południe wzdłuż granicy z Turcją. Jest tak monumentalna, że jej imponujące, niedostępne i ośnieżone stoki, towarzyszą mi przez wiele kilometrów. Góra i na jej tle wieżyczki strażnicze pograniczników. Dopiero granica Górskiego Karabachu, powoduje, że droga oddala się od tego fascynującego widoku. Nie znaczy to, że dalej jest brzydko. Tu aura zdaje się, jest bardziej łaskawa, bo zieleń jest nasycona, a ze świeżych źdźbeł trawy korzystają owce wypasane tu w dużych ilościach. Zmierzch zmusił mnie do poszukania przystanku. W tym rejonie nie jest to trudne. Droga prowadzi przez miejscowości gdzie dość łatwo o nocleg. W pierwszym właściciel chyba Amerykanin zażądał za rozbicie namiotu tyle, że można by pokój w hotelu zamówić. Drugie miejsce wydało się idealne, bo i pokój i prysznic w korytarzu tylko… wody nie ma i nie będzie do jutra. Muszę się odświeżyć. W końcu już niemal po ciemku wjechałem pod górę do hotelu wyglądającego jak wieża warowna. Hotel nazywa się Amrots. Foto z ranka następnego dnia. Tu okazało się, że i łóżko jest i woda bieżąca i cena na moją kieszeń i nawet obsługa ponadprzeciętnie uprzejma. Dzień skończyłem, pisząc notatki przy lampce koniaku ormiańskiego i jednym z cygar, które zabrałem na taką właśnie okazję. P.s. Coś się dzieje z kamerą. Przestała reagować na włącznik i nie mogę nagrywać. Mapy: CF
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 27 lutego 2021, 17:32 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
15 dzień. 4 maja. Armenia (Wajk) – Iran (Duzal)96942 – 97200 258 km. 6:30 czasu armeńskiego. Alarm w telefonie natarczywie wibruje w uszach. W Polsce jest 4:30. Jeśli chodzi o wczesne wstawanie, wiadomo, że nie jest łatwo podróżować na wschód. Nie marudzę. Od razu zerwałem się z łóżka. Dziś, jeśli nic nie przytrafi się po drodze, być może dojadę do granicy z Iranem. Jeśli wszystko zadziała jak trzeba, może nawet tam wjadę. Pusta sala. Stoliki przykryte białymi obrusami, też puste. Kamienna podłoga lśni, że można się przejrzeć. Na śniadaniu jestem za wcześnie. Śniadania od dziewiątej. Za to jest Kristine, dziewczyna z recepcji, z którą wczoraj zamieniłem kilka zdań. Pewnie kończy zaraz nocną zmianę. Właśnie poprawia krzesła, podnosząc je tak, żeby nie zgrzytały po podłodze. To ona najpierw oznajmiła, że nie ma jedzenia a później mnie nakarmiła. Powiedziała, że sama może coś przyrządzić. Na co dzień nie lubię zapychać się śniadaniami, ale w drodze to co innego. W drodze, jak nie zjem rano, to albo nie zjem nic, póki się nie zatrzymam na noc, albo zjem cokolwiek, co znajdę po drodze. Śniadań nie lubię, ale dziewczyna postępuje tak, że czuję się zaopiekowany. To coś więcej niż służbowa uprzejmość. Takie zachowanie może pochodzić tylko z charakteru. Skoro mam zjeść poza konkursem, chciałem przyczynić się do tego mojego śniadania. Nie pozwoliła mi ruszyć się z miejsca. Sama przynosiła na kilka razy wszystkie naczynia. Na stole ser biały w dwóch rodzajach. Armeńskie pokrojone bułki, które łatwo rozerwać. Jest kruche masło, żółte jak żółty ser. Do tego dwa jajka gotowane na twardo. Do jajek kwaśna śmietana, tak biała, jak szczyty gór, które widzę za oknem i gęsta tak, że daje się nabierać jak majonez. I herbata. Mam wrażenie, że to o wiele więcej, niż oferuje się gościom na śniadanie. Chciałem przynajmniej w podziękowaniu zaprosić ją do stolika, ale zniknęła gdzieś za drzwiami i zobaczyliśmy się dopiero w recepcji, kiedy się wymeldowałem. Dziękuję, Kristine Na zewnątrz już teraz da się wyczuć, że dzień będzie upalny. Wcale mnie to nie dziwi. - Jakie teraz? Jest dziewiąta. Po co w ogóle patrzę na zegarek? Sam siebie przez to pospieszam, jakbym rzeczywiście gdzieś się spieszył. Ile dni albo i tygodni potrzeba, żeby czas przestał mieć znaczenie? Pakuję motocykl a na parkingu zbiera się grupka mężczyzn. Chyba przyjechali do pracy. Pytają o motocykl, cel podróży, skąd przyjechałem. Nie z ciekawości, jak to bywało w Turcji. Mam wrażenie, że raczej chcą zrobić mi uprzejmość jako gościowi. Pytania skończyły się a mężczyźni rozeszli się do swoich zajęć, żegnając się ze mną, każdy z osobna. Już miałem ruszyć, ale kamera odmawia posłuszeństwa. Nie chce się włączyć a w końcu robi to opornie. Zużył się włącznik. Nie wiem czy będę mógł nagrywać. Na pewno nie wtedy, kiedy chcę. Wczoraj ją rozłożyłem ale nic to nie dało. W środku pełno tandetnego plastiku. Droga rozpieszcza widokami. Tutaj nie ma tak, że trzeba gdzieś dojechać, żeby coś zobaczyć. Wszystko to czym chcielibyśmy otaczać się w drodze, jest od razu na wyciągnięcie ręki. Mam dziś do pokonania 240 kilometrów takiej drogi. Dalej jest granica. Nie spieszę się więc zgodnie z ostatnim przykazaniem tkliwego nihilisty, które mówi: Spiesz się powoli. Pośpiech upokarza. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, w jakim niewygodnym położeniu będę, przez CZAS. Snuję się niespiesznie podziwiając jak pomysłowa może być natura. Za sprawą jej sił, ale też człowieka można zapomnieć o tym, że jedzie się motocyklem. Łagodne wzgórza Wyżyny Armeńskiej, ciągnące się po horyzont, spotykają się z tam z budującymi się cumulusami, z mojej perspektywy nie pozostawiając miejsca czystemu niebu. Połacie śniegu opierają się jeszcze wiośnie, pstrząc na biało północne stoki. Wygląda to, jakby w te miejsca pospadały chmury i nie mogąc wrócić na nieboskłon, rozpłaszczyły się, czekając co przyniesie dzień. Żeby je zobaczyć, trzeba patrzeć na południe, bo jak się odwrócisz, to zobaczysz zieleń budzącą się do życia. Białych plam już tam nie ma. Pod jednym ze szczytów niewielka wioska. Chciałoby się tam zobaczyć pracujące dla człowieka konie, jakiś samochód, może przeganiane stado krów albo pasieki, które właśnie ktoś oporządza. Trudy życia, może klimat albo coś innego, wygnały byt z tego miejsca. Opuszczone chaty straszą pustymi oczodołami okien. Wszystko zamarłe w bezruchu jak cmentarzysko niespełnionej egzystencji. Pustka trawi miejsce, które powinno tętnić życiem, a czas zamienia w ruinę to, co człowiek zbudował ku swojemu pocieszeniu, z nadzieją na spokój. Tylko cienie chmur, z obojętnością, prześlizgują się po dachach podniszczonych domostw, przerośniętych krzewów, krzywych płotów. Gdzie podziali się ludzie? Wojna? Lawina? Surowe zimy? W Internecie nie ma informacji. Dowiedziałem się, że wieś nazywa się Ughedzor i w 2011 roku mieszkało tam 21 osób. A może mieszkają? Może tam wcale nie jest pusto, tylko z tej odległości słabo widać, albo pracują gdzieś dalej? Za kilka kilometrów znalazłem się na wysokości ponad 2300 metrów nad morzem. To przełęcz Vorotani. Mimo słonecznej pogody jest tu znacznie zimniej niż w dolinie, którą jechałem niedawno. Najwyższy punkt przełęczy jest jednocześnie granicą prowincji Wajc Dzor i Sjunik. Nie sposób przejechać obojętnie albo niechcący ominąć to miejsce. Po obu stronach drogi postawiono monumentalne budowle, przypominające otwarte wrota. Oprócz budowli w stylu radzieckiej, komunistycznej megalomanii, rozciąga się tu panorama, której nie sposób odmówić tych dziesięciu minut. Kilka kilometrów dalej jezioro. To znaczy myślałem, że to jezioro. Tak naprawdę, to sztuczny zbiornik wodny. Nazywają go Spandaryan Reservoir i służy do zasilania jednej z największych elektrowni wodnych w Armenii*. Wody zbiornika zasilane teraz dodatkowo topniejącymi śniegami, ulewają się, tworząc rozlewisko. Myślę, że w razie potrzeby, można by tu rozbić obóz, a potem zostać dużo dłużej, niż się zakładało. Zdawałoby się, że wszystkie drogi są zakrętami w Armenii. Okazuje się, że można też, długi czas jechać prosto Przerywnikiem na malowniczo położonej drodze jest Goris. Goris to miasto położone w dolinie z wieloma zabytkami i miejscami kultu religijnego. Ja tylko tankuję motocykl. Z miasta w dolinie wyjeżdża się drogą zbudowaną przy korycie rzeki Vararak. Mimo że rzeka płynie dużo niżej, zewsząd i tak widok na panoramę ograniczają góry. Kanion. Przez dziurę wykutą w skale, wjeżdża się … na teren Azerbejdżanu. Bez wiz, celników, szlabanów. To niecałe cztery kilometry opadającej łagodnymi serpentynami drogi. Później znów wjeżdża się do Armenii, żeby przejechać most na rzece Bazarcay. Za mostem już nie jest tak łatwo, bo trzeba radzić sobie z 10-procentowym nachyleniem i widokiem oddalającego się dna doliny z coraz mniejszym mostem. Wiatrak chłodnicy pracuje bez przerwy. Zakręty, a właściwie nawroty pokonuję na jedynce, czasem na półsprzęgle, podpierając się nogą. Różnica wysokości jest taka, że wspiąwszy się na górę, musiałem się chronić przed przejmującym zimnem, kiedy na dole panował przedpołudniowy upał. Ani razu nie wrzuciłem trzeciego biegu. No… Może raz. Chcąc zatrzymać się na chwilę, motocykl musiałem zostawić na biegu. A i to nie gwarantowało sukcesu. To droga międzynarodowa i jeżdżą tędy TIR-y. Mogę je wyprzedzać, tylko kiedy są w zakręcie. Kiedy z naprzeciwka zjeżdżał taki TIR, a trafiliśmy na siebie w moim lewym zakręcie, on wjeżdżał na moją część, a ja mijałem go lewą stroną. Trudno to wytłumaczyć, ale zawsze działało za porozumieniem stron. Wgramoliłem się na samą górę. Tutaj droga przez dwadzieścia kilometrów jest jednocześnie granicą. Natura dodała coś od siebie. Drzewa i las. W końcu zboczem jednego ze szczytów droga opada na tyle nisko, że znów jest gorąco. Rześkie powietrze zostawiłem na szczycie. Teraz słońce praży i nagrzewa stojące powietrze. Jest coś jeszcze. Jezioro. Może jest zamarznięte a na nim brud? Może woda spływająca z gór wypłukuje i porywa ze sobą osad, barwiąc je nienaturalnie? Nie. Podjechałem bliżej i okazało się, że to … błoto**. Do granicy zostało niecałe 90 kilometrów. Do miasta Kadżaran jadę właściwie nieprzerwanie doliną wśród zalesionych gór. Kadżaran to małe miasto położone na wysokości 1950 m npm. Przypomina nieco miasto ludzi, którzy przyjechali tu po lepsze życie, ale coś się nie udało. Stare, chyba jeszcze komunistyczne blokowiska poustawiane w szeregach i sklepy, w których ma się wrażenie, że nic nie ma. Dziurawe drogi, wszędobylska szarość i bieda. Tuż za miasteczkiem wjeżdżam w góry. Dopiero z daleka w makroskali, Kadżaran nabrało swoistego uroku. Jakby tak przymknąć oko, można by wyobrazić sobie wioskę narciarską w Austriackim Tyrolu. Tutaj jednak wielu ludzi ciężko pracuje w pobliskiej kopalni miedzi i molibdenu. Wspomniałem, że wjechałem w góry. Tak. Wyjeżdżając z miasta, od razu zacząłem wspinaczkę. Znów 10-procentowe podjazdy, skruszone skały na drodze, czasem jakaś dziura i widoki niepozwalające skupić się na drodze. Właśnie zatrzymałem się, żeby napatrzeć się z wysokości na dolinę. Nadjeżdża czarny mercedes klasy E na armeńskich numerach. Zatrzymuje się tuż za mną. Wszystkie szyby przyciemniane tak, że są niemal w kolorze nadwozia. Drzwi otwierają się i ze środka wypada czerwona szpilka na koturnie. Za nią druga, aż pokazała się ich właścicielka. Z drugiej strony wysiadła jej koleżanka. Obie drobiąc kroki podbiegają i jakbyśmy znali się od lat, krzyczą rozpromienione, że chcą foto przy maszynie, zabawnie przy tym podskakując, jak małe dzieci w sklepie z zabawkami. Kierowcą jest młody chłopak ubrany w czarne jeansy, taką samą podkoszulkę. Na szyi złoty łańcuch, skrzy się szlachetną żółcią. Teraz wysiadł z samochodu i bez słowa przygląda się wszystkiemu z daleka. Bez pytania, które widocznie uznała za zbędne, gramoli się jedna z dziewczyn na motocykl, zadzierając nogę jakby miała przekroczyć całą dolinę jednym susem. Czerwony szpilko-młotek i tak zawadził o kanapę. Bezwiednie wydałem z siebie syk rozpaczy. Na szczęście kanapa cała. Nie wiem co myśleć. To jest tak irracjonalne… Czuję, że mniej bym się zdziwił spotkawszy Yeti grającego na ukulele. Mam szczęście, bo druga niewiasta nie jest tak śmiała i zadowoliła się patrzeniem na wyczyny koleżanki. Nie chcę oceniać, bo to ani moja sprawa, ani żadnego znaczenia nie ma, ale widać, że razem wzięte, mają w sobie i na sobie prawdopodobnie tyle sztucznych „ulepszaczy” urody, co molibdenu i miedzi w kopalni na dole. Przy tym były zabawne, wesołe i nieco zionęło alkoholem. Uznałem więc, że nie są PRZED albo PO pracy. Śmiała koniecznie chce, żebym przesłał jej zdjęcia, które zrobiłem. Wymienia przy tym wszystkie możliwe media i portale społecznościowe. Wybieram eFBe. Na pożegnanie dostałem całusa, usłyszałem, że jestem lovny i odjechały. Cóż… Pozbierałem szczękę z ziemi, ostrożnie wsiadłem na motocykl i też odjechałem. Jestem już na wysokości śniegu. GPS pokazuje 2538 metrów. Zrobiło się bardzo zimno. Nie rosną tu drzewa, trawy są niskie i mizerne a śnieg na wyciągnięcie dłoni. Pustkowie, surowy klimat, i to wrażenie… jakbym był na dachu tej krainy. Zawsze marzyłem o takich miejscach i chciałem zażywać ciszy, w którą można wsłuchiwać się bez ograniczeń. Teraz sam tu jestem, więc uwiecznię wszystko na zdjęciach. Wyjeżdżam zza jednego z zakrętów z myślą o przystanku i kogo widzę...? Te same kozice pozują sobie wzajemnie na tle zaśnieżonych szczytów… Na dodatek zachowują się, jakby temperatura ich nie dotyczyła. Czarny mercedes na poboczu. Kierowca pewnie w środku, bo przenikliwie zimno. Przynajmniej on rozsądny. Zatrzymałem się dość daleko, ale to żadna przeszkoda. Znów biegną drobiąc. Znów wymachują rękoma wykrzykując pozdrowienia. Za chwilę bardziej śmiała, jeszcze raz przylepiła się do motocykla. Żeby tego było mało, postanowiła wsunąć się w mój kask. Rękawice przezornie mam przy sobie. Żeby tylko nie zapragnęła butów… Dziewiąte przykazanie dekalogu tkliwego nihilisty mówi: Nie schlebiaj gustom, staraj się je kształtować. - Chałodna – mówię, stukając nie za mocno bardziej śmiałą, w odsłonięty bok między portkami a za małym sweterkiem. - Niet. Mnie tiepło – odpowiada niezrażona moją bezczelnością – U mienia jest wino i wodka. Niepotrzebnie się spoufaliłem, bo zaczęły wypytywać skąd, dokąd. A może i potrzebnie, bo wyjaśnił się też powód ich tu bytności. Bardziej śmiała prowadzi salon kosmetyczny, chyba w Erewaniu. Jej koleżanka jest jej pracownikiem. Chciały się zabawić, więc wynajęły samochód z kierowcą i się zabawiają. Akurat teraz w górach na tym pustkowiu i akurat, kiedy wcale nie potrzebuję towarzystwa. *** Szlaban oznacza koniec Armenii. Nie otwiera się, więc pieszo idę do okienka. Celnik sprawdza paszport i wriemiennyj wwoz. Szlaban w górę. Do głównego budynku odprawy trzeba podjechać. Tutaj oddaję wriemiennyj wwoz. Sprawdzają paszport i dowód motocykla. Teraz trzeba czekać na człowieka od kontroli bagażu. Jest szesnasta. Gorąc leje się z nieba, leje się ze mnie, chce mi się pić a woda dawno się skończyła. Nie czekałem zbyt długo. Celnik pobieżnie ogląda motocykl, zadaje swoje pytania, a ja po swojemu odpowiadam. Chyba jest usatysfakcjonowany, bo każe jechać. Dojeżdżam do wielkiej bramofurtki zamykanej na kłódkę. Klucz do kłódki ma człowiek w cywilnym ubraniu. Otwiera bramę a tuż za nią pani żołnierz sprawdza mój paszport. Mogę jechać. Nie ujechałem za daleko, mimo że oczami wyobraźni widziałem już jak przejeżdżam przez most na rzece, będący właściwą granicą. Krzyki żołnierza zawróciły mnie do jeszcze jednej budki. Właściwie to coś jak kontener przerobiony na stanowisko kontroli. Nie zauważyłem, bo widok zasłonił TIR z naczepą. Motocykl praży się w słońcu a ja przy okienku. Tutaj spisywany jestem z paszportu do komputera. Motocykl też. Trwa to i trwa a mnie coraz mniej, bo rozpuszczam się od popołudniowego skwaru. Celnik oddaje dokumenty, więc mogę jechać. Ruszam, ale przeraźliwy gwizd zatrzymuje mnie jeszcze raz na miejscu. Macha mundurowy i pohukuje groźnie. To jeszcze jeden żołnierz z jeszcze jedną funkcją. Kontrola bagażu. Znów trzeba poczekać. Funkcjonariusz na razie zajmuje się kierowcą TIR-a i jego ładunkiem. Teraz ja. Ogląda, patrzy, pyta co wiozę. Odpowiadam posłusznie i pokazuję co mam w tankbagu. Może nie będzie chciał, żebym na tej patelni otwierał wszystkie torby. Zadowolony z wykonanej pracy, każe jechać dalej, ale przestrzega, żeby zatrzymać się przy ostatniej budce, przy moście. Robię to, ale ten pogranicznik nie jest mną zainteresowany. Macha tylko ponaglająco ręką. Przede mną most na rzece Araks a za mostem Iran. Pierwszy kontakt. Murowany, oszklony budynek. W środku młody żołnierz. Bierze paszport i wpisuje mnie do wielkiej księgi. Przyjaźnie zagaduje po angielsku, uśmiecha się. Instruuje mnie co zrobić dalej. Jest po ludzku uprzejmy. Trzeba odstawić motocykl na niby parking przy siatce pomalowanej na biało i niebiesko. Z dokumentami do budynku głównego. Mocno działająca klimatyzacja, natychmiast przynosi ulgę. W dużej i wysokiej hali dwa oszklone stanowiska a w każdej człowiek. Dalej bramki obrotowe jak na lotnisku. Przez otwarte drzwi widzę jak jeden na mój widok wsuwa stopy w klapki. Tak przygotowawszy się do pracy, prosi o paszport. Spisuje, skanuje, sprawdza zdjęcie z autentykiem. Teraz muszę przejść do drugiego stanowiska. Tutaj to samo. Dodatkowo pyta o imię ojca, czy mam żonę, jaki mam zawód, jaki jest cel przyjazdu, ile czasu potrwa wizyta. Z quizem wyrobiliśmy się w dziesięć minut, mimo bariery językowej. Zostałem wpisany do systemu i mogę iść. Przejeżdżam po dużym placu do szlabanu. Stoi tu jeden kontener przerobiony na biuro i po przeciwnej stronie szlabanu niewielki, murowany budynek. Też biuro. Ktoś pokazuje palcem, że najpierw kontener. Tu spisuje się dane z paszportu, które lądują w komputerze. - CPD? - Wyłapuję hasło, ze którego zdania w całości nie zrozumiałem. Kręcę głową w geście zaprzeczenia. - Problem – znowu wyłapuję ze zdania. Narobiłem sporego zamieszania, bo już kilku ludzi dyskutuje nad moim problemem. Dzwonią gdzieś, ktoś przychodzi i odchodzi. Znowu dyskusje. W końcu rzucam hasło-klucz - Hossein Sheikhlou. Człowiek za biurkiem odetchnął jakby powietrze zeszło z niego. Prowadzi mnie do budynku po przeciwnej stronie. Tutaj siedzi dwóch mężczyzn. W środku stare pułki, biurko i łóżko. Jest też metalowa szafka. Witają mnie serdecznie i jeden dzwoni do kogoś obcego, a potem do Hosseina. Po wybraniu numeru daje mi słuchawkę. No to jestem w domu. Hossein bardzo dobrze mówi po angielsku, więc musi powtarzać po trzy razy co chce mi przekazać. A przekazuje, że brak CPD to nie wszystko. Nie mam karnetu a na dodatek jest czwartek po południu i nikt już nie pracuje. No tak… Czwartek to ostatni dzień tygodnia w Iranie. Piątek jest wolny dla wszystkich. Dopiero w sobotę będę mógł załatwić formalności. Z rozmowy zrozumiałem też, że przyjdzie po mnie przyjaciel Hosseina i zabierze do hotelu nieopodal. Czekam. Czekam i obserwuję. Wielki plac częściowo zastawiony jest ciężarówkami. Ruch jak w mrowisku. Ciężarówki typu Kamaz czy Kraz albo inne dymiące relikty przeszłości motoryzacyjnej, stoją poustawiane w kilka rzędów. U większości silniki pracują, tworząc szarą chmurę spalin. Wszystkie na swoich ciężarowych plecach mają kontenery. Stoją tak dymiąc niemiłosiernie i czekają na swoich kierowców. Tych można znaleźć w biurze od karnetu CPD, do którego trafiłem w pierwszej kolejności albo w budynku naprzeciw. Chodzą między nimi, od okienka do okienka ze swoimi dokumentami przewozowymi. Formalności zajmują dużo czasu. Mimo różnych postur są bardzo do siebie podobni. To znaczy wszyscy chodzą w klapkach, mają podkoszulki lub koszule z długim rękawem i długie spodnie materiałowe w ciemnym kolorze. Co jakiś czas, urzędnik wychodzi z budynku przy szlabanie i każe jechać odprawionej partii załadowanych samochodów. Kierowcy wsiadają, wszystkie ciężarówki naraz zaczynają ryczeć i dymić czarnymi, trującymi gazami. Powietrze robi się gęste i wręcz widać jak szaro-czarna chmura wibruje od ogłuszającego hałasu starych silników. Spaliny drażnią nozdrza, do oczu w obronnym odruchu nachodzą łzy. Nie jest lepiej, kiedy dymiące sadzą pojazdy ruszą. Podrywają kołami tumany kurzu i pyłu. Wtedy dym i kurz mieszają się, tworząc bardziej gęstą zawiesinę. Czasem jakiś zniecierpliwiony kierowca dodaje gazu, rytmicznie naciskając pedał do podłogi. Wtedy robi się ciemno. Podniesiony szlaban oznacza, że za chwilę wszystko się uspokoi na jakiś czas. Ciężarówki jak żuki, każdy ze swoim ładunkiem, odjeżdżają w kierunku Armenii. Nastaje chwilowa, pozorna cisza, przerywana tylko powracającym śpiewem ptaków i łopotem wielkiej flagi irańskiej. Wiatr wieje tylko na jej wysokości. Tutaj nie dociera żaden powiew. Znowu słychać rozmowy kierowców, którzy czekają na swoją kolej. Niedługo unoszący się w powietrzu, duszący zapach spalin i kurz opadną, ale upał zostanie. W czasie właśnie tej pozornej ciszy podszedł do mnie człowiek w białym kaszkiecie. Nazywa się Samwel i ma 60 lat. Jest armeńskim kierowcą. Zmarszczki i spracowane, silne dłonie zdradzają ciężkie życie. Od lat pracuje jako kierowca i ma troje dorosłych dzieci. Mieszka w Agarak, tuż za granicą. Rozmawiamy dobre dwie, może trzy godziny. Opowiada o Armenii i o zwyczajach w tym kraju. Wspomina też o policjantach, którzy bez skrupułów rabują każdego, kogo zatrzymają. O tym sam się przekonałem. Mówi, dlaczego w Iranie jest tania benzyna i że tam kochają pieniądze. Wyjaśnia różnicę między Rialami*** a Tomanami****. Zna też nieoficjalny kurs dolara. Pomyślałem, że wymienię trochę pieniędzy, które zostały mi z Armenii i kilka Dolarów, na Riale. Kantor rzecz jasna jest. Od razu wskazał dokąd mam iść, ale zna Ahmeda. Ahmed jest kolegą Samwela i chętnie zamieni pieniądze. Za chwilę na środku placu dokonujemy transakcji. Dzięki temu stałem się właścicielem sporego pliku banknotów z wieloma zerami. Słońce chyli się ku zachodowi, czas mija. Minęło go wystarczająco dużo, żebym zorientował się, że kolega Hosseina powinien już być, choćby jechał tu z samej Urmii. Mój telefon nie działa, ale mogę skorzystać z komórki Ahmeda. Tego samego, z którym zrobiłem wymianę waluty. Mimo że poprzednio Hossein mówił najwolniej i najwyraźniej jak umiał, źle go zrozumiałem. Sam mam dostać się do hotelu a hotel jest zaprzyjaźniony. Mam czas do soboty do 9 rano i nie mogę się spóźnić. Trzeba się rozstać. Samwel niedługo skończy swoje procedury wyjazdowe, a ja powinienem gdzieś przenocować. Ostatnia przysługa. Samwel poprosił Ahmeda, żeby ten zamówił taksówkę przez swój telefon. Za pół godziny, na granicę, przez którą przecież tak trudno się dostać, podjeżdża zdezelowany, żółty samochód nieznanej mi marki. Ze środka wygramolił się otyły, stary człowiek. Potrzebny bagaż zdjąłem wcześniej z motocykla. Teraz tylko wrzucić to do kufra. Schorowane nogi taksówkarza, szurają po ziemi, wzbijając kurz. Ze zgrzytem otwiera bagażnik. Zabieram dwa bagaże. Opona zapasowa, kanister z benzyną na zapas, worek z olejem i narzędziami zostają. W bagażniku wielka butla na gaz, świece zapłonowe, części zapasowe albo zużyte. Koce, szmaty, papier, zmiętoszona gazeta. Jakieś rurki, pręty, śruby i butelki. Chyba z olejem. Dokładam do tego kramu różności swój bagaż i z ledwością bagażnik się zamyka. Kask i resztę rzeczy zostawiłem wcześniej w budce ze szlabanem, za pozwoleniem celników. Trzeba jeszcze ustalić dokąd jadę i ile będzie to kosztowało. Pytam taksówkarza ile za przejazd. Po polsku, ale z międzynarodowym gestem pocierania kciuka o palec wskazujący. Zrozumiał od razu. Odpowiedział w farsi, ale nic nie zrozumiałem. Dopiero Ahmed przełożył informację na armeński a Samwel na angielsko-rosyjski. 100 tys. Riali, czyli 10 tys. Tomanów, czyli jakieś 10-12 zł. Nie wybrzydzam. Sanwel za to tak. Zwraca staremu taksówkarzowi uwagę, że to o wiele za dużo. Kierowca uruchomił się natychmiast. Jego ponura, zgorzkniała i nienawistna twarz nabrała purpury. Popadł w taki jazgot, tak zaczął wymachiwać rękoma i krzyczeć, że myślałem, że dojdzie do rękoczynów. Uspokoił się, dopiero kiedy wyjąłem pieniądze, odliczyłem właściwą sumę i wręczyłem mu ją. Może nie wręczyłem. Byłem w pół drogi w geście płacenia, kiedy wyszarpał banknoty i schował do kieszeni spodni. Stary Irańczyk ledwo widzi na oczy. Rozklekotany samochód żyje własnym życiem, pamiętając być może tysiące razy przemierzaną drogę. Kierowca łagodne łuki pokonuje, ścinając je. Rozpędza się do niewiarygodnych 100 km/h i mija inne samochody, o włos unikając kolizji. Zza jednego z wiraży wyłania się stado krów. Trzeba zwolnić, bo idą środkiem. Kierowca znów się uruchomił, wydając z siebie okropny jazgot. Przejeżdża na lewą stronę drogi, próbując przepędzić bydło wyjącym silnikiem, zawadzając lusterkiem jedno ze zwierząt. Krzyczy przy tym na pasterza niemiłosiernie, grożąc pięścią. Wszystko to na odcinku czterech kilometrów. Wyjąłem bagaż z rozklekotanego pojazdu i odstawiłem przed próg hotelu. Taksówkarz wymownie gestykuluje, stanowczo żądając opłaty. Nie zapłaciłem? To płacę. I wręczam przez otwartą szybę sto tysięcy. Zgorzkniały, schorowany starzec w rozklekotanym wozie odjechał. Dopiero kiedy zniknął z pola widzenia, przypomniałem sobie, że przecież już raz zapłaciłem za kurs. Tak się zaaferowałem sytuacją, że dałem się oskubać. Ósme: Staraj się znaleźć rzeczom swoje własne miejsce-mówi dekalog tkliwego nihilisty. Może wcale mnie nie oszukał? Może we właściwy sobie sposób żądał tylko napiwku. Może tu taki zwyczaj a ja sam siebie wpuściłem w pułapkę zawistnych domysłów. Nie ma nad czym rozprawiać. Niech, choć na chwilę poprawi to nastrój temu człowiekowi. Może cieszy się teraz, że jednak opłacało się przerwać co robił i pojechać po naiwnego turystę. Może dzięki temu nieco złagodnieją rysy zaciekłości na starej twarzy, człowieka u schyłku życia. Jak można się domyślić, hotel na prowincji irańskiej, nie jest w standardzie europejskim. Ot, stoi budynek jak inne. No, właściwie wyróżnia go elewacja nowszej od reszty dobudówki. Budynki wokół są ceglane albo z kamienia. Wita mnie niewysoki człowiek około pięćdziesiątki z siwizną po bokach głowy. To Ahmed. Są z nim dwaj synowie w wieku 20 i 18 lat. Żeby zażegnać nieporozumienie, od razu pytam o cenę pokoju. Chyba popełniłem gafę. Zamiast odpowiedzi dostaję herbatę. Ahmed zna trochę angielski. Rozmawiamy o mojej podróży, granicy i mojej niecodziennej sytuacji. Teraz możemy rozpocząć negocjacje. Po krótkiej chwili z 500 tys. Riali za noc zrobiło się 700 tys. za dwie noce. To około 20 Dolarów. Młodszy syn Ahmeda prowadzi mnie do pokoju. Pokazuje gdzie na korytarzu włącza się światło, omijając kosze z warzywami, potrzebne w kuchni. Pokój jest na drugim piętrze. Na jednym piętrze jeden pokój. Ten niżej jest zajęty. Pokazuje też gdzie zostawić buty, zanim wejdę, a jeśli chcę je wstawić do środka to powinienem postawić je na szafce przy drzwiach. Nie na podłodze. Pokazuje kuchnię a właściwie aneks kuchenny, telewizor kineskopowy i za kuchnią łazienkę, z równo ustawionymi, kiedyś białymi klapkami. Zostaję sam. Biorę prysznic bacznie uważając, żeby nie wpaść nogą do muszlo-dziury. Czuję, że jestem oblepiony kurzem i spalinami z granicy. Spędziłem tam całe popołudnie a upał wyssał ze mnie energię. Zimna woda i ten pokój, zdają się absolutnym i skończonym luksusem. Odżywszy, próbuję zrobić coś z niewłączającą się kamerą. Nic z tego. Jeden, mały element wyrobił się tak, że przynajmniej na razie nic z tym nie zrobię. Kamera włącza się sporadycznie i po wielu próbach. Tak samo trudno ją wyłączyć. Spróbuję pogodzić się ze stratą. Idę na dół. Posiedzę i popatrzę, co robi się w takim miejscu we czwartek wieczorem. Jak pisałem, czwartek jest ostatnim dniem przed weekendem a piątki są wolne od pracy. Siadam przy jednym ze stolików. Mam ze sobą notes i mam dużo czasu. We czwartek dzień jak co dzień. Pojawiają się w restauracji różni ludzie. Czasem przychodzą porozmawiać, bez pardonu wchodząc do kuchni. Inni przychodzą, żeby zjeść, też przedtem zaglądając do kuchni. Wszyscy się znają. Przed jedzeniem myją dłonie w umywalce stojącej przy wejściu. O daniach serwowanych tutaj, niewiele napiszę. Nie sposób zapamiętać nazw. Na przykład: Ahmed ugniata w dłoniach mięso, dodając przyprawy. Chyba będzie szaszłyk. Uznawszy, że już dość, z impetem uderza mięsną kulą o stół, łapie z powrotem w dłonie rozpłaszczoną kulę i znów gniecie niezadowolony z efektu. Po tych ćwiczeniach, nadziewa, rozgniatając ją wokół miecza tak, żeby więcej z początku i mniej na końcu zostało. Kiedy już sklei kilka takich szabel, odkłada je do chłodni w witrynie, żeby każdy mógł obejrzeć jego pracę przed zjedzeniem. Nad ułożonymi szablami, półkę wyżej, leżą żebra. Być może krowy. Żebra położone są na gnatach pewnie tego samego zwierza a nad nimi, na haku wisi reklamówka z podrobami. Wygląda na wątrobę, ale nie jestem pewien, bo reklamówka nie jest całkiem przezroczysta. Szyba chłodziarki w witrynie jest jakby zakurzona, może zaparowana i ma dużo zacieków. Na jednym z nich przysiadła wielka, czarna, włochata mucha, żeby z lubością omiatać swoją rurką delicje. Przyglądanie się tej prymitywnej, rozkosznej uczcie, przerywa Ahmed. Przyniósł herbatę. Ponieważ po opłacie z góry za pokój zostało mi trochę grosza, chcę spróbować tych specjałów. Zależy mi najbardziej na takim płaskim chlebo-placku, który dodają do wszystkiego. Próbując wytłumaczyć na różne sposoby swoją potrzebę, skończyliśmy rozmowę w kuchni, na prezentacji wszystkiego, co jest. Jest tu omawiane wcześniej mięso mielone z szabli, czekające na dodatki. Są mięsne kulki, uda z kurczaków, ryż w wielkim garze, napoje w przeszklonej chłodziarce. Zimne oranżady, kefir, mleko i płyny w puszkach. Zatrzymawszy się na udkach z kurczaka, uznałem, że jest to danie w sam raz dla mnie. Mogę wrócić do mojego oceratowanego stolika. Jedzenie przyrządza młodszy syn Ahmeda, Hamid. Dostaję tacę a na niej talerz z wybranym udkiem, polanym sosem. Do tego miska z czymś w rodzaju kefiru a może kwaśnej śmietany, miskę z dwoma białymi cebulami pokrojonymi w ćwiartki i dwie ostre jak brzytwa, zielone papryki. Obok tacy ląduje półmisek z górą białego, dymiącego ryżu, a na nim zapakowana w sreberko kostka masła. Ryż taki, ugotowany wcześniej, dochodzi w olbrzymim samowarze. Nie pozwoliwszy masłu do końca rozpuścić się w opakowaniu, wypuszczam je na górę ryżu, żeby tu dokończyło swoją przemianę. Po całodniowej głodówce jedzenie smakuje wybornie. Kiedy kończę jeść, chłopak od kuchni pyta, czy chcę dostęp do WiFi. Wspominam o tym teraz, bo wcześniej chciał za to pieniądze. Tak czy inaczej, połączywszy się z siecią, cieszyłem się tym przywilejem przez około godzinę. Na dodatek, choć w Iranie niedostępne oficjalnie, jest eFBe. A to dlatego, że młodszy syn Ahmeda w swoim telefonie ma armeńską kartę bez blokad, a Armenia tuż za rzeką. Pokazuję chłopakom i ich ojcu mój motocykl, który zostawiłem na granicy. Hmm... Moje oczko w głowie stoi teraz na placu, na granicy, cztery kilometry ode mnie. Jego dokumentów też nie mam, bo zatrzymał je celnik. Mój paszport ma albo właściciel hotelu, albo któryś z chłopaków. Zostały tylko pieniądze i część bagażu. Ale… Pokazuję ten motocykl a oni zwracają uwagę na inne zdjęcie. To z kuso ubranymi dziewczynami spotkanymi w górach. Powiększyłem je i dzieje się rzecz dziwna. Gęby rubasznie śmieją się od ucha do ucha. Podniesione głosy, ekscytacja. No i młody dostaje od ojca w ucho. Żartobliwie wprawdzie, ale na tym skończyło się jego oglądanie. Kiedy stary został sam ze mną, przegoniwszy synów do kuchni, zaczął pokazywać jakby jechał motocyklem. Wiem o co mu chodzi. Już chcę wrócić do zdjęć z dziewczyną nana motocyklu. Według tutejszych norm społecznych jest rozebrana. Kiedy negocjowałem niską cenę hotelu, Ahmed długo był nieugięty. Teraz mam okazję zrewanżować się. Udaję, że nie wiem o co chodzi. Pokazuję motocykl brata, to znów mój, ale nie z dziewczyną. Ahmed, zrezygnowany, w końcu machnął ręką. Jest 1:1 W moim pokoju na drugim piętrze kończę notatki i jednocześnie oglądam człowieka od wiadomości w telewizorze. Mam wrażenie, że TV na całym świecie służy tylko straszeniu, wprowadzaniu zamętu, dezinformacji i sianiu niezgody. Sprawdzam jeszcze raz co jest nie tak z kamerą. Dopatrzyłem się, że plastikowa dźwigienka odpowiedzialna za przeniesienie nacisku na włącznik nagrywania, jest nadłamana. Gdybym tylko miał mały śrubokręt i klej, który zostawiłem na granicy w bagażu... Z tymi myślami, gaszę światło i idę spać. Jest tak ciepło, że nawet nie trzeba się przykrywać. CF Mapy * Spandarian Reservoir – Przeczytane w Wikipedii. ** Nie błoto, tylko składowisko odpadów poflotacyjnych zwane Artsvanik Reservoir a przez miejscowych „niebieskim klejnotem”. Więcej o katastrofie ekologicznej w linku: [url="https://hetq.am/en/article/105994"]https://hetq.am/en/article/105994[/url] *** Rial – Oficjalna waluta Iranu. **** Toman – Nieoficjalna waluta Iranu. 1 Toman jest wart 10 tys. Riali. W 2020 roku parlament Iranu zatwierdził Toman jako oficjalną walutę tego kraju. Źródło: [url="https://businessinsider.com.pl/finanse/toman-nowa-waluta-iranu-rezygnuja-z-riala/nmjezrh"]https://businessinsider.com.pl/finanse/toman-nowa-waluta-iranu-rezygnuja-z-riala/nmjezrh[/url]
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 01 marca 2021, 10:48 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
16 dzień. 5 maja. Iran, prowincja Wschodni Azerbejdżan, wioska Duzal.0 km. Czekam. Za oknem już jasno, choć góry dają jeszcze długi cień. Na wyświetlaczu telefonu 5:30. Młodszy wczoraj dojechał do Stambułu. Dziś wyjedzie z miasta miast i przekroczy granicę z Bułgarią. Ja jestem w Iranie tuż za granicą z Armenią. Zamieszkałem w wiosce Duzal w jedynym tu hotelu. Przez okno widzę szosę, którą wczoraj jechałem na granicę, rzekę Araks, którą przekroczyłem i w tle góry, przez które droga mnie prowadziła. Prawie pod oknem, na skraju drogi, stara kobieta siedzi w kucki. Opiekuje się małą dziewczynką. Obserwuję je od kilku minut. Bawią się piaskiem i kamykami. Babcia ani wnuczka nie uśmiechają się. *** Dopiero około 11 zszedłem na dół. Dziś piątek. Myślałem, że wszyscy mają wolne. Mam herbatę, notes i widok na góry. Oprócz starej kobiety i jej wnuczki mało kobiet widać. Jeśli już, to pojawiają się jak duchy i mają konkretny cel do spełnienia. Na przykład zbierają chrust do kuchni. Młodych dziewczyn nie ma wcale. Wydaje się, że tylko mężatki i starsze panie wystawiają się tu na widok publiczny. Większość jest szczelnie okryta czadorem w jedynie słusznym, czarnym kolorze, choć zdarzają się wyjątki. Wszystkie, przechodząc naprzeciw hotelu, poprawiają swoje chusty, naciągając je mocniej na siebie. Wiadomo, w hotelu są mężczyźni. Jedna idzie z baniakiem na wodę albo może mleko. Inna prowadzi gdzieś dwójkę dzieci, a jeszcze inna idzie chyba do sklepu, bo ma w ręku coś jak portfel. Tylko jedna ma klapki odsłaniające stopy, co kłóci się z tym, co czytałem na temat zasad ubioru szyickich wyznawczyń Koranu w Iranie. Jestem na prowincji. Od rewolucji islamskiej minęły cztery dekady i ścisłe zasady przestały być przestrzegane w tym kraju, szczególnie w miastach. Wczesnym popołudniem przyjeżdża wycieczka autokarowa. Wszyscy idą na górę po hotelowych schodach. Dobudówkę z pokojami postawiono tak, że wyżej jest wejście na dach i jednocześnie wyjście na ruiny ceglanej, historycznej budowli. W pobliżu stoi monumentalny grobowiec, do którego wszyscy poszli i do którego jeszcze wrócę. Naliczyłem dwadzieścioro młodych osób. Dziewczyny z autokaru przedstawiają zgoła inną nację w tym samym kraju. Wprawdzie noszą chusty na głowach, ale są bardzo luźno, wręcz wyzywająco i po europejsku ubrane. Tylko jedna jest w tradycyjnym, całkowicie czarnym stroju. *** Ni stąd, ni zowąd na stole obok ląduje coś jak pasta pomidorowa. Dwóch mężczyzn nakłada łyżką pastę na placki rwane palcami i wcinają to, przegryzając ostrymi papryczkami. Zaprosili mnie do posiłku. Wprawdzie nie jestem głodny, ale z przyjemnością spróbuję. Pasta jest dość pikantna, ale nie powoduje pożaru. Czuć przypieczony pomidor, przyprawy i coś jeszcze. Może to biały ser? No w porządku. Teraz czuję, że byłem głodny. Na śniadanie zjadłem tylko starą bułkę z serem, którą wiozłem jeszcze z gruzińskiego marketu. Nauczyłem się przy okazji trzech ważnych słów Taszakur — dziękuje Mamnun — dziękuję Kodafez — do widzenia. *** Żołnierze. We trzech przyjechali po jedzenie pickupem irańskiej marki. Każdy ma inny stopień wojskowy. Najważniejszy chodzi bez czapki i ma buty w pustynnym maskowaniu. Są stare i schodzone. Dwaj pozostali buty mają czarne. Wszyscy trzej, nie wiedzieć czemu, bardzo dbają o połączenie buty–spodnie. Dokładnie chodzi o skarpety. Przez 10 minut oczekiwania na jedzenie na wynos, każdy z nich poprawia spodnie wpuszczone w skarpety. Najważniejszy ma skarpety pod kolor butów a jego podwładni czarne jak ich buty. Mundury są stare i sprane albo spalone słońcem. Jeden żołnierz ma rozprutą warstwę materiału spodni. Nie wyglądają porządnie. *** Po południu zaproponowałem Ahmedowi swoją kawę. Nie rozumie. Idę do pokoju po jedną z paczek kupionych w Stambule na bazarze. Teraz wszystko jasne. Zabrał opakowanie i poprosił, żebym poczekał. Czekam pół godziny, aż zrozumiałem, że nie mają tu elektrycznych czajników. Ahmed wodę zagotował w wielkim samowarze na ogniu gazowym. Teraz woła do kuchni. Podaje filiżankę jak do herbaty i każe sypać. Zalewa kawę wrzątkiem z samowara. To pierwsza kawa od wielu dni, więc delektuję się jej aromatem i smakiem. Ahmed kawy nie chce. Jak można nie chcieć kawy *** Wieczorem zrobiłem sobie krótką wycieczkę po wiosce i poszedłem do mauzoleum na górze. Ośmiokątna, ceglana budowla na fundamencie z kamienia. Niezbyt obfite informacje w sieci mówią, że to Grobowiec Imamzadeha Shoaiba z VII wieku*. Nie wiem jednak, czy to VII wiek według kalendarza gregoriańskiego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, czy irańskiego, gdzie lata liczone są od ucieczki Mahometa z Mekki (hidżra, 622 r. n.e.)** Kimkolwiek był człowiek tu pochowany, pewnie zasłużył sobie na taki grobowiec. Pogoda zmienia się. Niebo ciemnieje. W końcu chmurze burzowej udaje się przedostać przez pasmo gór i wtargnęła w spokojną do tej pory dolinę, wściekle rzucając piorunami. Ściana wody zalewa okolicę. Ziemia nie nadąża pochłaniać wody i szybko tworzą się ścieżki–rzeki. Burzy starczyło energii na 20 minut. Kończy swój żywot drobnym deszczem i znika. Muszę się spakować. Jutro wracam na granicę, dokończyć formalności wjazdowe. CF * Źródło - http://www.negahmedia.ir/media/show_pic/46842** Źródło - https://www.szkolnictwo.pl/szukaj,Kalendarz_ira%C5%84ski
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 02 marca 2021, 22:41 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
17 dzień. 6 maja Iran (granica) – Urmia.97200 – 97492 292 km. Jeśli wahasz się, czy wyruszyć, to jesteś o krok od wyjazdu. Jeśli już zdecydowałeś, nie trać energii na wątpliwości. Jeśli zastanawiasz się, co cię spotka, to niczego nie zakładaj z góry. To z czym wrócisz, zostanie z tobą, bo niezależnie od tego kim jesteś, wracając z podróży, stajesz się kimś więcej.Pisk hamulców. Obok mnie zatrzymuje się mały motor. Jego właściciel zaprasza gestem do tyłu i razem jedziemy do granicy. Jemu mżawka nie przeszkadza. Ma okulary. Swobodnie i bez zbędnych kontroli wjeżdżamy na teren. Ostatnie hyc przez krawężnik i silnik 150-tki gaśnie, zatrzymując się na parkingu dla pracowników. To ostatnie hyc, o mało mnie nie zrzuciło. Widząc, jak maszeruję szosą, człowiek ten zatrzymał się i gestem kazał siadać z tyłu. Został mi kilometr pieszo, bo jak pomyślałem o taksówkarzu z piątku, to nie chciałem znowu niepokoić starszego pana. Poza tym skończyły mi się pieniądze. Pieszo jest dużo wygodniej. Na swój motocykl zabrał mnie pracownik graniczny. Zapamiętał we czwartek, teraz rozpoznał i podwiózł. Zwyczajna ludzka życzliwość. Formalnie, dziś nie interesuje mnie budka z kontenera i budynek ze szlabanem. Dziś interesuje mnie BIURO. Mimo to poszedłem się przywitać i odebrać kask i resztę rzeczy. *** Daj sobie prawo do niezrozumienia - mówi siódme przykazanie dekalogu tkliwego nihilisty. Na granicy ruch. Chodzą ludzie, podjeżdżają samochody osobowe i ciężarówki. Jest nawet motocyklista, który jak ja, czeka na załatwienie papierologii i wjazd, za pośrednictwem usług Hosseina. Podróżnik ten, tak jak ja, przyjechał tu po swoją przygodę. Tyle że dla mnie Iran będzie najdalszym miejscem drogi. On przez Iran tylko przejeżdża i przez dawne stany radzieckie pojedzie do Mongolii. To Szwajcar. Jest muzykiem i nauczycielem gry na gitarze. Zajmujemy sobie czas rozmową o podróżach i o życiu. Oczywiście w stopniu pozwalającym mi na to. Kto to jest Hossein? Znam dwa sposoby na wjazd do Iranu własnym pojazdem. Oczywiście trzeba mieć wizę w paszporcie. To podstawa. Pierwszy sposób to mieć karnet CPD* Wiąże się to z pozostawieniem kaucji w odpowiedniej kwocie w Polsce i zapłaceniem za taki karnet kilkuset Złotych za wersję z najmniejszą ilością kartek. Procedura trwa różnie, czasem nawet miesiąc. Za to formalności na granicy jakieś pół godziny. Drugi sposób to Właśnie Hossein Sheiklou**. Ten sposób polega na posiadaniu przy sobie odpowiedniej ilości gotówki w Dolarach albo Euro i zapłaceniu za możliwość niezrozumienia procedur granicznych i za człowieka, który nas we wszystkim wyręczy. Sposób ten działa dużo szybciej, bo nie miesiąc, tylko pięć do siedmiu godzin i to już na granicy. No… W moim przypadku czwartkowe popołudnie, piątek i część soboty W tym czasie można robić różne pożyteczne rzeczy. Na przykład siedzieć pod małym drzewem, którego cień staje się coraz mniejszy i krótszy i jeszcze przesuwa się na dodatek a ja za nim, aż dotrę do konaru. Słońce operuje już wysoko. Gorący wiatr targa olbrzymią flagą, uwieszoną na wysokim maszcie. Można przyglądać się tej fladze, jak wije się i marszczy, prostuje i łopocze, walcząc z gorącym wiatrem. Można iść do budynku, gdzie jest kiosk z napojami i kantor. W kantorze można kupić trochę pieniędzy a w kiosku napój brzoskwiniowy w puszcze. Taki z kawałkami miąższu. Jest mały, ale za to orzeźwiająco zimny. W takim dusznym upale docenia się każdą kroplę, chłodniejszą od powietrza. Właśnie obserwowałem mrówki wędrujące między płytami chodnika, kiedy zupełnie blisko, wyhamowało białe BMW X6. Właścicielem jest młody, wysoki, dobrze ubrany i idealnie przystrzyżony Irańczyk. Wygląda jak okaz zdrowia i sukcesu. Chyba właśnie sprowadza maszynę dla siebie i będzie załatwiał wszystkie formalności. Jest bardzo dumny i zadowolony z nabytku. Nie kryje tego. Podchodzą jego znajomi. Pokazuje wyposażenie, głaszcze maskę, jakby ścierał z niej kurz, oglądają razem detale. Nie. To nie może być biznesmen. Raczej syn zamożnego ojca. Puszy się przy aucie, patrzy czy wszyscy patrzą, głośno opowiada jakieś historie i znów upewnia się, czy wszyscy słuchają. Jest po prostu szczęśliwy, jak dziecko może być szczęśliwe ze swojej wymarzonej zabawki. Nie jestem zaskoczony. Wielu ludzi uzależnia swoje szczęście od rzeczy, które mają wartość tylko materialną. Ten tutaj przynajmniej nie ukrywa entuzjazmu, a jego radość jest zaraźliwa. Jeszcze kilkanaście lat wstecz, zazdrościłbym temu człowiekowi. Snułem się wtedy z dnia na dzień, przyciągany grawitacją wyimaginowanej zamożności, bez pomysłu i bez jakiegokolwiek ładu. Gniotły mnie przyziemne obowiązki, debet na koncie rósł, to znów malał, ale zawsze był ze mną jak najlepszy przyjaciel. Rano szedłem do pracy, po południu wracałem, żeby się najeść, posprzątać artystyczny nieład, zrobić zakupy, popatrzeć w telewizor. Bezmyślnie roztkliwiałem się nad sobą, słuchając o osiągnięciach sąsiadów, znajomych i nieznajomych. Zazdrośnie patrzyłem przez zapyziałą szybę hałaśliwego tramwaju, jak mijają mnie zaradni ludzie w luksusowych autach. W zaciszu domowym programy telewizyjne straszyły przemocą i wojnami, mamiły bogactwem gwiazd kina, sportu, biznesu, polityki. Chciałem to wszystko mieć, ale bez wysiłku i od razu. Grałem więc w Totolotka i łudziłem się, że zaraz będę mógł pławić się jak tamci w dobrobycie konsumpcyjnym. Jak się zniechęciłem, to na „fajne rzeczy” brałem kredyt w banku. Naiwne co? Naiwne, ale ilu z nas tak myślało albo tak myśli do tej pory? Byłem nijaki. Na motocyklistów patrzyłem jak na kogoś, kogo grawitacja nie dotyczy. W każdym widziałem pasję, swoisty życiowy cel, niebanalny charakter, odwagę, żywioł, przygodę, drwinę z niebezpieczeństwa. Wyobrażałem sobie, że mają swój żargon, że nic innego nie robią. „Lewa w górę”? Myślałem, że się wszyscy znają. Serio Nie wiedząc o tym nic, chciałem być jak motocyklista. - Będę podróżował – pomyślałem. Tak mnie to wzięło, że w ciągu kilku lat zadłużenie spuściłem w kanał i spadło do zera. Po raz pierwszy w życiu zacząłem odkładać pieniądze. Przestałem szwendać się po knajpach, wydawać na najnowsze smartfony i … z komunikacji miejskiej przesiadłem się na rower. Telewizor wyłączyłem na zawsze. Zagrało. Zakiełkowało żywe marzenie i prawdziwy cel. Tak oto za gotówkę kupiłem starą Yamahę i… Okazało się, że trzeba nią jeszcze jeździć. Mazury. Dla takiego jak ja, na motocyklu to koniec świata. Jakoś pojechałem i jakoś wróciłem. Wróciłem a apetyt urósł. Chorwacja? O nie! Tak daleko. To dopiero koniec świata i same wątpliwości! Nie znam języków, nie mam paszportu. A co jak się zepsuje? Pytań było więcej, ale… zagrała we mnie nuta romantyzmu, jeszcze więcej ignorancji i zapomniałem o pytaniach. - Opuszczę ten swój życiowy, smętny padół i pojadę na koniec świata. Aż do Chorwacji — pomyślałem. Trzy tygodnie wolnego, odłożone pieniądze. I gdzieś w drodze, sam z siebie nieco poszerzył mi się horyzont. Skoro dojechałem tu, to mogę i dalej. I tak do Chorwacji wjechałem od południa. Wróciłem i nic się nie stało z tych „stań”, których się obawiałem. Tak jest mniej więcej do dziś. Dziś mam takie marzenia, że też wydają się nie do uchwycenia. Jak wtedy Chorwacja. Teraz siedzę na rozgrzanym betonie placu, kilka tysięcy kilometrów od domu. Spocony od upału, zakurzony od kurzu i śmierdzący spalinami ciężarówek. Nie mam pewności czy wjadę do Iranu, bo tu nic pewne nie jest wbrew pozorom. Nie wiem czy wystarczy mi pieniędzy, nie wiem dokąd dojadę, gdzie będę spał, co jadł. Nie wiem kogo spotkam, poznam i przestanie mi być obojętny. Kilka metrów ode mnie stoi motocykl, który jest jedynym przedmiotem, na którym mi zależy. Nie dlatego, że taka marka, że takie a takie ma właściwości. Dlatego, że mogę być sobą dla siebie. Dlatego, że jestem tym co robię a to co robię jest moje i nie muszę udawać, że nie jestem egoistą. Ten motocykl jest gwarantem niezależności. Nie tej pozornej, społecznej. Jest gwarantem niezależności przemieszczania się i decydowania o sobie. Cały czas jestem nijaki. Jednak to już inna nijakość. To nie przez zakurzoną rutynę w zaganianym światku, tylko przez białe karty przede mną. Nie mam pewności co mnie spotka w drodze, kiedy pojadę patrzeć na miejsca i ludzi, jakimi są naprawdę. Dla nieznajomych jestem nieważny, nie mam prestiżu, wielu kart kredytowych, trzeciego domu z garażem na wsi, ani nawet szybkiego Internetu. Wciąż nie mam luksusowego samochodu, zakupy robię tam, gdzie wszyscy i nie jestem szefem. Zyskałem za to pewność, że jest mi to niezbyt potrzebne, jeśli miałbym poświęcić całe życie na zbieranie dóbr służących do… otaczania się nimi. Jednak pracuję, bo swoją pracę lubię. Bo jest mi potrzebna. Spełniam się w niej, bo daje mi satysfakcję. Nie kupę forsy, tylko zadowolenie. No i mam motocykl — narzędzie. On też powoduje zadowolenie. Nijakość to niepewność tego, co mnie spotka za chwilę, dziś, jutro, za tydzień albo dwa. Najlepsze jest to, że ta niepewność niesie ze sobą beztroskę. Bo Jaki miałbym mieć wpływ na masę zdarzeń, które jeszcze się nie wydarzyły? Przedmioty, którymi się otaczamy łatwo stracić. Motocykl też. Jednak to, co dzięki niemu robię nie zniknie. Napisałem o sobie lekko ubarwiając, nie żeby zanudzać. Zrobiłem to, bo wiem, że wśród nas są tacy co chcą podróżować, tylko zawsze mają bardzo logiczną wymówkę, żeby jednak nie. Brakuje gotówki, nie ma czasu, nie ma kompanii w trasę, obowiązki przytłaczają, albo nie ma co zrobić z psem. Śmiem twierdzić, że to nieprawda. Wszystko, co robimy najpierw, ma większy priorytet po prostu. Podróżowanie zmienia. Mnie zmieniło. Podróżowanie motocyklem to szkoła bycia i jeden z wielu przepisów na samospełnienie się. Z rozmyślań wytrącił mnie Salim. To ten człowiek od papierów. Muszę iść z nim do biura. Dobrze, bo z nieba zaczęły spadać gigantyczne, zimne krople wody. Pośrodku klimatyzowanej hali wielki blat. Tu można wypełniać dokumenty albo je podpisywać jak ja teraz. Dookoła stanowiska a w nich urzędnicy za szybami i jedna para drzwi, prowadząca do kogoś ważnego. To tam Salim za chwilę zaniesie dokumenty do sprawdzenia i potwierdzenia. Stamtąd też zabierze te, które pozwolą mi wydostać się za szlaban motocyklem. Podpisy złożyłem, ale to nie wszystko. - Jeszcze chwila, jeszcze chwila — uspokaja mnie Salim. Nie wiem czemu pomyślał, że się niecierpliwię. Ławka usytuowana jest w kierunku wyjścia. Siadam i obserwuję… zegar wyświetlający cyfry, próbując odgadnąć znaczenie każdej. Taki zegar to bardzo dobra rzecz. Można szybko nauczyć się cyfr arabskich. Dokładnie pięć godzin trwa załatwianie za mnie formalności. Efektem tego czekania są trzy kartki A4 i jeden świstek. Ten ostatni, krzywo urwany z bloczka i z czerwoną pieczątką jest dla mnie najważniejszy. Oddam go przy szlabanie wyjazdowym. Reszta jest moja i mam pilnować ich jak oka w głowie. Będą niezbędne przy wyjeździe z Iranu. Teraz jestem niecierpliwy. Żegnam się ze Szwajcarem, płacę Salimowi za jego usługę i uśmiechając się pod nosem idę do motocykla. Jestem głodny i spragniony, ale za szlabanem popadłem w jakiś stan euforii i podekscytowania. Żenującym tego skutkiem jest tuman kurzu za mną, bo zjechałem z asfaltu na pobocze, nie wiem po co *** Na granicy wymieniłem 10 Dolarów. W hotelu korzystam z tego i serwuję sobie obiad i dużo picia. Najedzony i opity mocuję bagaż, żegnam się z Ahmedem i Hamidem. Drugi syn Ahmeda jest poza domem. *** Żeby dojechać do Urmii, zdałem się na GPS. Wyznaczył drogę, której początku nie da się wyznaczyć w GoogleMaps. Jest asfaltowa i prowadzi przez Park Narodowy Kantal, wzdłuż rzeki Araks, będącej naturalną granicą Iranu i Armenii. Jedzie się w dolinie rzeki, wśród surowych, gór. Tylko posterunki wojskowe ustawione czasem tak, że ledwo je widać, świadczą o bliskości granicy i cywilizacji w ogóle. No i samochody. Ruch jest nie za duży, ale od kilku chwil każdy, kto jedzie z naprzeciwka, ostrzegawczo mruga światłami. Pierwsza myśl, coś nie tak z motocyklem. Może jednak nie. Może tutaj, jak w Polsce, ostrzegają przed kontrolą policji. Droga nie prowadzi już doliną, tylko wykuta jest w skale na pewnej wysokości i wspina się coraz wyżej. Rzeka została gdzieś na dole przepaści a drogę oddziela od niej nasyp z kamieni albo betonowe kloce ustawione rzędem. Zakręty robią się coraz bardziej ciasne a asfalt wąski. Tak wąski, że ciężarówka i samochód osobowy mijają się na centymetry. Przed jednym z wiraży ruch zwolnił, samochodów jest dużo i tworzą przez to niewielki, wolno poruszający się korek. Na ostrym zakręcie, zaskoczył mnie widok równie groteskowy co przerażający. Ruchem kieruje żołnierz. Na kamieniach odgradzających drogę od przepaści siedzą ludzie. Trzech mężczyzn. Nie wyglądają jakby im coś dolegało ale nie odzywają się do siebie. Obok nich, jak na cokole, na kamieniach stoi białe BMW X6. Równo jak na wystawie. Koła zwisają w powietrzu a auto oparte jest podwoziem. Myślę, że trudno byłoby tak ustawić samochód celowo i nawet dźwigiem. Po widoczniej stronie, nie jest jakoś specjalnie rozbity. Właściwie tylko listwa progowa jest oderwana i wygięta. Upiorne wrażenie robi to, że od śmierci, przez zakładam, brawurową jazdę dzieliły kierowcę i pasażerów centymetry w poziomie i około dwustu metrów w pionie. Co by się stało, gdyby auto spadło, każdy wie. Samochód rozpoznałem od razu. Jego nieszczęsnego właściciela też. Teraz jest zupełnie inny. Nie wiem tylko, czy martwi się stratami w luksusowym wozie, czy przeżywa w milczeniu swoje szczęście. Dziś dostał szansę żyć jeszcze raz. *** Zatrzymałem się, żeby założyć przeciwdeszczówki. Wyjechałem z Parku Loran na płaskowyż i góry są w pewnym oddaleniu. Tu rządzi przestrzeń wypełniona trawami, niskimi krzewami i z rzadka polami uprawnymi. Wokół bezludzie i pustka. Przede mną sina, burzowa chmura wylewa tony wody na ziemię, rozświetlając się od wewnątrz elektrycznymi wyładowaniami. Już tu gdzie się zatrzymałem czuć jej nieobliczalną siłę, bo wicher chce przewrócić mnie i motocykl. Nie ominę tego zjawiska. Droga łagodnym łukiem skręca w samo epicentrum, tam, gdzie swoim lejem burza smaga okolicę. Bywało, że jechałem w burzę, ale nigdy jeszcze nie odczuwałem z tego powodu mrowienia na plecach. Może zaczekałbym kilka minut aż zmieni kierunek, złagodnieje, uspokoi się albo wręcz skończy swój pokaz. Jednak zaryzykowałem. Głupiec, ktoś pomyśli… Ledwo zdążyłem wyłuskać ubranie z bagażu, słyszę za sobą odległe, wściekłe ujadanie. Odwracam się a tam cztery potwory z daleka szarżujące na mnie. Nie białe owczarki, jakich sporo można spotkać w Rumunii. Nie groźne psy pasterskie, jakie znamy w Europie. Urodziłem się i wychowałem z psami. Kilka sam wyszkoliłem. Kiedyś chciałem zobaczyć psa rasy, która w Polsce nie występuje. Teraz cztery Sarabi*** nacierają na mnie w pełnym pędzie. Czytałem, że samce mogą ważyć do 90 kilo… I czytać nie musiałem, że są nieustraszone i nie wahają się zaatakować niedźwiedzia. Cóż ja przy niedźwiedziu… Skąd te psy?! W oddali wielkie stado owiec. Stąd. Jednak pasterza ani jednego. Przestałem szamotać się z przeciwdeszczówką a kask, który wiatr zrzucił z kanapy motocykla zostawiłem w spokoju na poboczu i znieruchomiałem, zastanawiając się, dlaczego siekiera jest zamocowana na trytytki i dlaczego nie mam przynajmniej pistoletu maszynowego Psy zwolniły i w końcu zatrzymały się jakieś 100 metrów przed asfaltem, czyli około 150 metrów ode mnie. Teraz sobie żartuję, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Postały kilka chwil obserwując mnie, niespiesznie odwróciły się i odeszły do swoich owiec, co chwila się oglądając… Dlatego właśnie wybrałem burzę. Jeszcze przez kilka chwil żyję nadzieją, że jednak droga gdzieś tam skręca, albo wypada się, albo stanie się coś innego. Nie tym razem. Porywisty wiatr wykrzywia moją trajektorię na prostej drodze. Drobny deszcz sprzed chwili zamienił się w ulewę i tnie i wciska w każdą szczelinę ubrania. Czuję to przez zimno pojawiające się tu i ówdzie. A to dopiero początek. Niskie, stalowo-szare chmury kłębią się tuż nade mną a igrając ze sobą, krzeszą potężne wyładowania. Nie wiem czemu nie słyszę grzmotów. Może to przez pęd powietrza, syk opon przecinających mokrą drogę. Nie zastanawiam się zbyt długo, bo nieprzerwanie muszę kontrować wściekłe podmuchy wichru. Plusem jest to, że samochody jadące z naprzeciwka, nie sypią na mnie błotem i wodą. Wiatr wszystko przewiewa w drugą stronę. Minusem jest to, że kiedy jadę za kimś nie widzę nic a kiedy nikt nie jedzie przede mną, też niemal nic nie widzę. Przestaje to mieć znaczenie, kiedy nastaje ciemność niemal całkowita. Fenomen zjawiska leży w tym, że jak spojrzeć w lewo, widać czarną wściekłość natury, a kiedy spojrzeć w prawo, widzę jak ryba z akwarium. Zielone wzgórza oświetlone pełnym słońcem, podlewane strumieniem burzowej wody. Ja sam w tym diabelskim kotle czuję się tak mały i nieważny, że niezauważalny dla potęgi dzieła natury. Bo gdybym został zauważony, to byłby koniec. Tak oto swoją moc, przyroda po raz kolejny łaskawie pokazuje mi na mnie samym mi samemu. A więc psy czy burza? Co lepsze? Tej zagadki nie rozwikłam. Wyjechawszy cało z potopu, na postoju rozebrałem się z przeciwdeszczówek które niezbyt pomogły, żeby wyschnąć w popołudniowym słońcu. Czterdzieści kilometrów od Urmii przydrożny stragan a w nim napoje. Sprzedawca wyskoczył na jezdnię i woła i zaprasza uprzejmie a jego koledzy wtórują. Bardzo chcę pić. Kupiłem napój limonkowy gazowany prosto z chłodziarki. Dostałem kubek i miejsce w fotelu, których tutaj trzy. Na sofie rozsiedli się szef straganu i jego koledzy. Z rozmowy udało się nam dojść do tego skąd jestem, dokąd jadę i że to 45 km stąd. Zaspokoiwszy pragnienie tak zimnym napojem, że mrozi mózg, pożegnałem się ze wszystkimi i odjechałem. Coraz większy ruch, coraz więcej klaksonów i więcej kurzu mówią mi, że jestem na przedmieściach. Do Hosseina trafiłem bezbłędnie za pomocą GPS. Zielona, metalowa brama otworzyła się zanim dotknąłem dzwonka. Przywitał mnie ojciec Hosseina, bo ten jeździ z grupą Szwedów po Iranie w roli przewodnika. Za to jest jeszcze matka Hosseina i za chwilę wróci ze szkoły jego młodszy brat Araz. Czuję się jak w domu. Tym bardziej, kiedy wszyscy przypomnieli sobie, że trzy lata temu już ich odwiedziłem. Opłaciłem pokój za dwie noce. Jestem w dużym mieście. Jutro zrobię porządek z psującą się kamerą z lusterkiem motocykla, wymienię Dolary na Riale. Może też uda się przegrać materiał z kart pamięci na dysk twardy. Wieczorem pokręciłem się po okolicy bez celu. A może i miałem cel jakiś, ale dziś myślę tylko o psach i burzy o psach i o burzy. Mapy * CPD - https://www.pzmtravel.com.pl/dokumenty-celne.html** Hossein Sheiklou – Wydaje się, że aktualnie zawiesił swoją działalność. *** Sarabi - https://doglime.com/sarabi-persian-mastiff/ Jest całkiem prawdopodobne, że w stresie pomyliłem te psy z inną, „mniejszą” rasą Sage Mazandarani ( https://nationalpurebreddogday.com/a-dog-whose-soul-matches-its-size/ )
|
|
Na górę |
|
|
|
Nie możesz tworzyć nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów
|
|