Autor |
Wiadomość |
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 23 stycznia 2022, 01:31 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
27–my dzień. 16 maja. 101972 – 102220 248 km. Chabachor – KombakiDo Bandar-e-Abbas, skąd wypływa prom na wyspę Qeshm, jest dwa dni drogi. To ponad 700km. Pewnie poszukam noclegu po drodze, bo nie chcę zatrzymywać się w tym wielkim mieście portowym, tylko w biały dzień być już na wyspie. Schłodzony klimatyzatorem pokój, opuściłem bez przyjemności. Długi i nagrzany porannym słońcem korytarz, zdaje się być piekarnikiem. Postękując z wysiłku pokonałem schody w dół, przestronny hall z małą recepcją i na koniec wyszedłem na wykafelkowane podwórze zalane słońcem. Stojące powietrze podwoiło wysiłek, jaki włożyłem w ten krótki spacer, ubrany od stóp do głów w ciężkie ciuchy motocyklowe. Chwilę wcześniej sprawdziłem poziom oleju w silniku, jeszcze w normalnym ubraniu. Wiedząc, że czeka mnie długa droga z pokoju do motocykla, zabrałem ze sobą na raz, cały bagaż. To on przyprawiał mój oddech o sapanie. Jest dziewiąta, a powietrze już pali. Na dziedzińcu, człowiek fotografuje smartfonem motocykl. No i kiedy tylko zobaczył okazję, także mnie. Zazdroszczę mu zwiewnego, lekkiego ubioru, klapek i suchego czoła. *** W centrum Chabachor nie znalazłem stacji benzynowej. Benzynę jeszcze mam, ale doświadczenie podpowiada mi, że lepiej mieć pełno niż liczyć na szczęście. Na południowym wschodzie Iranu, benzyna to towar deficytowy. Odnalazłem w GPS najbliższą stację paliw. Mijam luksusowy hotel, w którym nie chciałem nocować, spod którego wczoraj odjechałem za Farzadem i jego kolegą do hotelu Sepideh. Na rogatkach miasta stacja jest, ale nieczynna. To znaczy obsługa pracuje, ale nie ma benzyny. Z rozmowy na gesty wyszło, że następna stacja jest za pięć kilometrów. Poszukam więc szczęścia dalej. Wilgotny upał oblepiający każdy skrawek ciała, dokucza każdemu. Nawet policjanci, czekający z radarem na zbyt szybkich kierowców, odpuścili sobie przepisowe stroje, żeby tylko ulżyć gorączce dnia. Zieleni i tak skromnej coraz mniej. Krajobraz zmienia się z każdym kilometrem. Rzeki bez wody, pustkowia, skały jak z książek Lema. Szpalery drzewek, sadzone wzdłuż głównych ulic Chabachor zniknęły już dawno, razem z ulicami miasta, na rzecz dziko rosnących, równie niskich krzewów. Rzadka zabudowa mieszkalna, przekształciła się w przemysłowy miszmasz szpetnych, byle jak postawionych budynków. W końcu i to zniknęło. Pracownik nieczynnej stacji miał rację, choć nie było to pięć kilometrów, a piętnaście. Jedna karta paliwowa obsłużyła kilka samochodów i mój motocykl. Tak jakoś reglamentuje się tutaj oktany. Na kartę. Zbiorniki pełne i jakoś lepiej się z tym czuję. To takie uczucie, kiedy po długotrwałym głodzie, zje się smaczny i syty obiad. Szóste przykazanie Dekalogu Tkliwego Nihilisty mówi: Nie tresuj swojego stresu. Tak też robię. Nie rozpamiętuję. Po prostu cieszę się drogą. *** Wokół pusto, jeśli nie liczyć piachu, kamieni, rozedrganego temperaturą pyłu, unoszącego się w powietrzu. Nieruchawą, pozbawioną życia okolicę, nawiedzają co jakiś czas, jedynie różnej mocy i wielkości trąby powietrzne, wprowadzając ruch w martwą naturę wybrzeża Zatoki Perskiej. Czasem też, wąskim asfaltem z naprzeciwka przejedzie samochód. Skąd jedzie? Dokąd zmierza? Co za sprawa gna kierowcę po tym pustkowiu? Oczywiste, że nigdy tego się nie dowiem. Silnik terkocze miarowo, koła szumią w zetknięciu z asfaltem, wilgotny pęd powietrza wkrada się w każdą możliwą szczelinę ubrania. Przyczyna i skutek. Jadę więc tu jestem. A może na odwrót? Zaostrzone u swoich szczytów skały, przywołują ostrze spracowanej brzytwy, pokazane w mikroskopowym okularze. Ich faktura jest świadectwem starości, albo delikatności materiału z którego powstały u swojego zarania. Czas i wiatr nadzwyczaj długo musiały rzeźbić finezyjne, nietypowe konstrukcje. Z zachwytem patrzę na ten proces, choć właściwie mogę go sobie tylko wyobrazić. Zbyt mało czasu mamy, żeby dostrzec rękę natury, najpierw wynoszącą szczyty ponad ziemię, a potem degradującą je z upodobaniem każdego dnia, miesiąca, roku, stulecia, tysiąclecia. Szukam kształtu tych zjawisk. Ogólnej wizji powstawania i końca. Przyczyny zmian, albo projektu i śladu twórcy tegoż projektu. Może trzeba szerzej spojrzeć na przemijanie. Może już samo przemijanie zawiera w sobie początek i koniec, a to co w tej krótkiej chwili jest, jest jednocześnie twórcą, lub twórcami, powstaniem, byciem i przeminięciem. Jednak według naszej wiedzy o świecie, kiedyś to się zaczęło. To wiedza pewna i niepodważalna? Jakie jest prawdopodobieństwo, że jako ludzkość nie mamy racji? Po co? Kiedy? Czym jest i czy jest, jedno zjawisko i jedna siła sprawcza? Widzimy wszystko co widzimy, czy to tylko rodzaj efektu końcowego na tę chwilę? Czy to przypadek? Jaki jest cel istnienia tego, co właśnie widać? Czy jakiś jest? *** Upał zmusza do radzenia sobie z nim. W oddali widać budynek stacji benzynowej. Nie, nie będę znów tankował. Mam jeszcze dużo zapasu. Muszę się schłodzić. Z ulgą leję na siebie wodę ze starego kranu. Gdzie tylko sięgnę. Przedramiona, tors, uda, szyja. Wszędzie. Woda obficie ocieka ze mnie na stare, krzywo położone kafelki podłogi. Zaraz wyschnie. Taki obfity „prysznic” na ubranie przyniesie ulgę na około pół godziny jazdy. Wystarczy, żeby poczuć się jak w klimatyzowanym kombinezonie. Z tym jeszcze się nie spotkałem nigdzie. Droga faluje i ugina się, jakby asfalt położono częściowo na ruchomych piaskach. Jedzie się z widokiem po horyzont, żeby za chwilę zjechać w jakieś takie załamanie drogi. Bywa, że poza dołem w który się wjechało nie widać nic poza nim. Za chwilę wyjeżdża się i po krótkiej chwili znów to samo. Jak na statku płynącym pod fale wzburzonego morza. Czy to ma powstrzymywać przez zbytnim rozpędzaniem się samochodów? Być może. Każdy taki dół, zaczyna się i kończy śladami hamowania. Są też inne sposoby. W Polsce mówimy na to „leżący policjant”. Takie hopki ustawiane są najczęściej tam, gdzie trzeba zwolnić. Tutaj projektant systemu powstrzymywania prędkości, posunął się dalej i kazał wybudować takie powstrzymywacze nawet tam, gdzie zdaje się to być zbędne. Prosta droga, w oddali tylko jedno drzewo. Przejeżdżam szybko przez wspomnianą hopkę, minąłem drzewo. Właśnie w chwili kiedy myślałem o oponach, że nie są zbyt podatne na przebicia, łapię kapcia z przodu. Z przodu! Motocykl stracił trakcję. Kierownica chce wyrwać się z rąk a przednie koło myszkuje gwałtownie w prawo i w lewo na przemian. Maszyna STOP. Chyba coś się wbiło, choć w pierwszym momencie myślałem, że to przez garb, który bardzo szybko przejechałem. Zawracam powoli pod drzewo. Tylko tam jest nieco cienia w całej okolicy a naprawa kapcia na słońcu to pewne poparzenia. Już rozmyślam jak przegonić kozy, które upodobały sobie to samo miejsce, a tu znikąd nadjeżdża dwóch ludzi małym motocyklem. Turbany z arafatek na głowach. Usta i nos zasłonięte przed wszędobylskim pyłem. Lekkie, zwiewne ubrania powiewają chaotycznie. Nie wyglądają złowrogo, ale włączyła się we mnie jakaś nielogiczna ostrożność i stereotyp człowieka owiniętego chustą jak maska. Macham do nich w nadziei, że się zatrzymają i jakoś rozpytam o wulkanizację w okolicy. W końcu gdzieś zmierzają przecież i są miejscowi. Takie motocykle służą tu do krótkich podróży. Mało we mnie wiary w tej sprawie, bo ostatnie kilometry to wszechpustkowie. Tylko wielbłądy i osła minąłem. Faceci zatrzymują się natychmiast. Pewnie zrobiliby to i bez mojego wymachiwania. Zdejmują swoje chusty i… To dwóch młodych, roześmianych od ucha do ucha ludzi. Ależ ze mnie głupiec. Dałem się przez chwilę ponieść informacyjnej propagandzie i medialnemu bełkotowi o ludziach w arafatkach. Krótka to była chwila, ale długo sam siebie za to beształem w myślach. Tym bardziej, że w to co stało się dalej, chyba bym nie uwierzył, nie będąc świadkiem. Pokazuję na przebitą oponę. Długo nie myśląc, jakby od razu z takim zamiarem przybyli, każą jechać za sobą. Proszę tylko żeby bardzo wolno. Kierownica trzęsie i chce wyrwać mi ręce. Zjechałem za chłopakami z asfaltu w szeroki, ubity ślad wyznaczający drogę. Jedziemy w kierunku zatoki. Teraz trochę kamieni. Muszę jeszcze bardziej zwolnić. Moi przewodnicy też zwalniają, żebym się nie zgubił. Pokazały się zabudowania. To wioska. Wśród z rzadka postawionych budowli jest nawet kilka drzew. W końcu moi przewodnicy skręcają za jednym z budynków. Z początku myślałem, że mam szczęście i trafiłem do wulkanizatora. Jednak takie warsztaty to przeważnie improwizowane pomieszczenia. Ten budynek jest najbardziej okazały ze wszystkich w okolicy, choć w żadnej mierze nie wygląda na wyjątkowy, czy nowy. Chociaż… Jest częściowo pomalowany na niebiesko. Inne budynki to surowa cegła. Chyba to pustak. Skręciłem za chłopakami w prawo i zatrzymałem się na betonowej podmurówce, wzorem moich przewodników. Jest tu nieco cienia i stojąc pod ścianą, można z niego korzystać. Nie dane mi to jednak było. Są tu inni ludzie. Jeden z nich to Mussa. Drugi, młody pomaga mu. Ledwo zdążyłem wypakować z bagażu klucze, pompkę i zapasową dętkę. Nie zdążyłem za to nawet się schylić, żeby zacząć ją wymieniać. Mussa ze swoim pomocnikiem, już wzięli się do pracy. Bez zastanowienia, bez pytania. Po prostu. Jest człowiek, ma kłopot, trzeba zakasać rękawy. Ja tym czasem, zostałem zaproszony do klimatyzowanego pomieszczenia z drzwiami obleczonymi solidną kratą. Co za ulga. Mokre od potu ciuchy, chroniące choć trochę od skwaru, teraz zaczęły przeszkadzać. Czajnik właśnie pstryknął, sygnalizując, że woda gotowa. Słodka, gorąca herbata, dziwnie dobrze zaspokaja pragnienie. W zbawiennym chłodzie jednak długo nie wytrzymałem. Ciekawość wypychała mnie na zewnątrz. Co robi Mussa z kołem motocykla? Może trzeba coś podpowiedzieć, coś zrobić. Nie trzeba. Wychodziłem kilka razy, ale Mussa zabrał koło do sali szkolnej i tu, w cieniu koło naprawił. Tak. Ten najlepiej utrzymany budynek to szkoła. Dwóch chłopaków, którzy zatrzymali się na drodze to Samad i Mohammad. Jest z nimi jeszcze Ahmat. Wszyscy trzej są nauczycielami i mają po około 24 lata. Nie pochodzą stąd. Samad mieszka w Fasa, oddalonym od wioski Kombaki, w której jestem o niespełna dziewięćset kilometrów. Mohammad pochodzi z Mechmani. Do domu ma trzysta kilometrów, a Ahmat jest z okolic Isfahan i do domu ma prawie tysiąc czterysta kilometrów. Ponieważ w tym regionie nauczycieli brakuje, rząd sprowadza ich z miast. Uczą trzy miesiące i jadą do domów na tydzień i znowu do szkoły. W szkole uczy się sześćdziesiąt troje dzieci w wieku od sześciu lat wzwyż. Myślę, że to odpowiednik naszej podstawówki. Teraz szkoła jest zamknięta a nauczycielom kończy się kontrakt i są tutaj ostatni dzień. Wakacje? Może zaczynają się w Iranie wakacje. Mussa uwinął się w pół godziny. Dobry czas jak na pierwszy kontakt z KaTeeMem. Po naprawie koła, szykuję się do odjazdu. Takie to szykowanie było, że zdążyłem wziąć pierwszą torbę do ręki, a tu opór. Mohammad, ten który prowadził motor kiedy zobaczyliśmy się na asfaltowej drodze, zaproponował żebym został na noc. Poznałem już znaczenie słowa taarof, więc uprzejmie dziękuję, dziękuję i dziękuję, ale to nic nie daje. Do zaproszenia dołączyli pozostali dwaj nauczyciele. Chociaż miałem zamiar zatrzymać się gdzieś dalej, to jednak planu żadnego nie brałem pod uwagę. Zostanę z przyjemnością. Pomieszczenie z klimatyzatorem, to jakby pokój nauczycielski, mieszkanie nauczycieli i pokój gościnny jednocześnie. Buty oczywiście zdejmuje się przed wejściem. Podłoga wyłożona jasnobrązową wykładziną. Śpi się na ułożonych na niej kocach, pod oknem. Po przeciwnej stronie mały, kineskopowy telewizor na krześle obok wąskiej szafy. Szafa, to jednocześnie archiwum ze szkolnymi dokumentami i miejsce na ubrania. Dokładnie jej drzwi służą za wieszak. Trochę dalej pomieszczenie gospodarcze. Trzyma się tu półprodukty w puszkach, ryż, przyprawy. Tu zmywa się naczynia w małym zlewie i tutaj Mechmani przygotowuje właśnie składniki na obiad. Ja w tym czasie mogę wziąć prysznic. Prysznic to jest coś na wagę złota. Zimna woda pozbawia zmęczenia upałem, zmywa kurz drogowy i orzeźwia. Tutaj prysznic, to rurka wystająca z surowej ściany, przez którą leniwie sączy się woda. Światło dochodzi jedynie ze szpary nad zbyt niskimi, zamkniętymi na obiecankę drzwiczkami. Wystarczy go jednak, żeby trafić mydłem na cegłę wystającą z muru. Lepiej żeby nie upadło, bo otwór spływowy, nie jest niczym zabezpieczony. Skończyłem szybki prysznic. Mechmani skończył siekać warzywa i idzie do pokoju gościnnego. Kuchenka gazowa na środku. Na niej wielgachna patelnia. Na patelni ugotowany na sypko ryż miesza się z rybą z puszki, właśnie dodały się tam świeże pomidory z kawałkami kurczaka. Zapach roznosi się po całym pomieszczeniu, a mi kiszki marsza grają. Uświadomiłem sobie jak bardzo jestem głodny. Częstuję moich gospodarzy kawą turecką. Dobre zakończenie pysznego, sytego obiadu. Aromatyczna kawa prosto z najlepszej palarni kaw w Stambule, nie przeszkadza w porządku dnia. Nasz kucharz, Mechmani zarządza drzemkę. W dzień spać nie umiem, więc leżę wgapiony w niegdyś biały sufit, ograniczony niebieskimi ścianami i zastanawiam się nad fenomenem ludzkiej życzliwości. *** Słońce już nie tak wysoko i cień wydłużył się nieco. Leżąc na podłodze między innymi facetami, wymyśliłem, że za pomoc w naprawie, Mussa powinien otrzymać wynagrodzenie. Pieniądze nie wchodzą w grę, bo mógłbym srogo pomylić się w kwocie i wyszedłbym na skąpca, albo wywyższającego się krezusa. Mam przy sobie scyzoryk wielozadaniowy. Taki mały multitool. Słońce chyli się ku zachodowi, ale dla mieszkańców wioski to jeszcze nie koniec dnia. Upał zelżał na tyle, że da się żyć i normalnie oddychać. Po krótkiej drzemce, jedziemy grać w piłkę nożną. Tak. W nogę. To znaczy ja będę kibicem i będę robił zdjęcia. Zabrałem się z Samadem, jego 150-tką. Jest chyba najlżejszy. Jest wytrawnym motocyklistą i świetnie radzi sobie w piachu z takim nadbagażem jak ja. Za nami podobnymi motocyklami jadą piłkarze. Jak się okazało, cześć sportowców jest już na miejscu. Prowizoryczne boisko, to przestrzeń z jednej strony ograniczona skarpą, na którą dojechaliśmy, a z drugiej, nie za wysokim wałem. Większość gra boso. Każde kopnięcie to masa pyłu. Wszyscy bez wyjątku grają z poświęceniem i zaangażowaniem godnym zawodowców. Nie zrelacjonuję meczu, bo chyba tylko gracze wiedzą kto przeciwko komu gra. Dodam tylko, że mecz, jak to bywa wśród pasjonatów, to pokaz nie tylko umiejętności i wytrenowania, ale też zachowań fair play, których tak brakuje profesjonalistom. Mussa natomiast, okazał się nie tylko najlepszym mechanikiem w okolicy, ale też liderem wśród piłkarzy. Mecz się skończył, ale nie dzień, choć już ciemno. Wróciliśmy tą samą drogą do szkoły. *** Rozsadowiliśmy się pod ścianami. Wszyscy trzymają się za palce stóp. Ludzie napływają. Ten przyszedł właśnie, tamten już się żegna. Przychodzą, porozmawiają i odchodzą. Przyszedł też szef wioski – Eshak (Izaak) – żeby zobaczyć któż to korzysta z gościnności nauczycieli. Chudy, wysoki mężczyzna w turbanie, zasiadł pod ścianą i słuchał, niewiele się odzywając. Za to intensywnie patrzył. Samą swoją obecnością, wzbudzał ogólny szacunek. Naliczyłem dwunastu mężczyzn oprócz mnie. Rozmawiamy na różne sposoby. Nauczyciele znają angielski, więc bardzo musze się wysilić, żeby coś z sensem powiedzieć. Tłumaczymy sobie różne słowa. Mamnun – dziękuję Kodahafez – do widzenia Sobh bekheir – dzień dobry Khab – spać Khordan – jeść Grazo – jedzenie Hammam – prysznic Pul – pieniądze Sekkie pul – mało pieniędzy Czek pul – dużo pieniędzy Lebas – bluza Birohan – tiszert Szarlwor – spodnie Lebose baluchi – tradycyjny biały strój Long – czapka biała (tradycyjny biały strój ) Pog – też czapka biała Innym wystarczą znaczące gesty. Jest też mały Reza. Przyszedł z ojcem. Że też mu się chce po szkole do szkoły Ma ze sobą książkę do nauki dla 6-cio latków. Na pierwszej stronie (czytanej od tyłu) widnieje podobizna przywódcy Iranu… Jeden z gości ma ze sobą nass. Nass, to zielonkawy, dobrze zmielony tytoń. Zawija się odpowiednią porcję w bibułę i wsuwa pod dziąsło. Tak też zrobił. Nie wiem jaki jest tego skutek, ale zrobił to z upodobaniem. Co chwila przychodzi ktoś nowy. Wszyscy uprzejmie witają się. Ze mną też. Goście, rozeszli się a Mohammad, Samad i Ahmad zaczynają dziwne ruchy. Biorą prysznic, czeszą się, przebierają i czyszczą buty. Dziwią się, czemu tak siedzę, skoro zaraz wychodzimy. - Wychodzimy? - No tak. Nie słyszałeś? Jesteśmy zaproszeni na uroczystą kolację. Co miałem słyszeć i po jakiemu? Opieram się znając zwyczaj taroof, ale nic to nie daje. Jest już zupełnie ciemno. Światło kilku latarni, nie dociera tu wcale. W kałuży, po wylanej wodzie ze studni rechoczą żaby. Skąd się tu wzięły? W pięciu, idziemy, przyświecając sobie telefonami. *** Domostwo do którego dotarliśmy jest jakby w kompleksie takich samych domów, ale cała posesja to własność jednego człowieka. Metalowa brama obita blachą i pomalowana dawno temu na niebiesko, stoi otworem zapraszając do środka. Przed bramą szczupły mężczyzna około 40 lat w tradycyjnym stroju. Zaprasza do środka witając się z każdym serdecznie. Buty oczywiście zostawiamy na zewnątrz. Dwa schodki prowadzą do pokoju z nierówną podłogą wyłożoną dywanem. Zostaję usadowiony pod ścianą. Dookoła porozkładane duże, twarde poduchy z kolorowej tkaniny. Sufit z drewna pomalowany na niebiesko. Wszyscy zasiadają wygodnie. Słowa rozmów unoszą się melodyjnie w powietrzu. Przyjemnie się słucha, choć niczego nie rozumiem. Jest tu chłopak, który wszystkim usługuje. To syn gospodarza. Wygląda na kilkanaście lat i jak większość, nosi tradycyjny strój. Te tradycyjne stroje to lebose baluchi. Widać, że chłopak jest dumny ze swojej roli. Teraz podaje wszystkim schłodzony sok pomarańczowy. Jak tylko komuś skończy się płyn w szklance, ten natychmiast bardzo usłużnie i z uśmiechem dolewa z dzbanka. Właściwie nie podchodzi, bo przy tej czynności zawsze jest na kolanach. Kiedy odmawiam następnej dolewki, wszyscy kończą pić sok i szklanki znikają. Teraz chłopak przynosi każdemu ciepły płyn w kolorze beżowym. Zaczyna ode mnie. Potem inni goście. Wydaje się, że doskonale zna zwyczaj i hierarchię przybyłych, albo został poinstruowany o tym. Beżowy płyn, to herbata z kozim mlekiem. Nazywa się chirczay (czyt. szirczej) Do tego cukiernica z kostkami cukru w środku. Jedną, albo dwie kostki każdy bierze do ust i to zapija herbatą. Robię tak i ja. Po wypiciu i dolewkach, chłopak znów zabiera wszystkie naczynia. Rozmowy trwają. Gospodarz, przez Mahmeda-nauczyciela, który jest teraz tłumaczem, rozpytuje mnie o różne sprawy. Jak się mam, czy mi się podoba, co sądzę o Irańczykach, które miejsca odwiedziłem do tej pory. Pytał o rodzinę, życie w Polsce, moje zdrowie. Nalega i powtarza to często, żebym czuł się jak w swoim domu. Oczywiście to niemożliwe, ale mam wrażenie, że mówi to zupełnie szczerze. Kiedy spojrzę na niego, zawsze pyta czy potrzebuję czegoś. Po pewnym czasie, gdy wszyscy nasycili się rozmową, chłopiec przynosi olbrzymi płat zielonkawej folii. Wszyscy rozkładają ją na podłodze tak, że zajmuje większą część wolnej przestrzeni pomiędzy siedzącymi pod ścianami gośćmi. Kiedy wyrównana folia zagościła na dywanie, chłopiec i jeden z mężczyzn, zaczęli wnosić i kłaść na nią różne dania. Wniosły się więc przeróżne sałatki, ryż, kurczak robiony na różne sposoby. Średnio ostry sos z ziemniakami i czymś jeszcze. Jogurt z drobno pokrojonymi ogórkami na słonawo, plater z owocami i w końcu różnego rodzaju napoje i szklanki do nich, postawione do góry nogami. Teraz w pomieszczeniu roznosi się zapach jedzenia. Jemy więc od razu, kiedy pan domu o to poprosił. Nie mam okazji samodzielnie wybrać dania. Pierwsze porcje kurczaka podaje mi gospodarz. Co chwila zerka na mnie i na to co jem i czego już brakuje. Choć siedzi daleko, dokłada to czego jeszcze nie spróbowałem. Na talerz kładzie kawałki melona, ryż, na to kurczaki i wszystko to zalewa sosem. Za chwilę pęknę, a końca tej uczty nie widać. Wypada odmówić? Jeśli tak to kiedy? Już, czy może kiedy osunę się na poduszki zemdlony z przejedzenia? Jeszcze pyszne małe banany. W Polsce takich nie ma. Te smakują zupełnie inaczej. Pochodzą z Iranu, bo tutaj, w tej części Iranu się je uprawia. Wszyscy jedzą palcami, choć sztućce są. W przerwach między nie kończącymi się posiłkami, rozmawiam z Mohammadem-nauczycielem. Właśnie wspominam mu zgodnie z dobrą moją intencją, że podobają mi się lekkie i przewiewne stroje, w których Irańczycy chodzą tu na co dzień. Na moje nieszczęście nauczyciel powtórzył to gospodarzowi…. Ten, upewniwszy się, że właśnie o to chodzi, wyszedł z pomieszczenia, zostawiając na straży dopieszczania wszystkich, swojego syna. Wraca za pięć minut, dzierżąc w dłoniach biały zwój materiału. To jego koszula. To jego koszula! Taka sama w kroju jaką ma na sobie. Wręczając mi ją dwoma rękoma, nalega żebym przyjął ją jako prezent dla gościa. Mimo dużego sprzeciwu z mojej strony, wszyscy nalegają żebym przymierzył co otrzymałem. Teraz dyskutują żywo i omawiają sprawę przymiarki. Na szczęście jest za mała. Moje przymierzanie dało wszystkim wiele radości i śmiechu. Wbijając się w za małe odzienie, najpierw zaczepiam nosem o kołnierz, potem z pewnym wysiłkiem wbijając ramiona w rękawy, zawieszam się tak, nie mogąc cofnąć ruchu. Z pomocą przychodzą nauczyciel z gospodarzem. Kiedy pogrążony już, w uścisku za małej koszuli stoję, czując się jak szynka przed wędzeniem, śmiechom nie ma końca. Radosny, nie prześmiewczy, czy drwiący to śmiech. Przyjacielski. Teraz jeszcze tylko zdjąć ją tak, żeby się nie porwała. Bez trudności się nie obyło, ale z pewną ulgą oddaję koszulę właścicielowi też dwoma dłońmi. Pod koniec przedstawienia nie jestem nawet zażenowany. Ten śmiech był życzliwy i wesoły po prostu. Teraz wspólnie zwijamy folię z resztkami po jedzeniu. Folia zabrana. Przyszedł czas na sjestę. Dyskusje trwają i jest kilka wątków. Nic nie rozumiem, póki ktoś nie zagai nauczyciela, żeby o coś mnie zapytał. Słowa falują dźwięcznie, zmieniając ton i prędkość wypowiadanych słów. Nikt już nie trzyma stóp przy sobie. Wyciągnięte nogi a każdy na swój sposób układa ciało na poduszce należącej teraz tylko do niego. Swobodne pozy sprzyjają relaksowi. Stara klimatyzacja błogo koi umęczenie po skwarze całego dnia. I ja rozkładam się wygodnie, pozwalając opaść ciału na moją poduchę. Właśnie, metaforycznie, poczułem się jak w domu. *** Długim pożegnaniom nie ma końca. Blask żarówki nad wejściem do budynku, rozświetla krótką drogę do bramy. Tutaj stoi gospodarz i żegna swoich gości. Długie pożegnania, przyjacielskie gesty, uściski i pocałunki. Witali się jakby nie widzieli się lata i żegnają się, jakby rozstawali się na długi czas. I mi w udziale przypadła część tych serdeczności. Wracamy do szkoły. Znów marne światła telefonów, niepewnie przenikają absolutną ciemność pod stopami. Za sobą słyszę zgrzyt zamykanej bramy. Światło nad wejściem do pomieszczenia jadalnego, skrywa się za bramą i w końcu gaśnie. Jeszcze raz wpadam na skraj kałuży. Wyskakuje z niej stado żab. Trzeba uważać, żeby nie zdeptać którejś. W pokoju szkolnym pogaduchy. Znów przyszli goście i następni i następni. I tak do późnej nocy. Niewiele rozumiejąc Farsi, czepiając się każdego słowa wypowiedzianego po angielsku, napawam się tą chwilą. Ludzie ci żyją inaczej niż Europejczycy, ale pragnienia mają takie same. Jest ojciec z dzieckiem, jeszcze jeden, nowy nauczyciel, mieszkańcy którzy dowiedzieli się o moim przybyciu. Jestem atrakcją. To pewne. Ale nikt nie wie jaką naukę i ile przyjemności z obserwacji wyniosę z tego miejsca. Późną nocą wszyscy żegnają się ze mną oprócz nauczycieli. Śpię między dwoma z nich. Trzeci oddał mi swoje miejsce i teraz śpi w poprzek w nogach. Oto Iran. W jednej chwili będąc samotnym, w drugiej będziesz otoczony ludźmi. CF Mapy:
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 01 lutego 2022, 16:27 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
28–my dzień. 17 maja.Licznik: 102220 – 102865 645km Kombaki – Dulab (wyspa Qeshm) Na drogę, od nauczycieli, dostałem zamrożoną wodę w butelce i jeszcze dwie zimne. To nie byle co. Taki zestaw włożony do czarnego plecaka i wystawiony na słońce w czasie drogi, potrafi trzymać względny chłód prawie cały dzień. Trzy razy 1,5 litra, to za mało na jednego człowieka, ale można po drodze uzupełniać zapas. Jeśli trafi się butelka z lodówki, tym lepiej. Zgrzana słońcem woda z plastiku, jest ohydna w smaku. Mechmani jest tu samozwańczym kucharzem i o 6:30 zrobił pobudkę na śniadanie. Tak od razu nie wyjechałem z Kombaki. Zdaje się, że dziś dzieciaki ze szkoły będą miały test końcowy. Taka klasówka z całego roku szkolnego. Jest ich coraz więcej przy szkole. Później nauczyciele rozjadą się do swoich odległych domów rodzinnych. Chciałem wszystkim zrobić zdjęcie, ale grupowego się nie da. Chłopcy stoją karnie pod ścianą pozując i niektórzy nawet mają z tego frajdę. Dziewczynki za to, zobaczywszy mnie, otwierają oczy ze zdziwienia, a widząc wycelowany obiektyw, uciekają jak stadko spłoszonych ptaków. Która uciec nie zdążyła, chowa się pod stołem w klasie, albo narzuca na siebie czarną chustę i daje nogę za budynek. Może nie powinienem. Każdy tutaj ma swoją życiową rolę, wpajaną od dziecka. Nie lubię pożegnań. Tym bardziej, kiedy wiem, że prawdopodobnie już nigdy się nie zobaczymy. Tylko zdjęcia będą przypominały mi Mechmaniego, Ahmada, Samada - moich gospodarzy, Mussę, który tak chętnie i bezinteresownie wymienił dętkę w kole i bezimiennych przez moją słaba pamięć biesiadników z wczorajszego wieczora. *** Nie wiem czy patrzeć na drogę, czy rozglądać dookoła. Myślałem, że widok wzdłuż wybrzeża Zatoki Perskiej (właściwie Omańskiej) będzie monotonny, aż do Bandar-e-Abbas. Wcale tak nie jest. Są skały jakby podrapały je potwory. Tafle wypiętrzone, popękane i zastygłe pod kątem 45 stopni. Jaka siła złamała płytę i wypiętrzyła w tak spektakularny sposób? Stało się to gwałtownie czy na przestrzeni tysiącleci? Proces ten postępuje, czy skały skruszeją i zamienią się w piach za milion lat? Czasem wyglądają jakby już kończyły swój skalisty żywot, rozpuszczając się. Ma się wrażenie, że cała ta przestrzeń, jest niedostępna przez swoje kształty i ostrą, porowatą strukturę. Są odcinki pustynne, zupełnie pozbawione życia i są zielone oazy palm figowych, podlewane zautomatyzowanym systemem gumowych węży. Jest też sawanna, z niskimi drzewami i ich koronami, jakby przystrzyżonymi na płasko od góry. Pod nimi, wylegują się wielbłądy, przeżuwając to, co wyskubały jakiś czas temu. Niektóre bezceremonialnie idą wzdłuż drogi, albo i w poprzek, nie zważając na ruch samochodowy. Są też kozy i bydło rogate pilnowane przez pasterzy, ale wyglądają inaczej niż te znane mi z Polski. Sporadycznie, w najmniej oczekiwanym miejscu, spośród skał wyrasta wieża meczetu. To oznacza, że ludzie mieszkają tu i radzą sobie jakoś z siłami natury. Wszystkie te widoki łączy jedno. Zalane są żarem lejącym się z bezchmurnego nieba. Tu słońce jest bardzo blisko ziemi, a cień to rzadkość. Mimo pozornego odludzia, kiedy zatrzymać się na poboczu, można być pewnym, że za chwilę ktoś też to zrobi, żeby zapytać zwyczajowo skąd, dokąd, jak, czym i tak dalej. Tutaj, benzyna jest dostępna bez kłopotu, tyle że czerwona. Kolor nie ma znaczenia. Motocykl jedzie jak zawsze. *** Woda skończyła się już dawno. Na moje szczęście, można spotkać pośrodku niczego, coś na kształt nowoczesnego karawanseraj. Zatrzymałem się przy jednym z takich miejsc. Jest kilka budynków, stragany i handlarze, sprzedający swój towar z samochodów. Tu zatrzymują się podróżni, żeby zrobić zakupy, zjeść, albo kupić benzynę z plastikowych pojemników. Przestaję się pocić, więc to ostatnia chwila, żeby uzupełnić płyny. Nawet początki odwodnienia są przykrym doświadczeniem. Próbowałem zostawić motocykl w cieniu wystającego zadaszenia jednego ze sklepików, ale zmieściło się tylko koło i kokpit z zegarami. Reszta drogocennego cienia zajęta jest przez towary na sprzedaż. Plastikowe miski, metalowe rondle, patelnie, łyżki i wszelkie inne wytwory. Mam wrażenie, że gdyby ich dotknąć, mimo cienia, i tak mogłyby się odkształcić. W środku, chłód klimatyzowanego pomieszczenia odrzuca. Pierwszy haust zimnego powietrza zatyka, aż oddychać się nie da. Później już jest lepiej, przyjemniej, komfortowo i w końcu błoga ulga. Zimna woda skończyła się. Butelki w lodówkach, muszą tu leżeć od kilku chwil. Taka woda nie nadaje się w podróż. Zaraz byłaby obrzydliwie ciepła i przesiąknięta plastikowym smakiem. Jest za to ulubiony sok. Sok brzoskwiniowy. Jest gęsty i najważniejsze, zimny. Gasi pragnienie i uśmierza głód. Jeden karton wypiłem na poczekaniu, drugi zostawiłem na zapas, choć już teraz napiszę, że bardzo szybko się ów zapas skończył. Ciekawie robi się zakupy. Kiedy sprzedawca nie ma wydać „grosika”, proponuje w zamian cukierka, albo gumę do żucia. Coś co odpowiada brakującej kwocie. *** Im bliżej Bandar-e-Abbas, tym więcej spowalniaczy na asfalcie, betonowych zapór, żołnierzy i policjantów. Trzeba zwolnić, przejechać wpatrując się w mundurowego z nadzieją, że nie będzie chciał zatrzymać i wylegitymować. To mi nie przeszkadza. Taką mają pracę. Sęk w tym, że każde takie zatrzymanie, to termiczna pułapka. Ani krzty wiatru. No żeby zefirek jakiś chociaż. NIC. Powietrze stoi jak zaczarowane, a każda kontrola trwa kilka minut. Tyle, żeby przewertować paszport, albo spisać z niego moje dane. Innych dokumentów nikt nie chce. Te kilka minut to akurat tyle, żeby słońce przedarło się przez motocyklowe ciuchy i żebym zapalił się od środka. Przedmieścia Bandar – e – Abbas. Od razu to widać, bo ruch jest wzmożony. Wielkie miasto portowe zaczyna się wiele kilometrów od centrum. Jeździ więcej samochodów, motocykli i widać ludzi. Zniknęły za to wielbłądy, kozy i inne bydło. Raz już tutaj byłem w 2014 roku. Tyle, że teraz wjeżdżam od wschodniej strony i nie rozpoznaję niczego. Wtedy wjechałem od północy. Poznałem przypadkowo człowieka. Nazywa się Mohammad Asadzadeh. Oprowadził mnie po najstarszej części miasta, pokazał bazar, zaprosił do domu, gdzie jedliśmy lody szafranowe. Studiował w mieście i chciał zostać inżynierem. Ciekawe czy dokonał tego. Nie odwiedzę go teraz. Nie można ot tak wejść komuś w życie, bez zapowiedzi. Poza tym, mogło by się to skończyć klęską urodzaju. Już wiem co znaczy w Iranie gościnność. Ludzie tu, traktują swoje zwyczaje jak miły sobie i Bogu obowiązek. Plany związane z miastem mam takie, że chcę tylko zatankować i wymienić trochę pieniędzy w kantorze. Na pierwszej napotkanej stacji tankuję motocykl i żeby odetchnąć nieco od upału, siadam na krawężniku w cieniu zadaszenia. Podchodzi człowiek i wręcza mi małą puszkę zimnego napoju pomarańczowego. Takiego z kawałkami owoców. Ot gest. Odkładam zeszyt z notatkami na bok. Puszka jest zimna, a płyn błogo chłodzi wysuszone pyłem z drogi i upałem z powietrza gardło. Na okładce zeszytu, w którym robię notatki, jest grafika wilka i księżyca w pełni. Starszy pan, z ciekawości, tak się nad zeszytem pochyla, że niemal przykucnął. Pokazałem, że to zeszyt. Starzec uśmiecha się radośnie jakby odkrył wielką tajemnicę. Prostuje się i idzie dalej swoją drogą. Napój szybko znika w moim zgrzanym gardle. Kończę notatki, moczę chustkę w wodzie, zmywam z twarzy kurz, no i musze zapytać kogoś o kantor. Zapytałem pracownika stacji. - Exchange? Czeńdż many? Ten, zrozumiawszy mnie od razu, pokazuje w kierunku centrum miasta. Dla pewności wyszukuję w GPS kantory w okolicy, ale z mizernym skutkiem. Jadę. Wiem przynajmniej gdzie Centrum. W Iranie wybory, albo po wyborach. Już w Chabahar widziałem rozwieszone plakaty, spotkania polityczne. W tym mieście plakatów jest tak niebywała ilość, że propagandowy materiał, z braku miejsca, wiesza się nawet na drzewach. Twarze kandydatów na samochodach, przyklejone na budynkach, na wolnostojących wielkich afiszach i banerach. Kartony z plakatami wywieszone na drzewach i latarniach kręcące się w koło od wiatru. Wszędzie. Myśląc, że jestem już blisko centrum, zwolniłem, żeby poszukać kogoś, kto „na oko” może znać angielski. Zatrzymuję się przy mężczyźnie stojącym przy swoim aucie i zagaduję o kantor. Ten, gestem prosi o chwilę i woła żonę, która właśnie wsiadła do auta. Z samochodu wysiada niewysoka, uśmiechnięta kobieta przy kości. Jej włosy przykrywa kolorowa chusta, a reszta stroju jest czarna. Na nosie wielkie przeciwsłoneczne okulary. Zna kilka słów po angielsku. To tyle co ja. Czuję, że się dogadamy. Tym bardziej, że ma w telefonie translator. Dowiedziałem się tyle, że kantor jest w samym centrum miasta przy głównym bazarze. Zaraz po dyskusji wspomaganej mocno gestami, dostałem niespodziewanie propozycję obiadu. Teraz jestem już nieco mądrzejszy. To tradycyjne taarof. Kobieta nie nalega. Bardzo miły to zwyczaj. Małżeństwo wsiada do samochodu i odjeżdżają. Ja też. Za kilkaset metrów, widzę równoległą do głównej, ulicę z pawilonami. Skręciłem w nią i w tym samym momencie słyszę natarczywy klakson. To samochód pary, której pytałem o drogę. Kierowca trąbi, a jego żona gestami pokazuje przez otwartą szybę, że to nie tędy. Gapa ze mnie. Wycofałem i zaczęło się. Teraz każą jechać za sobą i nie mogę już zaradzić temu, że zabieram im niepotrzebnie czas. Posłusznie jadę za małym, białym samochodem, a żona kierowcy co chwila odwraca się, sprawdzając czy nie jadą zbyt szybko. Mijają kilometry, aż w końcu samochód zatrzymuje się na szerokiej, ruchliwej ulicy, z wieloma pasami w każdą stronę. Obie arterie przedzielone pasem zieleni, na którym rosną niskie drzewa. Na drzewach plakaty wyborcze. Chodnik z wysokim krawężnikiem oddziela ulicę od ciągu budynków. Motocykl zostawiłem pod opieką kobiety. Mężczyzna, prowadzi mnie nieopodal, do żelaznej bramy z prętów i blachy, pomalowanych dawno temu na żółto. Jest zamknięta na wielką kłódkę. Mój przewodnik nie poddaje się. Nad bramą wisi wielki szyld, a na nim napis i numer telefonu. Wyciąga więc telefon i dzwoni. Dogadał się z kimś i za chwilę idziemy wzdłuż budynków, aż do małego przesmyku między nimi. Za 20 metrów małe, skromne wejście, a w nim starzec siedzący na drewnianym krześle. Przepuszcza nas na ocieniony plac z pozamykanymi sklepami. Tylko jedno miejsce jest otwarte. Pusta witryna z przydymionych szyb i przeszklone drzwi. Przed wejściem do kantoru czeka starszy mężczyzna, usłużnie przytrzymując otwarte drzwi. Ten który mnie tu przyprowadził, przejmuje klamkę drzwi i zaprasza do środka. W środku zbawienny chłód od klimatyzatora, rozlewa się po pomieszczeniu. Zaciągam się powietrzem i czuję jak płuca napełniają się ulgą. Podchodzę do wskazanego okienka. Wyjmuję dwie studolarówki. Normalnie nie wymieniam aż tyle. Ale nie wiem co czeka mnie na wyspie. Kasjer bada je na wszelkie sposoby, potem przelicza kurs na kalkulatorze. Po tej operacji, wyszedł zza kontuaru, i na prośbę mojego przewodnika, jeszcze raz pokazuje kurs Dolara i liczy znów na kalkulatorze na moich oczach. Zbędna to ostrożność i wcale nie chciałem sprawdzać rzetelności człowieka zza kontuaru. Riale chowam do wewnętrznej kieszeni kurtki. Właśnie zostałem milionerem. Podzielę je później i poupycham w różne miejsca. Mam taką przypadłość, że gubię pieniądze. To zabezpieczy mnie na okoliczność utraty wszystkich na raz. Wychodzimy. Odwracam się, a tam starszy jegomość, który czekał na nas na dziedzińcu, już otwiera drzwi i kłania się przyjacielsko, przykładając dłoń do serca. Odprowadza nas aż do stróżówki. Świat za progiem znów zwariował. Gorąc rzuca się na ledwo schłodzone dłonie i twarz. Wdziera się do płuc z każdym oddechem. Wilgoć równie mocno przypomina, że jestem o krok od Zatoki Perskiej. Kobieta, która została przy samochodzie i motocyklu, znów zaprasza do swojego domu. Znów gra w taarof. Odmawiam najuprzejmiej jak tylko mogę, nie znając języka. Żegnamy się i każdy odjeżdża w swoją stronę. Ludzie ci, nadrobili dla mnie sporo kilometrów i zużyli dużo czasu. Nie musieli, a jednak tak się stało. Iran to taka socjologiczna pułapka. Jak i kiedy oddać tyle uprzejmości, żeby bilans się zgadzał? Może później porozmyślam o tym fenomenie. Teraz GPS prowadzi przez miasto i musze się skupić na drodze. Wjeżdżam na ulicę przy nabrzeżu, którą spacerowałem kilka lat temu, rozmawiając z Ahmedem. Niewiele się nie zmieniło. Nawet kopia KFC otwierana dopiero późnym popołudniem, teraz zamknięta, czeka na swój czas. Jadłem tu kolację ze wspomnianym Ahmedem. *** Wyjeżdżam z zaduchu miasta. Skręcam do Bandar – e – Pol. Stamtąd odpływa prom na wyspę Qeshm. Słyszę przeraźliwy skowyt klaksonu. Biały Peugeot, a w nim kierowca mocno gestykulujący przez otwarte okno. Coś zrobiłem? Dogonił mnie i będzie żądał sprawiedliwości? Zatrzymuję się pośrodku ślimaka drogi szybkiego ruchu, gotowy na wszystko. Kierowca zrównuje samochód ze mną i … pokazuje, że źle pojechałem… Skąd wie dokąd jadę? Czy to możliwe? Zerkam na GPS, odwracam głowę, a tam jak byk stoi drogowskaz, pokazujący mój kierunek. Źle pojechałem. Jak to możliwe? No jak? Zaskoczony, mogę tylko podziękować kierowcy. Ten odjeżdża wyraźnie zadowolony, a ja zawracam ze ślimaka autostrady, jakieś dwieście metrów pod prąd. Mam wrażenie, że nikogo to nie dziwi i nikomu nie przeszkadza. Za miastem jest tak samo gorąco. Tak samo duszno i tak samo parno, ale nie czuć spalin. Widoki, które mijałem jadąc wzdłuż wybrzeża cały dzień, wcale się nie zmieniły, tylko człowiek wdusił w to surowe miejsce swoje potrzeby. Asfaltowe drogi, szlaki kolejowe, linie energetyczne i budowle albo niedokończone, albo nikomu już niepotrzebne. Pomiędzy tym wszystkim, czasem da się zobaczyć samotną palmę, czy suchy krzak. Widoki jak z filmu „Mad Max”. *** Ostatni czekpoint przed skrętem w drogę wiodącą do portu. Żołnierze sprawdzają każdego. Kolejka. Gorąco. Motocykl grzeje się. Na wskaźniku maksymalna ilość kresek. Cholernie chce mi się pić i głód doskwiera. Coś we mnie podpowiada głupie i nielogiczne rozwiązania. Czekpointy, do tej pory traktowałem jako ciekawostkę i trochę jak spowalniacze, ułożone gęsto w miastach na drodze. Teraz stały się irytującą, bezsensowną przeszkodą na mojej drodze. Nie będę czekał. Bezpardonowo mijam wszystkie auta. Niemal przeskakuję przez muldy betonowe w momencie, kiedy żołnierz zajęty jest kontrolą jednego z wielu samochodu. Czuję, jak bagaż przez moment lewituje i za chwilę dociska tył motocykla do asfaltu. Dwójka i gaz. W lusterku widzę, jak żołnierz macha rękoma prawie podskakując. Nic więcej. Żadnego pościgu, strzelania, blokad. Głupi pokaz słabości to był, ale poczułem wewnętrzną ulgę i irytacja natychmiast odpuściła. *** Wjeżdżam w szeroką drogę wiodącą do budek z okienkami. Jak na autostradzie. Cofają mnie, bo to nie tędy. Zawróciłem i trafiłem na wielki betonowy plac zalany słońcem. Tu uchylona brama z prętów, a w niej zagradzający drogę policjant. Nie wpuści mnie. Gestami pokazuje niewielki budynek po drugiej stronie placu. Zrozumiałem. Już jestem za winklem budynku, ale słyszę przeciągły gwizd. Zawracam. Policjant znów pokazuje ten sam budynek. Teraz zrozumiałem dokładniej. Trzeba tam iść pieszo. Zostawiam motocykl na słońcu i wąskim przejściem dotarłem do okienka baraku. Tutaj, mężczyzna odwrócony plecami, rozmawia przez telefon. Stukam w parapet, bo czuję, że zaraz się zagotuję od temperatury. Nic z tego. Przychodzi do okienka inny mężczyzna i coś mówi w farsi. Człowiek – plecy, odwraca się na to i od razu pokazuje mi, żebym szedł dalej, do murowanego budynku. Schody prowadzą do klimatyzowanego, niewielkiego pomieszczenia. Ledwo otworzywszy drzwi, poczułem jak bucha we mnie ożywczy chłód klimatyzacji. To biuro. Dwa okienka za szybą. Jedna kolejka na kilka osób. Stoję w niewielkim oddaleniu nie wiedząc co dalej. Jeden z urzędników, widząc moje niezdecydowanie wstaje zza biurka, obchodzi szybę z okienkami. - Passport please. Wyciągam dokument i podaję. Zabiera go i idzie z nim do pokoju za drzwiami. Dopiero teraz zauważyłem te drzwi. Pewnie rezyduje tam ktoś ważny. Może naczelnik. Za chwilę wychodzi i prosi o dokumenty motocykla. Daję je i razem idziemy na zewnątrz, do budki z człowiekiem odwróconym plecami. Teraz, kiedy jestem z urzędnikiem z biura, wszystko idzie gładko. Wąsata twarz Człowieka-plecy, nawet lekko się uśmiecha. Tutaj robi się ksero moich dokumentów. Za pierwszym razem coś nie wychodzi i wąsaty dostaje ochrzan. Urzędnik sam sięga do kopiarki przez okno i robi co trzeba. Z małą stertą papierów wracamy do zbawiennie zimnego biura. Urzędnik znika znów za drzwiami. Za kilka minut wraca, oddaje paszport, dowód rejestracyjny motocykla i kartkę do wypełnienia. Imię ojca, moje imię i nazwisko, zawód, data i miejsce urodzenia, po co chcę na wyspę, ile czasu tam będę, gdzie zamieszkam, numer telefonu do miejsca zamieszkania. Są jeszcze inne rubryki, ale przerasta to moją znajomość angielskiego. Wypełniam co umiem i oddaję kartkę. Muszę ściągnąć mokrą od potu kurtkę. Kiedy się tak męczę nad kartką do wypełnienia, urzędnik przynosi mi lodowatą wodę w butelce. Co za gest! Ten wspaniały, półlitrowy płyn pochłaniam niczym ambrozję. Oczywiście wiadomo co się dzieje z prawie ugotowanym człowiekiem, kiedy się napije wody. Teraz jestem już zupełnie mokry. Uważam, żeby długopis nie wyślizgnął się i żeby nic nie kapało na dokument, który wypełniam. Jeszcze podpis. Oddaję wypełniony formularz. Urzędnik nie patrząc na to co wypisałem tam z taką trudnością mówi, że mogę jechać. Żadnego potwierdzenia, notatki, ksero, ani skrawka papieru. Wychodzę. Skwar uderza jak młotem. Z niechęcią nabieram gorące powietrze w płuca. Drzwi zamykają się za mną, automatycznie oddzielając mnie na zawsze od chłodu biurowego wnętrza. Motocykl stoi tam gdzie go zostawiłem. Tyle, że nie da się dotknąć. Czarny materiał kanapy nabrał połysku jakby miał się zaraz rozpuścić. Bagażu nie da się dotknąć bez bolesnego oparzenia. Mam nadzieję, że aparat w tankbagu nie popsuje się od temperatury. Brama, z której gwizdał policjant kierując mnie do budynku, teraz rozwiera się całkowicie. Groźnie wtedy wyglądający funkcjonariusz, teraz z uśmiechem zaprasza. To jednak nie koniec. Sto, może dwieście metrów dalej, siedzą ludzie w cieniu konstrukcji do załadunku wielkogabarytowego. Naprzeciw nich biały kontener z zakratowanym oknem i nieprzeszklonymi drzwiami. Zatrzymują mnie. Myślałem, że tylko z ciekawości, ale nie. Jeden tęgi staruszek, wspomina o dokumencie CPD. Zmroziło mnie. Tutaj? Przecież wyspa Qeshm to też Iran, mimo, że strefa bezcłowa. Z białego kontenera wychodzi policjant. Biała, wyprasowana idealnie koszula, bardzo kontrastuje z jego śniadą cerą. Złoty zegarek, szykownie zwisa z nadgarstka, wyróżniając się na tle prostego i schludnego ubrania. Nogawki spodni w kant, kończą się na idealnie czystych lakierkach. Na nosie przeciwsłoneczne okulary a`la Top Gun z maleńkim, ale podnoszącym status napisem Ray Ban. Z bliska widać, że włosy długo układane na brylantynę czy żel, nie tolerują służbowej czapki przez wzgląd na swoje misterne ułożenie. Całości subtelnego wyrazu dodaje błyszcząca, bezbarwna pomadka na ustach. No i idzie do mnie ten Don Juan z wyszczerzonymi zębami w kolorze koszuli i prosi o paszport. Wręczam paszport. Obejrzawszy go prosi o karnet CPD. Nie mam przecież. No to dokumenty motocykla. - Gdzie są numery motocykla? – Tutaj – pokazuję na szparę między bakiem a zbiornikiem oleju. Zagląda. Znów powtarza coś o karnecie CPD. W tym czasie podjeżdża samochód osobowy. Szyba otwiera się i ręka z samochodu podaje kartkę. Może to o taki karnet chodzi? Mówię, że nie mam karnetu i że jest niepotrzebny. W końcu Don Juan łapie za telefon. Pewnie dzwoni do urzędu, w którym przed chwilą załatwiałem formalności. Kiedy mówi, w kącikach ust sklejając wargi, lepi się na w pół sucha ślina. Skończył rozmowę i z tym swoim rozbrajającym uśmiechem pozwala jechać. Ujechałem może sto metrów i jestem w porcie. Czekam na wjazd na prom zacumowany przede mną. Krząta się obsługa. Jeden z ludzi kieruje ruchem. Samochody wjeżdżają tyłem. Przypływa prom z wyspy. Otwiera swój trap i wysypuje się chmara kolorowo poubieranych ludzi. Za nimi wyjeżdżają małe motocykle, samochody osobowe, a na końcu autobus i ciężarówki. Nikomu nie przeszkadza, że stoję na środku placu i pojazdy muszą się przeciskać między mną a samochodem, czekającym na wjazd na prom. Co niektórzy pozdrawiają, lub patrzą z zaciekawieniem. Są też bardziej śmiali. Młody chłopak bez zażenowania podszedł i pyta czy może zrobić zdjęcie. Już się trochę do tego przyzwyczaiłem. No i chłopak robi ich ze dwadzieścia. Motocykl, zegary, opona z przodu, opona zapasowa, ja. Co się da, fotografuje. - Mister! – słyszę za sobą wołanie. Odruchowo odwracam głowę. To człowiek od załadunku i ustawiania pojazdów woła na mnie. Moja kolej. No to wjeżdżam. Trap podnosi się powoli, zasłaniając widok portu. Odpływamy. Nie wiedzieć czemu, nikt nie wyłącza silnika. Jazgot silników, wzmagany jest metalową konstrukcją promu. Może chodzi o klimatyzację w samochodach. Nikt nie chce zmagać się z upałem. Z boku tego wszystkiego stoi grupka kolorowo ubranych kobiet z dziećmi. Jest z nimi młody chłopak. Z drugiej strony stoją trzy kobiety. Widziałem je już wcześniej w porcie. Jedna niska i dobrze przy kości. Okutana od stóp do głów przypomina kiełbaskę. Nawet kiedy wiatr mocno zawieje, nie zmienia to specjalnie kształtu jej ubrania, ani gabarytów. Druga z kobiet jest bardzo wysoka i też przy kości, ale tak kobieco - kształtna. Nie skrywa całkowicie włosów pod burką, jakby afiszując się tym. Na nosie duże okulary przeciwsłoneczne. Widać ze sposobu bycia, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Trzecia tak samo wysoka, jest najszczuplejsza z całej trójki. Wiatr przyklejający ubranie do ciała, bezwstydnie obnaża piękne kształty. Jest zgrabna. Dobrze zakryte włosy mogą sugerować jej posłuszeństwo tradycji. Jednak mały cekin czy może kolczyk w przekłutej komorze nosa, może mówić coś z goła innego. Szlachetny wręcz, albo może modelowy kształt twarzy, duże, brązowe oczy i proste, ale niezbyt wąskie usta, dają obraz twarzy modelki. Chodzę z aparatem po pokładzie, przeciskając się między samochodami. Zza wysokich burt promu niewiele widać, ale znalazłem lukę między burtą, a nie do końca podniesionym trapem. W tej szczelinie widok niecodzienny. W płytkiej wodzie wbite pale i do nich uczepione sieci rybackie. Światło odbija się w drobnych falach, dodając wodzie blasku. Ptaki znalazły sobie tu żerowisko i siedzą czekając na łatwą zdobycz, albo przelatują z jednego miejsca na drugie. Aparat bez wytchnienia strzela migawką, a ja szukam odpowiedniego ujęcia, zauroczony widokiem. – Qeshm tejk foto - Woła do mnie piękność z kolczykiem w nozdrzu. - Jest bardzo odważna – myślę. Podchodzę, a ona pokazuje w stronę wyspy. Nie mogę oderwać wzroku od śniadej twarzy i odpowiadam coś niezrozumiale idiotycznego: - No tejk foto Queshm. Aj tejk foto ju. – I odchodzę na odpowiednią odległość, bo mam w aparat wpięty teleobiektyw. Dziewczyna usłyszawszy te nieskładne słowa, wpadła w taki popłoch, że pożałowałem swoich słów. - No… no, szepce prosząco. Odwraca się, poprawia i tak już idealnie ułożoną chustę skrywającą każdy włos. Widać, że jest jej nieswojo i żałuje, że zaczepiła obcego, mimo że w dobrej wierze. Chcę pokazać, że odłożyłem aparat, ale to na nic. Przecież stoi tyłem. Na dodatek poprosiła chyba swoją koleżankę, żeby ją zasłoniła, bo ta stanęła między nami. Coś mi się zdaje że popełniłem fatalną gafę… Prom dopływa do portu na wyspie w kilkanaście minut. Wysypuje się z niego wszystko co zabrał. Kolejność podobna do tej co już widziałem. Ludzie, motocykle, osobówki, ciężarówki. Na pożegnanie macham kobiecie, którą tak zawstydziłem, ale odmachują wszyscy prócz niej. Tego już nie naprawię. Nie ujeżdżam 300 metrów i słyszę gwizd za sobą. STOP. Z budki, którą właśnie minąłem, wychodzi rozbawiony policjant i żąda dokumentów. Wręczam paszport. Znów słyszę hasło CPD. Mówię że nie mam, że nie trzeba i że tamten – wskazuję za siebie w dal – policjant mówił że nie trzeba. Pogadał, pogadał i nareszcie jestem na wyspie. To znaczy już byłem zjeżdżając z promu, ale teraz oficjalnie i bez papierologii. Jest popołudnie, więc czas poszukać noclegu. Może zostawię gdzieś bagaż i zdążę na zachód słońca. W Internecie, znalazłem sieć „homestay”. Wybrałem najbliższy. To kilkadziesiąt kilometrów od portu. Droga wiedzie wśród nieprawdopodobnie uformowanych przez naturę skał. Są też rafinerie, czy może stacje wydobycia gazu. Z oddali, spomiędzy gór, wywala się jęzor płomieni. Jakby smoka ktoś uwięził w pułapce. Zaskakujący widok. Czasem zalatuje takim jakimś chemicznym wyziewem. Dalej droga prowadzi wzdłuż lasu namorzynowego i znów przez skaliste pustkowie. Zbliżający się zachód słońca, podwaja urok tego surowego miejsca. *** Zatrzymuję się w centrum wioski. Jest pusto, a kiedy wyłączam silnik, cicho. Kot bezgłośnie przechodzi przez wąską drogę. Za nim jeszcze jeden, taki sam. Mimo, że słońce coraz niżej, wciąż jest gorąco i nie ma wiatru. Absolutna cisza, jakby za chwilę miało się coś stać, albo jakby od dawna nikogo tu nie było. Jakby wszystko co widzę zatrzymało swój oddech, czekając co zrobię. Miejsce wygląda na opuszczone, choć tak nie jest. Czy dobrze trafiłem? Nie podoba mi się tu, choć czasem pierwsze wrażenie bywa mylne. Mimo to, stukam w metalową bramę domostwa. Nic. Echo tego stukania szybko zamiera, dławione ciszą. Chwytam za klamkę. Ciężkie, metalowe drzwi nie stawiają oporu. Wchodzę na posesję. Ziemia wyłożona wzorem z biało-niebieskich kafelków. W ścianach wejścia do pokoi, zamknięte metalowymi drzwiami, przeszklonymi u góry matowym szkłem. Na środku placu rosną palmy. I ta cisza. Nie ma żywej duszy. Stawiam kroki z namysłem, niemal skradając się, żeby skrzypienie butów jak najmniej tą ciszę zakłócało. Nieśmiało nawołuję, stukam do różnych drzwi. Nic. Zero odzewu. Idę do przejścia za palmami, a tam pies. Jest duży, ale nie wygląda na groźnego. Tylko patrzy czujnie. Wycofuję się, bo chyba wszedłem do prywatnej części homestay. Odwracam się i… Jeden z pokoi jest otwarty. Wejście jest inne. Drzwi są z niepomalowanych desek. Zaglądam ciekawsko do środka. Gdy oczy przyzwyczajają się do ciemności… W zaciemnionym wnętrzu, na szmatach, nieruchomo siedzi duch. Stara kobieta, tak myślę, że stara, chyba drzemie. Zobaczywszy mnie, nerwowo poprawia chustę. Wszystko w absolutnej ciszy. Przez moje spocone plecy przemknął zimny dreszcz. Wycofałem się na zalany słońcem plac. Pomieszczenie obok jest zamknięte, ale drzwi nie stawiają oporu. Otwieram, a tam na całej podłodze sterta szmat, rzeczy osobiste, półka z przyborami do golenia i przedmioty niewiadomego przeznaczenia, porozstawiane pod ścianami. Brakowało tylko noży, tasaków i łańcucha uczepionego do ściany. Wychodzę stad. Już zakładam kask i już mam odjeżdżać, kiedy znikąd pojawia się dzieciak na rowerze. Jakieś dziewięć, może dziesięć lat. Pokazuję mu na bramę, z której właśnie wyszedłem. Młody woła sąsiada. Ten wyszedłszy z budynku naprzeciwko, gdzieś dzwoni. W pobliżu zaszczekał pies. Słychać kłócące się koty. Lekki zefir poruszył liśćmi lichego drzewka, przy którym zatrzymałem motocykl. Wszystko ożyło, powrócił też dźwięk. Chłopak zagaduje po swojemu. Za kilka minut przychodzi brat właściciela homestay. Przecznicą przejeżdża pickup, wzniecając tuman kurzu za sobą. Nie ma już tajemniczej ciszy. Właścicielem tego miejsca, albo może zarządcą, jest młody, zażywny chłopak, świetnie władający angielskim. Będzie trudno się dogadać. Rozmawiamy o pokojach, co obejmuje cena i o jedzeniu. Zachwala bliskość różnych atrakcji. Jest też przewodnikiem. Nie zgadza się na żadne negocjacje cenowe. Jakoś wydaje mi się zbyt poważny i wyczuwam w nim nutę dobrze skrywanego cwaniactwa. Mimo umęczenia upałem, odjeżdżam, tak jak postanowiłem z początku. Zdążył jeszcze podpowiedzieć, gdzie jest inny homestay. Jadę tam bez przekonania, ale homestay nie ma. Zatrzymałem chłopaka na motorowerze z zapytaniem, ale ten kieruje mnie do hotelu w mieście Qeshm. W sumie może ma rację. Mieszkałem w Qeshm i wiem nawet dokąd pojechać. Jest tam kilka hoteli z klimatyzowanymi pokojami, parking podziemny i masa ciekawych ludzi i miejsc klimatycznych. Łącznie z galerią handlową z bezcłowymi cenami. Tylko czy tego potrzebuję? Nie po to tutaj przyjechałem. Natrafiłem na jeszcze jeden homestay. Dość łatwo je wypatrzeć, bo albo są drogowskazy, albo pionowe, nowoczesne reklamy na betonowym cokole, zapraszające gości. Wszystkie takie same, więc pewnie to jakieś zrzeszenie, czy sieć. Zajeżdżam tam. Wioska jak poprzednia, ale blisko zatoki. Miejsce nazywa się Assad`s Homestay. Ubitą drogą podjeżdżam pod bramę. Nie zdążyłem zejść z motocykla, a w metalowej bramie, pojawia się mężczyzna około 50-tki. Zdecydowanie za szybko mówiąc płynną angielszczyzną pyta, odpowiada, sugeruje. Z ceną nie ma problemu. Będę miał też śniadanie, obiad i kolację. Zostaję tu. Metalowa brama otwiera się całkowicie i mogę wjechać do środka. Parkuję pod zadaszeniem przy wejściu do domu. Żeby nie było wątpliwości, pokazuję właścicielowi banknot w kwocie na jaką się umówiliśmy. Ten przytakuje. Mam swój pokój. Jest spartańsko urządzony, bo w zasadzie pusty. Jedynie przy jednej ze ścian oparte są kolorowe materace i duże poduszki. Jest też lusterko i pod nim mała półka. W miejscu na okno wbudowany jest klimatyzator. Tyle w zupełności wystarczy. Klimatyzator nie działa, bo chwilowo nie ma prądu. Za godzinę ma być. Idę pod prysznic. Jest tylko ciepła, albo ciepła woda. Nie ma znaczenia, którym kurkiem kręcę. Jednak i taki prysznic działa cuda. Woda zabiera ze mnie gorąc, pył, pot, brud i zmęczenie. Robię też pranie. W tym czasie Assad, bo tak ma na imię właściciel homastay, rozkłada na wybetonowanym dziedzińcu wielki, bordowy, zdobiony dywan. Posłuży za siedzenie i stół. Przyniósł herbatę cynamonową do ciastek własnej roboty. Upał nieco zelżał, choć wilgoć została. Popijamy herbatę, a Assad opowiada o swoich kotach. Są tu trzy. Mówi o ich zwyczajach i życiu. Później o wyspie, co jest w pobliżu do zobaczenia, co może mnie zainteresować. Mnie interesują delfiny. Wieczorem, do domu wróciła żona Assada i jego dwie córki. Żona ma na twarzy czarną, ażurową maskę, zasłaniającą oczy i nos. Po przekroczeniu progu bramy, zdjęła ją. Jedna z córek jest dorosła w nieokreślonym wieku. Nie zapytałem, bojąc się, że popełnię znów gafę, jak na promie. Druga córka ma 11 lat. Jest bardzo pewna siebie, zna bardzo dobrze angielski. Chodzi kolorowo ubrana i ma pomalowane paznokcie. Za pół godziny, kolacja na dywanie. Jest sabzidzab i supedal. Wegetariańskie dania z warzyw. Do tego placki chlebowe i woda. Tak między nami, nie mogłem się doczekać. Po kolacji spytałem Assada o laptop. Pożyczył mi go, żebym mógł zgrać materiał z kart pamięci na dysk. Dzięki temu znów mam wolne miejsce na kartach pamięci. Dzień kończę późnym wieczorem w chłodnym pokoju. Klimatyzator już działa. CF Mapy:
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 25 czerwca 2022, 11:20 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
29–ty dzień. 18 maja.Licznik: 102865 – 102889 24km Dulab (wyspa Qeshm) Klimatyzator schłodził pokój do takiej temperatury, że zmarzłem. Jest piąta rano, a czuję się wyspany za wszystkie czasy. Zaciągnąłem na siebie śpiwór i robię notatki. Pamięć to taka instytucja, że z każdą godziną umykają szczegóły, wypaczając fakty, a luki te wypełnia wyobraźnia. Trochę jak z wędkarzem, który złapał rybę. Ryba z czasem, w opowieściach, staje się coraz większa, walczy na wędce coraz mocniej, a hol przypomina dramatyczny bój o przetrwanie wędkarza i jego sprzętu. 6.45. Pukanie do drzwi wyrywa mnie z pisanego skupienia. To 11-letnia córka Assada, bezpardonowo wchodzi do mojego pokoju bez czekania na zaproszenie. Dziwi mnie jej odwaga, pewność siebie, otwartość, kiedy tak sobie weszła, nie mając pojęcia, w jakim stanie ubieralności jest mężczyzna w środku. Rozbawiła mnie najbardziej, jej dziecięca pogarda dla tradycji zakrywania włosów i twarzy, co na wyspie i w ogóle wśród Szyitów jest bardzo przestrzegane, choć z zakrytymi włosami też ją widywałem. Widziałem, jak tutaj kobiety zakrywają twarze maskami. W tej chwili dziewczynka skrzętnie korzysta ze swojego dziecięcego przywileju, włosów nie zakrywając wcale. Co dziwniejsze, na jej niewinnych ustach, wyraźnie widać ślad mocnej, czerwonej szminki, a na paznokciach nieudolnie położony lakier. Do tego kolczyki, zwiewna kiecka do kolan, pod nią dżinsy, a na stopach trampki. Niczym, ale to zupełnie niczym, nie różni się od dzieciaków z Polski. Przyszła i obwieszcza płynnym angielskim, że o siódmej śniadanie. Zanim zdążyłem się ubrać, wróciła, żeby powiedzieć, że śniadanie będzie w domu, bo na zewnątrz jest za gorąco. Rzeczywiście. Kiedy tylko otworzyłem drzwi, buchnęło we mnie gorące, rozgrzane porannym słońcem powietrze. Mój skromnie urządzony pokój, pozbawiony jest łazienki. Trzeba kawałek przejść, żeby się umyć. Umywalka jest przy prysznicu. Wodę się oszczędza. Na każdym dachu, każdego domostwa jest biały zbiornik. Tutaj też. Taki zbiornik zaopatruje prysznic, kran i resztę. Wprawdzie kran nad umywalką ma dwa kurki, ale woda jest zawsze gorąca, niezależnie od tego, którym kurkiem kręcić. Dom Assada urządzony jest raczej w stylu europejskim. Jednym z niewielu i to wątpliwym świadectwem przynależności domostwa do ziem irańskich i tutejszych zwyczajów, są buty zawsze pozostawiane przed wejściem. W głównym pokoju, jak i w aparycji dziewczynki, która mnie przywołała na śniadanie, niewiele tradycji irańskiej kultury, czy uwielbienia Koranu. Jest regał pod ścianą, a na nim płaski telewizor, na którym, wzorem europejskich mediów, wyświetla się klasyczny, propagandowo—szkolący materiał, uczący poglądów i przekonań. Jest siódma, więc są wiadomości i bloki reklamowe co chwila. Naprzeciwko telewizora, wygodna kanapa. Pośrodku przestronnego pokoju dywan. Pod sufitem żyrandol. Całość chłodzi wydajny klimatyzator. Talerzyki z białym serem, dżemem, masłem, kandyzowanymi owocami, i brązową masą o konsystencji kisielu na ciepło, podaje żona Assada. Córka opiekuje się swoim kotem. Stół zapełnia się tymi smakami, a na koniec placki chlebowe. Nibykisiel, w połączeniu z plackami chlebowymi, jest smaczny, łamie suchość sera i jego słony smak. Herbata z imbirem, nalana z dzbanka, musi odstać swoje do ostygnięcia. Jestem tak rozleniwiony porannym upałem, że nie w głowie mi już wycieczki, choć miałem taki zamiar. Zamiast tego, w cieniu zadaszenia, rozkręciłem pokrywę zębatki zdawczej w motocyklu. Oprócz wyłamanej części dozownika olejarki wszystko wygląda dobrze. Tylna zębatka za to jest na wykończeniu. Być może w Turcji będę musiał kupić nową albo i cały napęd. Póki co, w kilka chwil reguluję naciąg łańcucha. Może doraźnie pomoże na „strzelanie” łańcucha. Skończył się też olej w olejarce i brakuje nieco płynu chłodniczego. *** Nieprzyzwyczajony do dodatkowego, tak ciężkiego balastu, Assad niepewnie ruszył z miejsca swoją 115 tką. Mały jednocylindrowiec, zostawiając za sobą niebieskawą chmurę dymu, przetoczył się wolno po nierównej, nieutwardzonej drodze i wjechał na asfalt. Tutaj odżył nieco i rozpędzony, przestał się chwiać na boki. W zasadzie mogłem przyjść tu pieszo. Sklep motoryzacyjny oddalony jest o niecały kilometr, dzieląc wolnostojący budynek z serwisem wszelakiego gatunku pojazdów, tuż przy głównej drodze. W środku zbawienny chłód. Assad wie już, czego potrzebuję, więc zasadniczo jak ja mogłem przyjść sam, tak on teraz tłumaczy sprzedawcy, co jest potrzebne, a ja jestem zbędny. Kupuje więc 3 litry płynu do chłodnic i pół litra oleju 50W. Mniejszych opakowań nie ma. Z tym towarem, jedziemy do sklepu spożywczego. Jest gęsty sok brzoskwiniowy, który tak lubię. Sok i dwa napoje gazowane. To wszystko, czego mi potrzeba. W takim sklepie, można kupić też benzynę. Uzupełniam płyn chłodniczy w motocyklu i dolewam olej do olejarki. Zabieram zapas obydwu specyfików do dwóch małych butelek i chowam je w zapasowej oponie przytroczonej do motocykla. Nieznośny, wilgotny upał przedpołudnia, zapędza mnie do mojego małego, klimatyzowanego pokoju. Przyjemny chłód przywraca mi siły na tyle, że przestaję się pocić i mogę dokończyć notatki. Kiedy kręciłem kluczami przy motocyklu, lało się ze mnie jak z durszlaka. Chłód nie na długo mnie ocucił i niewiele napisałem. Ołowiane powieki przesłoniły obraz świata i żadną siłą nie mogłem odgonić snu. W samo południe obudziły mnie pokrzykiwania Assada, wołającego na obiad. Rześki już i wypoczęty, po raz kolejny zderzyłem się ze spiekotą dnia. Tak naprawdę, obiadu jeszcze nie ma. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do nadmiaru światła, natknąłem się na taki widok: Assad siedząc w kucki, jedną ręką przytrzymuje wielką, zamrożoną na kość rybę, w drugiej dzierży tasak, zagłębiony w karku ryby. Pełen ufności czeka, aż jego żona, wprawnymi ruchami raz za razem waląc młotkiem, łeb rybie odetnie. Później pośrodku, na koniec przed ogonem. Jeden błąd i Assad długo piątki nikomu nie przybije. Mimo to, stojąc tak i prażąc się w świetle słońca, zazdroszczę Assadowi tego zmrożonego truposza, chłodzącego teraz jego dłonie. Z jaką lubością można by odebrać zdechłej rybie ten chłód zbawienny. Tę temperaturę ujemną. To antidotum na przegrzanie. Skończyłem wewnętrzne dywagacje, kiedy spojrzawszy na mnie, Assad roześmiał się od ucha do ucha, jakby wiedział, o czym myślę… A więc na obiad ryba. Ryba polana pysznym ostrawym sosem, ryż z przyprawami i chłodna woda w dużej ilości. Na taką temperaturę, to aż nadto. Po obiedzie, znając już mój ulubiony napój, gospodarz proponuje jeszcze jeden poczęstunek. Żeby nie nadużywać gościnności, mimo że opłaconej, odmówiłem i przyniosłem własną, kupioną jeszcze w Stambule, na pył zmieloną, wyjątkowo aromatyczną kawę. Papierowa torebka, przesiąknięta aromatem, już roznosi woń palonego ziarna po kuchni. Teraz ja sam mogę przyrządzić ją na specjalny sposób. Wsypuje się do rondelka kawę w odpowiedniej ilości do przyszłej mocy napitku. Stawia się rondel na niewielkim gazie i czeka, aż lekko będzie dymić. Naprawdę tylko, tylko. Dzięki temu uwalnia się jeszcze więcej aromatu. Teraz zalewa się kawę wodą, w takiej ilości, ile kawy ma być i z powrotem stawia na gaz. Nie wolno mieszać! Czeka się, aż kawa zacznie kipieć i już na początku kipienia, kończy się ten prosty proces. Gotowe. Teraz, wystarczy czarny płyn przelać do filiżanki i delektować się czarnym napojem. Po wspólnym wypiciu kawy mogę zająć się kartami pamięci. Na pewno będą straty, bo podczas kopiowania wyskakują błędy, ale liczę, że i tak większość materiału dowiozę w całości. Jedna karta niby jest skopiowana, ale bez pierwszego folderu. Reszta pokazuje jakieś szlaczki. No trudno. Przynajmniej podłej jakości zdjęcia z telefonu, zachowały się w całości. Mam nauczkę, że następny wyjazd muszę zaopatrzyć w swój sprawdzony laptop. *** Wieczorem, kiedy największy upał zelżał na tyle, żeby jajko nie dało się usmażyć całkowicie, jeszcze przed zachodem słońca, wsiadłem na motor i pojechałem do kanionu Chahkooh. Już dojazd asfaltem, wśród przedziwnych form skalnych jest dla mnie wydarzeniem samym w sobie. Jednak na miejscu… Wjeżdżam między drzewa, po nierównym bezdrożu, gdzie stoi zaparkowany pickup. Obok, w cieniu siedzi na ławce człowiek. Zapewne strażnik parkingowy. Chciałem jak inni zaparkować tutaj, ale ten macha, żebym jechał dalej. Dokąd dalej? W ostatniej chwili zauważyłem niewielki nasyp, wyglądający na ścieżkę wychodzoną przez turystów. Tych jednak, oprócz mnie tu nie ma. To nie sezon. No to jadę w tę ścieżkę. Rodeo! Po skałach, po kamieniach, po piachu i żwirze i znów po skałach, aż do równego. Moje szczęście, że za kilkaset metrów ścieżka kończy się kanionem. Cieszę się, że nie naubierałem się motocyklowo. Zabrałem tylko rękawice z przyzwyczajenia. Byłbym się stopił jak świeczka od tych wrażeń. Na końcu ścieżynki zakole, otoczone wysokimi ścianami skalnymi. W zakolu jedno rozłożyste drzewo, dające cień. Wiadomo gdzie zaparkowałem motocykl. Oprócz powrotu, jedyną dalszą drogą jest wejście do kanionu. Erozja. Oto artystka, która spowodowała te kuliske kształty, te łyżki, te zagłębienia, łagodne esy i owale. Gęby wykrzyczane, oczodoły bez życia, zwierzęta zmyślone, dziury wydrążone, niczym pułapki. Nie ma tu jednego rantu, czy kąta ostrego. Wszystko spływa, leje się, zaowala i meandruje, miesza ze sobą, przenika, bez najmniejszego oporu materii skalnej. Nie można rzetelnie opisać tego imponującego tworu i nie da się przekazać fenomenu artystycznego żadną fotografią. Erozja jest wieczna. Tworzy tu już tak długo, że jej dzieło w najwyższej części ścian, zapomniane już kruszeje, kiedy tu, na dnie kanionu, skała łagodnie obli się w każdy możliwy sposób. Stoję tak pośrodku, na skrzyżowaniu rozpęknięć, jak na skrzyżowaniu dróg. Cisza. Słychać tylko migawkę mojego starego, poczciwego aparatu i łopot skrzydeł gołębia, który zerwawszy się z wysokiej półki skalnej, zabrał ze sobą znalezioną gałązkę. Pewnie buduje gniazdo. Przestałem na długą chwilę fotografować. Ciche, ale jednak natarczywe zdaje mi się to kłapanie migawki. Zbędne. Tym bardziej że z wrażenia, wcale do zdjęć się nie przyłożyłem. Tak się dzieje, kiedy zachwyt nakazuje zapamiętać WSZYSTKO, a nie ma jak. Na pewno nie aparatem. Chciałbym tu być, kiedy mocno wieje. Kiedy burza piaskowa przewala się nad rozpadliną. Kiedy natura nie szczędzi swojej siły. Czy wtedy skały przemawiają? Czy te obłości wydają z siebie pomruk jakiś, jęk może, albo świst, czy gwizdanie przerażające? Nie wiem. Teraz panuje cisza, a kiedy spojrzeć w górę, widać jak popołudniowe słońce oświetla zaledwie skraj skały, nie sięgając tutaj swoim żarem, choć chłodno wcale nie jest. Spokój samotny i rozmyślania niedorzeczne, przerwali goście nieoczekiwani. Tak zatraciłem się w plądrowaniu wzrokiem kształtów ścian, że zdało mi się, że mimo że to publiczne miejsce i turystycznie przecież nawiedzane, nie ma dostępu tu nikt oprócz mnie. Takie naiwne zawłaszczenie mentalne. Człowiek ten nie przyszedł sam. Jest z nim kobieta. Za nimi jeszcze dwie niewiasty, ale widać, nie spodobało się, bo ledwo omiotły wzrokiem dookoła i odeszły. Para została. Nie trzymają się za ręce, nie obejmują, ale wyraźnie widać, że cieszą się swoim towarzystwem. On pokazuje jej gdzie stawiać kroki, ona posłusznie idzie za nim, ufna i uśmiechnięta. Chwyciła mnie ta nonszalancja, wyrażana w tak naturalny, jednocześnie niejawny sposób. Jakież to przeciwieństwo otwartej, bezpruderyjnej, czasem ordynarnej, a na pewno nieskromnej eskalacji uczuć i seksualności wśród Europejczyków w miejscu publicznym. W kanionie jest studnia z wodą. Jedyne miejsce stworzone ręką ludzką to betonowy krąg, niepozwalający zsunąć się do owej studni. Mężczyzna wyciągnął za sznur, niewielki pojemnik ze studni, podał wodę kobiecie. Ona wypiła kilka łyków, zaspokajając pragnienie. Uśmiechy promienują na ich twarzach. Rozmawiają. W końcu ona odeszła kilka kroków, podziwiając kanion. On został, żeby zanieść należną modlitwę swojemu Bogu. Nie mogę być już niewidoczny. Przyszło więcej ludzi i nie są tak fascynujący. Zwykli turyści jak ja. Nastrój przepadł, poruszony hałasem rozmów, zamazał się mistyczny obraz falujących skał. Zostały kamienie, w których woda wyryła brzemię swojej siły, na spółkę z czasem. *** Droga powrotna, choć taka sama, nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia. To znaczy, widoki wciąż są egzotyczne, ale sama jazda, okazała się wiele łatwiejsza, niż w tamtą stronę. Dlatego zatrzymywałem się co jakiś czas na tym krótkim odcinku, żeby popatrzeć. Zachód słońca na motocyklu to coś, czego wszyscy zazdrościliby nam, gdyby wiedzieli, co tracą… Jutro pojadę szukać delfinów w zatoce Perskiej. CF Mapy:
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 01 lipca 2022, 19:15 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
30–ty dzień. 19 maja.102889 – 103039 150km Dulab – Wyspa Hengam – DulabTelefon pokazuje 4:30. Korzystając z wczesnej pory, uzupełniam notatnik ostatnimi przeżyciami. O siódmej jestem po prysznicu, ogolony i z plecakiem pełnym klamotów fotograficznych. Do kompletu butelka wody. Chciałem zapytać Assada dokąd jechać, żeby wynająć i popłynąć łódką w morze, tylko że zniknął. Jego żona rozumie że go szukam, ale… ona mówi, a jej nie rozumiem. Wsiadam już na motocykl, kiedy na to przyjeżdża Assad z plackami chlebowymi. Był w sklepie. Nalega, żebym zjadł. Na śniadanie omlet i cieniutki makaron na słodko. Do tego herbata i kawa, którą przyniosłem. Po śniadaniu zasięgnąłem rady co do kierunku. Trzeba pojechać do portu w Shib Deraz, na południu wyspy. Z łatwością wyszukałem miejsce na mapie GPS. *** Na razie jest całkiem znośnie. Może już się przyzwyczaiłem do upałów? Nieee. Słońce operuje zza cienkiej warstwy pół przepuszczających światło chmur. Pewnie jest poniżej 30 stopni w cieniu, ale wiem, że pogoda wróci do formy. Z pogardą rzuciłem okiem na ciuchy motocyklowe, wychodząc z pokoju. Zabrałem tylko rękawice, żeby kamera miała się na czym trzymać i kask, bo na dłuższą metę okulary przeciwsłoneczne nie chronią od wiatru i piaskowego pyłu, wyciskających łzy z oczu. Jadę w podkoszulku i przewiewnych spodniach. Z przerwą na tankowanie, na miejsce bezbłędnie trafiłem za pomocą GPS. Motocykl parkuję tam gdzie samochody, wzdłuż wybrzeża. — Tutaj — Pokazuje mi dobre miejsce, wyglądający na zmęczonego życiem, pomarszczony człowiek z białym nakryciem głowy. Od razu też zaprasza mnie do biura. W chłodnym, biurowym pokoju, siedzi schludnie ubrany młody człowiek i wydaje bilety. Kupuję jeden dla siebie. Mogę tu zostawić kask i rękawiczki. Korzystam z tej uprzejmości, bo do plecaka się nie zmieszczą. Stary pokazuje jedyne wolne krzesło, jako najlepsze miejsce przechowania bagażu. Hala, w której przyszło mi czekać na łódź, ma okna od podłogi do sufitu, ale upału nie czuć wcale. Stoją tu dwa potężne jak szafy klimatyzatory dmuchające zimnymi strumieniami powietrza. Rzędami poustawiane, metalowe, nowoczesne krzesła, złączone ze sobą na stałe. Już chcę przysiąść na jednym w odosobnieniu, kiedy woła na mnie młody człowiek. Przysiadam się na to zaproszenie i obaj łamaną angielszczyzną rozmawiamy o tym i tamtym. Ja oczywiście łamię dużo bardziej. To Irańczyk. Jest jubilerem w mieście, którego nazwy nie zapisałem tak jak i jego imienia. Przyjechał tu na wypoczynek i też popłynie łodzią na wycieczkę. Żeby łódź odpłynęła, musi uzbierać się 20 osób. Tak oznajmił kapitan, który właśnie wszedł do hali. Średniego wzrostu, raczej żylasty niż chudy mężczyzna, stanowczo, ale z uprzejmością w głosie, powiedziawszy swoją kwestię, idzie do miejsca, gdzie kupiłem bilet. Mój nowy kolega – jubiler, nie pogodził się z tą decyzją. Zatrzymał decydenta nie wstając nawet z siedziska i negocjuje. Czasem coś tłumaczy dla mnie na angielski. Wychodzi na to, że jest połowa załogi i rejs jest nieopłacalny. W tym czasie kilka osób weszło do hali i rozeznawszy się w temacie, dołączyli do dyskusji. Pertraktacje z kapitanem przyniosły oczekiwany skutek. Możemy wypłynąć. Młody jubiler, jego żona, małżeństwo z dwójką dzieci, para w średnim wieku i ja. No i kapitan. Razem z nim 10 osób. Oznacza to, że rejs jest jednak opłacalny, tylko połowę mniej. Na zewnątrz, przez różnicę temperatur i wilgoć, obiektyw małej kamery od razu zaparował. Wszyscy ładujemy się do łodzi zaopatrzonej w silnik i miejsce dla sternika na rufie. Przy dwudziestu osobach, panowałby tu niezły ścisk. Odbijamy od brzegu. Mijamy falochrony z głazów, uwięzionych w metalowej siatce. Łajba podskakuje wesoło na małych falach. Assad mówił, że najczęściej delfiny pokazują się zimą. Teraz to loteria. Kiedy przybrzeżne wody Zatoki Perskiej nagrzewają się, ssaki te odpływają w głąb akwenu. To nic. Marzenia spełniane z łatwością bledną i nie mają tak mocnego wyrazu. Może lepiej je pielęgnować, a nie spełniać… W oddali przywidziało mi się, że coś widzę. – Tam! – Podekscytowany, pokazałem palcem błękitną toń w oddali, przekrzykując ryk silnika. Kapitan skręcił kierownicą i łódź szerokim łukiem zatoczyła się na wskazany kurs. Jednak już za chwilę płynęliśmy jak wcześniej. Anomalią na wodzie okazał się nurkujący ptak. Nigdy delfina nie widziałem. Skąd miałem wiedzieć… Naprawdę chciał dobrze. Łódź meandrowała, jakby omijając przeszkody. Kapitan wytężał wzrok, rozglądając się pilnie wokół, w poszukiwaniu ssaków. Płynęliśmy czasem wolniej, a czasem tak szybko, że pęd powietrza zerwał z głowy nieostrożnej pasażerki daszek, chroniący jej twarz od słońca. Nie zawróciliśmy. Przecinana woda przyjemnie bryzga na twarz spod dziobu łodzi. Woda i prędkość znakomicie łagodziły upał. To prędkość właśnie ma jeszcze jedną cechę, która zadziwiająco osłabiła na chwilę mój zawód dotyczący delfinów. Motorówka straszy małe, latające ryby. Wyskakują nieoczekiwanie z wody jak z procy i szybują około pół metra nad wodą, żeby za dwie, może trzy sekundy, zniknąć w swoim naturalnym środowisku. Upolowanie teleobiektywem takiej rybki wcale nie jest łatwe. Udało mi się zaledwie kilka razy na wiele prób. Kapitan jest przygotowany na scenariusz bez delfinów albo to stała atrakcja rejsu. Przybiliśmy do dzikiego brzegu niedalekiej wyspy Hengam. Skały porozrzucane w nieładzie, obsypane są srebrzącym się piaskiem. Piach mieni się i połyskuje wręcz nienaturalnie, choć wiem, że to naturalne minerały tak błyszczą. Mam ze sobą szklaną fiolkę. Zabiorę część tej plaży ze sobą. Nie dane mi było rozejrzeć się dobrze, bo kapitan już woła wszystkich na łódź. Kilkaset metrów dalej, lądujemy na innej plaży, z porozstawianymi wzdłuż brzegu prymitywnymi straganami. Zbudowane z liści palm, desek, i co kto miał pod ręką. Nie wszystkie są otwarte, a te w których coś się dzieje, oferują miejscowe jedzenie i różne rękodzieło, jako pamiątki. Sprzedaje się tu trochę kiczu, trochę ozdób z muszli. Zwyczajna rzecz. Zawsze znajdzie się ktoś, dla kogo takie bibeloty mają wartość, zdobiąc później domową półkę, albo szyję, czy palec. Cieszy fakt, że nie ma magnesów na lodówkę Na pograniczu plaży i wody jest resztka fortyfikacji sprzed 100 może 200 lat. Tak twierdzi kapitan. Wyczytałem jednak, że to resztki zabudowań po Brytyjczykach, kiedy to za swojej ekspansywnej świetności, kontrolowali ruch morski na Zatoce Perskiej. Holendrzy też panoszyli się w okolicy, ale w innym czasie i został po nich wrak statku*, którego na własne oczy nie widziałem. Są też rybacy. Przy łodzi, dwóch młodych ludzi wyplątuje połów z sieci, kompletnie nie zwracając na mnie uwagi. Wielkie, kolorowe ryby, raz za razem lądują w plastikowym pojemniku. To ten sam gatunek, który jadłem u Assada na obiad. Zbiórka na łódź. Znów to samo. Nie zdąży się człowiek rozejrzeć i już jakaś zbiórka, jakieś czasowe ograniczenia, jakiś pośpiech. Między innymi dlatego nie lubię organizowanych wypadów, a wczasów jeszcze bardziej. Pobudka, bo śniadanie. Plaża, obiad, plaża, kolacja, albo obiadokolacja. Wyjście i powrót, bo pora karmienia i znów wyjście, ale zawsze trzeba na coś „zdążać”. Jeśli to hotel, czy inny resort, stada ludzi przelewają się w rytmie atrakcji, posiłków, wieczornego drinkowania. Generalizuję oczywiście, ale z grubsza, kiedy liczy się na to, że ktoś za nas urlop zaplanuje, a my wybieramy tylko miejsce, trzeba się do rytmu dostosować. Płyniemy do portowego falochronu płycizną. Kapitan mówi, że to akwarium. Rzeczywiście, jest pewna analogia. Kolorowe, niewielkie ryby, ufnie podpływają stadami do łodzi. Ktoś wrzucił do wody okruszki bułki i zakotłowało się na powierzchni. Pokaz trwał może pięć minut. Silnik zawarczał i łódź wycofuje się, żeby odpłynąć i skończyć swój kurs na wyspie Qeshm, w porcie, z którego wypłynęliśmy. *** Wyznaczyłem w GPS kurs wzdłuż południowego wybrzeża wyspy. Według nawigacji miała to być droga asfaltowa, ale już za kilka kilometrów asfalt przepadł. Na początku wspomniałem już, jak ubrałem się na tę wycieczkę. Kiedy pęd łodzi i bryza przestały działać, poczułem co zrobiłem, nie zabierając ze sobą koszuli z długim rękawem. Jestem w piekarniku i ktoś właśnie podkręca gaz. Gołym okiem widzę, że odsłonięta skóra na rękach czerwienieje, a ja czuję palące pieczenie. - Masz nauczkę, stary ośle – pomyślałem z rozbawieniem. Droga jest jak autostrada, to znów zwęża się na szerokość jednego samochodu. Skały jak wafle, krzywo wciśnięte w bitą śmietanę. Czasem niewielki podjazd i łagodne zakręty, urozmaicają pustkowie. Prawdziwe pustkowie. Podróż w nieznane, dzielę po horyzont z wodą po lewej i dzikim interiorem po prawej. Czasem, jak zagubione, na poboczu sterczą drewniane słupy z uwieszonymi kablami. W tej chwili przypomniałem sobie o drugiej gafie, jaką zrobiłem tego dnia. Mam zapas benzyny, mam wiecznie uczepioną zapasową oponę, statyw, plecak z aparatem i obiektywami. Mam nawet siekierę i saperkę przytroczone do motocykla. Nie pomyślałem jednak, żeby zabrać choć jedną dętkę, łyżki, czy jakiekolwiek klucze. Cóż… Teraz niczego nie wymyślę i na razie nic się nie dzieje. Rozterka trwała chwilę, bo po co zamartwiać się sprawami, na które nie ma się już wpływu. Zdawałoby się, że drogą można rozwijać duże prędkości, ale czyhają tu niebezpieczne niespodzianki. Można trafić na rozpadlinę, którą widać dopiero z bliska, kiedy hamowanie nic nie da. To dlatego, że słońce w zenicie i brak cienia kamufluje poprzeczną dziurę. Mały włos i wtarabaniłbym się w taką pułapkę, a wcale szybko nie jadę. Nie jadę szybko tez dlatego, że słowo pustkowie to tylko uogólnienie. Właśnie czarny ptak przechadza się granicą piachu i wody. Wygląda jak strażnik wybrzeża. Nieco głębiej pale sieci rybackich, a na nich inne, mniejsze ptactwo odpoczywa, albo może poluje na nieuważne ryby. Drobne te anomalie, urozmaicają pozorną martwotę otaczającej przestrzeni i tym mocniej działają na wyobraźnię. Nawet skały przybierają czasem nieludzką, choć antropoidalną postać. Oczodoły, paszcza rozkrzyczana, czoło srogo zmarszczone. Wśród odcieni żółci, zdarzy się czasem zielona plama krzewów niskopiennych. Są też ślady czworonogów. Pewnie to lisy pustynne. Surowo jest, ale życie nie ma końca, czepiając się każdej okazji do przetrwania. Suche z pozoru drzewo, przyciągnęło małe stado wielbłądów. Pod drzewem zielone krzewy. Zwierzęta chyba są oswojone, bo nie bardzo chcą uciekać, kiedy się zbliżyłem. Nie są jednak spętane, więc nie wiem, czy dzikie są, czy na wpół oswojone. Ależ od nich capi! Zaledwie dwustumetrowy spacer wymęczył mnie i wysuszył. Gorąca woda w butelce nabrała tego ohydnego posmaku starej szmaty i plastiku. Powrót na kanapę motocykla też trochę potrwał. Cienkie spodnie nie chronią od żaru czarnego obicia. Jest tak nagrzane, że dłoń można położyć tylko na ułamek sekundy, a co dopiero usiąść. *** Drogą między skałami, niespiesznie, jakby oszczędzając energię, wlecze się stado wielbłądów. Pokonawszy lekkie wzniesienie na zakręcie, schodzą w kierunku zatoki. Zatrzymałem motocykl, żeby ich nie wystraszyć. Między dorosłymi, są też młode. Ostatecznie, jest też ich właściciel, albo poganiacz, którego nie zauważyłem, zanim stado nie rozproszyło się nieco. Mizerny to człowiek, odziany w nibyspodnie z materiału, zwisającego nad kolana chudych, powyginanych nóg. Chyba jest boso. Głowę od słońca chroni biały turban. W ręku kij do podpierania się i poganiania stada. Na karku poszarpany ze starości podkoszulek, przyklejony od potu do pleców. Mizerne ciało, tam gdzie odsłonięte, zdaje się niewrażliwe na spiekotę. Zafascynowany sceną, mimo gorąca, nawet nie drgnąłem. Kiedy wiatrak chłodnicy przestał buczeć, scena przeistacza się w niemy film. Odległa woda nie szumi, a i tak lekki wiatr, nie dociera tu przez wysokie skały na poboczach. Stado wraz ze swoim przewodnikiem, schodzi bezpośrednio z drogi, w wody zatoki. Kiedy całe towarzystwo zniknęło za wzniesieniem, pieczenie skóry przypomniało mi o sobie. Uruchomiłem motocykl i znów prawie się zatrzymałem. Tutaj, po lewej, nic nie osłania mojego szlaku od brzegu, a po prawej przeciwnie — skały bronią dostępu do lądu. Na to wszystko nakłada się bryza wilgoci, zmiękczająca ostrość widzenia. A może to pustynny pył? Wielbłądy skręciły już w swoją stronę w bok, tuż za zakrętem, więc po horyzont rozpościerał się widok, który zachowam w pamięci na zawsze. Naturalna granica między wodą a lądem, z ziemią niczyją, w postaci chwiejnie utwardzonej ręką człowieka drogi i kilometry dziewiczej plaży. Za tym zjawiskowym miejscem pojawił się asfalt, łodzie wyciągnięte na brzeg, ludzkie siedziby i ludzie tradycyjnie poubierani. Właściwie sami mężczyźni. To wioska rybacka Salakh. Minąłem ją bez zatrzymania i znów mogłem cieszyć się niespieszną jazdą w samotności. I tak dojechałem do rozstaju dróg. Jeden znak po angielsku oznajmiał, że droga zaprowadzi mnie do Natural Sulfur baths, drugi do Salt Cave. Na tę moją rozterkę, nadjechał samochód terenowy i skręcił do Natural Sulfur baths. Z trudnością przedziera się przez nierówności, twarde koleiny, kamienie i połacie sypkiego piachu. Wcale nie widzę tam siebie. Prawie poparzony od słońca, bez ani jednego narzędzia, z niemal pustą już butelką po wodzie w plecaku. Na dodatek do mistrza technicznej jazdy mi daleko. Zaczyna też siadać mi entuzjazm. Słońce potrafi wyssać z człowieka całą energię bardzo szybko, kiedy nie ma co pić. Rzecz jasna, pojechałem łatwiejszą drogą. Co najgorsze, kamera odmówiła posłuszeństwa. Wszystkie baterie, tak skwapliwie ładowane dzień wcześniej, nie działają. Mam kamerę sportową, która tak się nagrzała, będąc wyłączona, że zadziałało jej zabezpieczenie. Ruchomego obrazu nie będzie. Najpierw w Armenii pękła część odpowiedzialna za włączanie, wczoraj utracone pliki przy kopiowaniu, teraz to. Jeszcze popsuję aparat i pozostanie mi rysowanie tego, co widzę *** SALT CAVE** - oznajmia tablica informacyjna przy drodze. Prowizoryczne ogrodzenie i baraki z kontenerów, nie zachęcają do sprawdzenia, co to za atrakcja. Skoro jednak przejeżdżam tędy… Może jest woda. Z jednego z baraków wyszedł strażnik. Spostrzegł moje wahanie, bo macha przyjacielsko ręką. Po zwyczajowym salam alejkum nasza krótka rozmowa wyglądała tak: - Masz światło? – Pyta, kiedy podjechałem bliżej, zachęcony gestami. - Tak, mam aparat – Odpowiadam skwapliwie. - Jedź do samego końca – i gestami utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze zrozumiałem intencje. Jadę, ale pusty parking kończy się na urwisku, z esującą ścieżką pomiędzy kamieniami, wychodzoną przez turystów. Do dziś nie wiem jak to się stało, że udała mi się sztuka przetrwania w pionie. W każdym razie zjechałem w dół i jadąc po solnym podłożu, zatrzymałem się dopiero przy wejściu do jaskini. W środku zanikają kolory, a zostają kształty, póki jasność dnia dociera. W wielkiej, słonej kałuży u wejścia, odbija się światło i białe, zwisające nacieki jak małe stalaktyty. Dalej nie widać nawet kształtów. Wszedłem i zapanowała ciemność z małym, świetlnym punktem, który jeszcze przed chwilą był wielkim wejściem do wnętrza ziemi. - Halllooo!- Słyszę nawoływanie, odbijające się wielokrotnie echem. – Halllooo! – powtarza się i dochodzą do niego pewnie stawiane kroki. To strażnik. Widocznie wychwycił, jak słabo się porozumieliśmy i naraziwszy się na spiekotę, schodząc po skarpie, odnalazł mnie i przyniósł czołówkę, żebym cokolwiek zobaczył. Światło. Światło, nie aparat. O to pytał. Podziękowałem zaskoczony i strażnik odszedł. Specjalnie na takie okoliczności, kupiłem i zabrałem ze sobą mocną latarkę, którą odłożyłem w dobre miejsce, żeby jej nie zapomnieć. Teraz czeka na mnie w pokoju gościnnym u Assada, bo po co komu latarka na łodzi… Odszedłem na tyle, że jaskrawy punkt wejścia zniknął. W słabym świetle czołówki, zobaczyłem gdzie jestem. Wielkie zwalisko ogromnych głazów, nad nim sklepienie poprzecinane solnymi liniami. Po omacku daleko bym nie doszedł. Albo głowę bym rozbił, albo nogi połamał. Jaskinia nie przynosi spodziewanej ochłody. Wprawdzie temperatura jest wyraźnie niższa, ale nie tak, jak spodziewałem się w głębi ziemi, w podobno najdłuższej na świecie jaskini solnej... Za to wyobraźnia zaczyna pracować. W kompletnej ciszy każdy mój ruch, każdy krok, wydaje się hałasem, wzmacnianym jak w pudle rezonansowym. Potrącony czy nadepnięty kamyk, wydaje zwielokrotnione odgłosy. Światło czołówki prześlizguje się po skałach, ożywiając ostre cienie. Pusta przestrzeń za przeszkodą, zdaje się nie mieć swojego absolutnie czarnego końca. „Zejście” - Mierny dość, z gatunku fantastycznych, film z 2005 roku. Zastana sceneria niespodziewanie z całą mocą pełnych grozy ujęć, przywołała nierealne wspomnienie. Oczami wyobraźni spodziewałem się za zwalonym głazem, uczty dzikiego stada pierwotnych istot, rozrywających z nadludzką siłą jakiegoś nieszczęśnika. Z całą pewnością oczekiwałem też, nasłuchując w bezruchu, że usłyszę mrożące krew w żyłach mlaskanie i cmokanie. Że zza przeszkody wyłonią się zdeformowane, wygłodniałe i przekrwione oczy bezwzględnej bestii, szykującej się do ataku. Że zaraz wejdę w lepką kałużę i poczuję metaliczny zapach ludzkiej krwi. Mimo to idę dalej przed siebie, przyświecając czasem pod nogi. Zatrzymało mnie obniżające się sklepienie. Tutaj trzeba się już schylać, a jeszcze dalej iść w kucki, albo czołgać się. Mrowienie na plecach ustąpiło, kiedy wrócił rozum, a zdrowy rozsądek przezwyciężył filmowe fantazje. Dopiero teraz przypomniałem sobie o aparacie. Przyszli inni turyści. Przywiózł ich tu wynajęty kierowca i są przygotowani. Mają czołówki. Wymieniliśmy uprzejmości, jednak zbyt dobrze władali angielskim, żeby pewnie się porozumieć. Przede mną wyzwanie, bo podjazd stromy, a ścieżka na stromiźnie zakręca. Rozpędzony motocykl wściekle ryczy na pierwszym biegu. Przednie koło uderza w przeszkodę i wspina się. Zostawiam za sobą tuman kurzu i dwóch zdziwionych turystów, którzy zbyt długo jaskini nie eksplorowali. Tylna opona czepia się wszystkiego, a ja chwytam się wszystkim motocykla. Na górze, całkowicie odrywamy się od ziemi i walimy w nią, wzbijając następne tumany pyłu. Przez chwilę byłem w powietrzu! Z wrażenia i przez zamieszanie jakiego narobiłem, zatrzymałem się dopiero przy baraku strażnika, żeby oddać mu czołówkę. Dziękuję za sprzęt świecący, ale czy ma wodę? Ta z plecaka nie nadaje się. Jest gorąca i zbiera się na wymioty od jej podłego smaku. Strażnik wyjmuje z szafki wielokrotnie używany kubek papierowy i butelkę z lodówki. Jest pełna, ale nie jest to woda ze sklepu. Pływają w niej drobinki jakiegoś osadu, jakby była brana z naturalnego ujęcia. Obojętne. Wodę łapczywie piję z butelki, bo strażnik nalegał, żeby zabrać całą. Dopiero teraz zniknął posmak nadmiaru adrenaliny w ustach, od skoku życia Znów po lewej wybrzeże, a po prawej interior. Droga czasem jest piaszczysta, a czasem jakby budowana z tutejszej skały. Świetnie się jedzie, chociaż moje ręce pieką już mocno od nadmiaru słońca. Kark tak samo. Szmata na szyi nie pomaga zbytnio, rolując się w obwarzanek od pędu powietrza. Minąłem się z pierwszym niewidzianym od dawna samochodem i za chwilę wjechałem na asfalt głównej drogi. Skręciłem jak pokazał GPS na północ i teraz przecinam wyspę wśród form skalnych, których nie sposób wymyślić samemu. Przed końcem drogi powrotnej, zatrzymałem się przy sklepie. Butelka wody od strażnika nie wystarczyła na długo. Dziś jest piątek i są wybory prezydenckie, a piątki tutaj są wolne od pracy. Ten sklep jest na szczęście otwarty. Kupuję lekko gazowany napój i sok z żółtych śliwek, który w mgnieniu oka wypiłem na poczekaniu. Za zakupy dostałem kupony promocyjne, których nigdy nie wykorzystam. Przed bramą domostwa Assada sterczałem dość długo, zanim otworzyły się jej podwoje. Tak głośno zacząłem walić pięścią w nagrzaną blachę, że w końcu usłyszała to najmłodsza córka Assada. Ta od paznokci, kota i europejskiej swobody w ubiorze. Jestem uratowany. Słońce spiekło mi ramiona i ręce do pełnej czerwoności. W cieniu tak nie szczypie. Teraz wezmę prysznic, będę dużo pił i zapełnię zeszyt notatkami. CF Mapy: * Informacje o wyspie i jej atrakcjach - https://tnijurl.com/29e3f4b3b529/** Salt Cave - informacje. https://iranparadise.com/salt-cave/
|
|
Na górę |
|
|
CeloFan
|
Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś Zamieszczono: 09 lipca 2022, 14:22 |
|
Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33 Posty: 572
|
31–szy dzień. 20 Maja.
Licznik: 103039 – 103653 614km Wyspa Qeshm - Shiraz
Dopiero dziewiąta, a beton i asfalt portowego placu, oddają z całą mocą zmagazynowane ciepło. W pobliżu nie ma nawet skrawka użytecznego cienia. Nie mogę zdjąć kurtki, bo mam spieczone ręce. Nawet przez gruby materiał, boleśnie czuję słoneczne prażenie. Czekam. Czekając, piję. Pijąc czuję, jak to co wypiję, wypływa ze mnie każdym porem skóry. Kanapa, bagaż i reszta motocykla nagrzały się tak, że nie sposób dotknąć gołą ręką. Jakby całość, przed chwilą została wyjęta z piekarnika. Już się przyzwyczaiłem. W takich chwilach zmuszam się, żeby zobojętnieć i zająć myśli czymś innym. Wtedy, przynajmniej pozornie ekstremalna temperatura, staje się czymś naturalnym, do przeżycia. Dreszcze przestają wędrować po skórze, rozgrzane buty motocyklowe nie opiekają tak stóp. Ciało jest rozluźnione i szybciej się poci. Nie wolno dopuścić do zatrzymania procesu, bo grozi to udarem. Nieprzerwanie trzeba pić. Kiedy woda się skończy, za pół godziny skończy się pocenie, a to zły znak. Skutkiem ubocznym takiego mini letargu jest lekka apatia. Kiedy już pogodzę się z prażeniem zewsząd, tracę chęć do obserwacji. Obojętnieje czas, miejsce nie jest już tak egzotyczne, przytłumione dźwięki jakby kończą się z dala od uszu. Najchętniej wróciłbym do klimatyzowanego pokoiku u Assada, położył na zimnej podłodze i zaczekał dzień, albo dwa, do chłodniejszego wieczora. Mimo to, moją uwagę przykuła kobieta na rampie wjazdowej promu. Kolorowo ubrana, wygląda jak przyszła pasażerka, chcąca jak ja, opuścić wyspę. Siedzi po turecku, a na jej kolanach dziecko o zdrowej, śniadej skórze. Ono jak ja, bez przerwy pije, tylko z butelki ze smoczkiem. Być może, moja chwilowa obojętność i tę parę by zignorowała, ale jest coś nienaturalnego w tej scenie. Nie jest pasażerką. Kiedy ktoś z obsługi wyszedł na ląd, wyciągnęła żebraczą dłoń. Mężczyzna przeszedł obojętnie, jakby była zjawą niewidzialną. Ja bym się zasmucił. Kobieta jednak uśmiechnęła się szczerze, jak uśmiecha się ktoś, kogo spotkało coś dobrego. Chwilę później, jej twarz na powrót zastygła w zadumie, a ciało przestało się ruszać, niczym część statku, na którego rozgrzanym pokładzie siedziała. Musi tam być od chwili, kiedy cień jeszcze krył część stalowego pokładu. Dziecko zdaje się pić przez sen. Ani razu nie otworzyło oczu, nie poruszyło się, nie zakwiliło. Tak zachowują się dzieci czujące się bezpiecznie, wygodnie i komfortowo. Jak oni znoszą to bezchmurne piekło? W otoczeniu nagrzanej stali, bez najmniejszego powiewu funkcjonują, zdawałoby się jak zwykle. Na prom, który właśnie dobił do brzegu, też nie mogę wjechać, żeby skryć się w cieniu mostka, bo ludzie i jednoślady wjeżdżają ostatni. Samochody upycha się tyłem, żeby nie cofały przy wyjeździe na ląd. Prom odpłynie, dopiero kiedy zapełni się całkowicie. Stoję więc na środku placu zlany potem, przytłumiony, obserwując portowe życie. Dwie drogi prowadzą do placu. Jedna dla osobówek, drugi dla samochodów ciężarowych. Osobówki zajmują już połowę przeznaczonego dla nich placu, ale nie wjeżdżają. Silniki pracują, chłodząc pasażerów w środku. Z większości wydechów wydobywa się niebieski albo czarny dym. Miesza się to wszystko w stojącym powietrzu. W tym czasie przypłynęły dwa inne promy. Z pierwszego wysypują się kolorowo ubrani ludzie. Za nimi wyjeżdżają samochody osobowe. Większość w białym kolorze. Tutaj to jedynie słuszny i pożądany kolor. Hossein, u którego spędziłem pierwsze dni w Iranie, mówił, że inne źle się sprzedają, lub są tańsze. Mężczyźni machają do mnie w geście pozdrowienia. Niektórzy kierowcy trąbią z tego samego powodu, przejeżdżając obok, jakbyśmy się znali. Zobojętniały, ignoruję przyjacielskie gesty. Nie chcę tracić energii, a każdy ruch powoduje ból spieczonej skóry, drażnionej przez materiał rozgrzanej kurtki. Nawet kiedy podszedł do mnie ojciec z kilkuletnim synem, żeby z bliska popatrzeć na przybysza i motocykl, z pewnym wysiłkiem skrywaną niechęcią, przytaknąłem na pytanie o zrobienie zdjęcia. Drugi prom jest towarowy. Stare ciężarówki z hurgotem zjeżdżają na ląd, wzbijając tumany kurzu i zaciemniając okolicę wyziewami szarego dymu spalin. Z letargu wybija mnie odgłos inny niż wszystkie. Ktoś mówi przez megafon. Rozglądam się. Na opróżnionym z ciężarówek promie została tylko załoga. Machają. Pewnie na jakiegoś kierowcę, bo jedna cysterna już stoi na pokładzie. Megafon znów zaryczał i znów machają. Przyglądam się obojętnie tej scenie. Po raz trzeci rzężący głos megafonu zdominował odgłosy portowe. To na mnie! Tak! Teraz już niecierpliwie wymachują rękoma, żebym jechał. Nie w smak mi to, bo mam wrażenie, że prom osobowy zapełni się szybciej. Tak się nie stało. Jak tylko koła motocykla dotknęły stalowego pokładu, z maszynowni dobiegł ryk silnika. Z komina buchnął czarny dym, a prom ruszył swoje stalowe cielsko w kierunku otwartej wody. Jest tu tylko mój motocykl i niewielka cysterna. Z ulgą zaparkowałem w cieniu mostka. Statek samym swoim ruchem wywołuje lekkie powiewy stojącego wcześniej powietrza. Zniknął zapach spalin. Stara, zielona cysterna z pomarańczową kabiną, stojąca na samym środku pokładu, kilku ludzi z obsługi, ich trzy małe motory i ja, ze swoim obładowanym motocyklem, odpłynęliśmy od brzegu. Z pewnym żalem opuszczam wyspę. Mimo trudnej do zniesienia aury o tej porze roku jest to najpiękniejszy w swojej egzotycznej surowości zakątek, w którym byłem do tej pory, nie licząc pustyni Dash-e-Lut. Do tego, niektóre miejsca, zadają się być dziewiczymi, przyjaźni ludzie nie narzucają się zbytnio ze swoją uprzejmością. Samotnik może czuć się tu wyjątkowo dobrze. Chciałbym jeszcze kiedyś wrócić do Iranu, również dla tej wyspy. Tylko może zimą, żeby zobaczyć delfiny. Jeden z członków załogi podszedł do mnie. Dobrze, bo nie wiedziałbym nawet komu podziękować. Uśmiechnięta, przybrudzona sadzami twarz, dłonie umorusane resztką smarów, granatowy kombinezon, szaroniebieskie, pełne życia oczy. Przedstawił się, choć imienia nie zapamiętałem. Pochodzi z Indii, a tutaj los rzucił go w poszukiwaniu lepszego życia. Pracuje jako mechanik na promie. Jest jakiś znerwicowany w ruchach, ale spokojny i cierpliwy, kiedy próbuje się porozumieć i zaspokoić swoją ciekawość. Spytał skąd jestem. Potem o moją wiarę, pochodzenie, dokąd jadę i co robiłem na wyspie. W końcu odszedł zadowolony, jakby wiedział wszystko wcześniej i przyszedł upewnić się tylko. Ja dowiedziałem się, że płyniemy na pusto, bo ten rejs skończy się w dokach technicznych, gdzie naprawia się statki i uzupełnia paliwo. Właśnie po to, żeby zapełnić swoje przepastne zbiorniki paliwem, prom płynie bez podróżnych. W normalnych okolicznościach pasażerów się tam nie wozi. Płyniemy krótko. Być może właśnie przez to, że statek bez obciążenia tonami paliwa i swoim zwyczajowym balastem w postaci samochodów, jest o wiele szybszy. W porcie kapitan tak manewruje promem, że na metr mija w zakręcie inną jednostkę. Całkiem serio myślałem, że zderzenie jest nieuniknione. Od promu, do wyjazdu z portu, nikt mnie nie zatrzymał, nie ma szlabanów, kontroli, sprawdzania dokumentów. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby podjechać do budynku, w którym spędziłem tyle czasu, załatwiając formalności wjazdowe. Albo, żeby poszukać szlabanu z policjantem, który żądał karnetu CPD, którego nie miałem. Nie w smak mi przechodzić znów całą biurokratyczną zawieruchę. Można powiedzieć, że nielegalnie wyjechałem z jednej ze stref bezcłowych Iranu. *** Droga do Shiraz — bo tam zmierzam — jest urozmaicona widokowo, jednak też dość ruchliwa. Prawdopodobnie dlatego, że to najkrótsza arteria, łącząca wyspę Qeshm z miastem i jednocześnie szlak handlowy. Mam wrażenie, że już tędy jechałem, kiedy odwiedzałem Iran w 2014 roku*. Jest górzyście i droga kręci, ale też bywa płasko i wtedy szosa przecina suchą ziemię jak od linijki. W oddali ledwo majaczące formacje skalne przypominają o tym, jakie możliwości ma tutaj natura. Nie wszędzie jednak jest pustynnie. Są też palmowe plantacje daktyli. Równo, w rzędach rosnące palmy, zasilane są sztucznie wodą. Zapewne inaczej nie przetrwałyby suszy. Zdarzyło się nawet, że przy jednej ze stacji benzynowych, ze szczytu skały, tryskał niewielki wodospad. Zimna woda wpadała do utworzonego przez ludzi zbiornika, gdzie pływały kaczki. Przedziwne to zjawisko pośród bezkresu skał, pyłu i piachu. Nie brakuje na drodze czekpointów. Żołnierze zatrzymują, ale po sprawdzeniu paszportu, albo i bez tego, przyjaznymi gestami każą jechać dalej. Bywa, że są czymś zajęci. Wtedy niepokornie nie czekam i niezauważony jadę dalej. Ruch się wzmaga. Mnogość samochodów świadczy o tym, że jestem blisko miasta. Do Shiraz** wjeżdżam popołudniem. Około 16-tej wcale nie jest chłodniej niż w południe. Ruch gęstnieje z minuty na minutę, aż w końcu samochody, zbite w jedną masę, nie pozwalają na swobodną jazdę. Pojęcie przeciskać się, nabiera tu szczególnego znaczenia. Na centymetry omijam lusterka aut. Jeśli się nie da, sterczę z innymi kierowcami. Motocykl grzeje się coraz bardziej. Kto mnie zauważy, przesuwa się odrobinę, żeby zrobić miejsce. Rzadko coś to daje, że mogę być pół metra dalej. Przeważnie jednak ta uprzejmość jest bezcelowa. Kiedy zielone światło puści ruch, na półsprzęgle przetaczam się trochę i znów postój. Czasem udaje mi się przejechać kawałek drogi między wysokim krawężnikiem a samochodami. Czasem też mogę wjechać na chodnik i sposobem miejscowych, ominąć kawałek zatoru. Gęste od spalin powietrze drży od gorąca na dachach białych samochodów. Najtrudniej jest, kiedy znajdę się za autokarem. Wyziewy z rury wydechowej walą prosto na mnie. Trzeba wtedy zamknąć kask, choć to tylko trochę chroni od toksycznych spalin, a oczy przestają tak szczypać. No i taktyka ta działa przez chwilę. Przez chwilę, bo szyba kasku, mimo pinloka paruje, pozbawiając widoczności. Do tego pot z czoła skapuje na oczy, które jeszcze bardziej pieką od słonych kropel. Trudny wybór: Oddychać, czy widzieć. Taka ulica, szeroka na trzy pasy, mieści przynajmniej cztery nieuporządkowane rzędy samochodów. Każdy chwyta miejsce dla siebie, nie zważając na wymalowane linie. Każdy chce być bliżej celu za wszelką cenę. Nie dziwię się wcale. Taka ulica jest jak trzewia pytona. Zmiażdżona masa przesuwa się zwolna do żołądka, poruszana ruchami mięśni gada. Różnica polega na tym, że tutaj dochodzi harmider silników, ostrzegawcze trąbienie, pokrzykiwania sprzedawców wody, krążących wśród samochodów. Mimo że można udusić się od spalin, oczy łzawią, żar leje się z nieba i spod samochodów, a nieokiełznany chaos rządzi ruchem, jest w tej scenie coś fantastycznego. Jakby zaparkowane zderzak w zderzak auta, jednocześnie, ruszały i zatrzymywały się jak jeden organizm, tylko trochę zmieniając położenie względem siebie. Jestem częścią splotu przypadkowości. Mimo pewnego zauroczenia tą sytuacją muszę stąd uciec. Przy pierwszej sposobności skręcam w boczną ulicę. Muszę dać odpocząć silnikowi, który rozgrzał się tak, że pokazuje wszystkie kreski na skali. Muszę też odetchnąć czymś innym niż spaliny. No i muszę zastanowić się gdzie szukać noclegu. W cieniu budynku jest jak w oazie spokoju. Mogę spłukać gardło resztą wody, przetrzeć oczy, usiąść na krawężniku. Odpocząć, mimo że jestem blisko końca dzisiejszej podróży. Nikt z przechodniów mnie nie zaczepia. Czasem tylko ktoś zatrąbi w geście pozdrowienia. Wyszukałem w GPS najbliższy hotel. Silnik wprawdzie nie ostygł do normalnej temperatury pracy, ale nie będę czekał tu w nieskończoność. Zarzuciłem mokrą kurtkę na biały od soli podkoszulek, założyłem mokry kask, z trudem wsunąłem na dłonie mokre rękawice i bocznymi już drogami, pojechałem szukać hotelu. Kilka kilometrów dalej, jestem na miejscu. Czarno złoty wystrój, dywany na fantazyjnej terakocie, kolorowe szkło, skórzane fotele. Mimo że jest położony przy nędznej ulicy, wchodzi się jak do innego, klimatyzowanego świata. Jest za drogi. Gubię się w uliczkach dzielnicy mieszkalnej. Bywa wąsko na jeden mały samochód, a wysokie mury ograniczają skutecznie pole widzenia. Zdezorientowany znalazłem się w labiryncie. Na niewielkim placu zaczepiłem mężczyznę. Koniec końców słowo hotel jest wspólne dla większości świata. Może mi pomoże. Ten przystaje i chętnie daje wskazówki, gestykulując przy tym żywo, jednak nie rozumiem niczego oczywiście. On zrozumiał słowo hotel, ja z jego słowotoku wyłapuję powtarzające się „niajesbety” po słowie hotel. To wystarczy. Z całych sił staram się zapamiętać tę nazwę, ale już po chwili przekształcam ją od tego powtarzania w coś nie do powtórzenia. Ulicę dalej, znów zatrzymuję się i tym razem pytam o to samo młodego muskularnego chłopaka. Ten z poważną miną kręci głową i znika w bramie jednego z domów. Odjechałem, chcąc spytać w pobliskim sklepie z artykułami metalowymi. Nie zatrzymałem się dobrze, kiedy z motocykla nie pozwala mi zejść „poważny”. Teraz jest na swoim motocyklu. Tym razem uśmiechnięty od ucha do ucha pokazuje wyraźnie, żeby jechać za nim. No to jadę. W ten sposób wyprowadził mnie z labiryntu uliczek na główną drogę. Pokazał kierunek, pomachał na pożegnanie i odjechał. Mnie pozostało przeciąć ciągłą linię szerokiej arterii między pachołkami oddzielającymi pasy i jestem na kursie. Jeszcze dla pewności, za kilkaset metrów spytałem o hotel taksówkarza, ale niepotrzebnie, bo jestem na miejscu. Hotel nazywa się Niayesh Boutique oczywiście. Z przyjemnością zaparkowałem motocykl w cieniu. Trochę formalności, spisywanie danych z paszportu i załatwione. Mam szczęście, bo został ostatni pokój. Ostatnia jedynka. Jak na poziom zmęczenia drogą i upałem, cena jest do przyjęcia po małych targach. Nie wiedziałem, że to nie ostatni wysiłek tego dnia. Recepcjonista, człowiek poważny i emanujący władzą, przywołał pomocnika. Pomocnik ma zanieść mój bagaż do pokoju. -Po co – myślę. Sam sobie poradzę jak zwykle. Przedtem, motocykl zostawiłem na parkingu, pozbawiwszy go ciężaru. Poradziłbym sobie, ale na dwa razy z przerwami. Położenie recepcji, nie oznacza wcale, że pokoje są w tym samym miejscu. Pomocnik, objuczony statywem fotograficznym i kaskiem, ja resztą ciężkiego majdanu. Prowadzi niekończącymi się zaułkami, jakby chciał zgubić pościg w labiryncie zakrętów i tuneli. Sam już się zgubiłem. W prawo, w lewo, w dół do chłodniejszego podziemia, jakieś drzwi, znów korytarz, znowu mury dookoła i znowu zakręt. Ostatni zakręt, ostatnie drzwi i wchodzimy na obszerne patio z miejscami do siedzenia i leżenia. Taka kawiarnio – restauracja. Wokół w ścianach na parterze powlepiane drzwi do pokoi. Wyżej jeszcze jedno piętro dla gości. Rośliny w donicach i kilka niewielkich drzew, przełamują monotonię ścian. Klimatycznie. Jedne z drzwi na parterze są moje. Przeciskam się z tobołami między drzewami a podestem do odpoczynku, wiernie towarzysząc mojemu przewodnikowi. Przewodnik, bo teraz inaczej nazwać go nie mogę, otwiera małym kluczykiem z wielką przywieszką, drzwi z kłódki i odsuwa skobel u góry framugi. Wąskie drzwi rozwierają się, ledwo mnie mieszcząc. Moim oczom ukazał się widok na… równie wąskie łózko. Tyle jest tu miejsca. Łóżko i stopy. Albo stoisz, albo siedzisz. Nie ma tu miejsca na zbędne ruchy. Bagaż jakoś się zmieścił, zastawiając resztkę wolnej przestrzeni. W specjalnej wnęce ściany mały, kineskopowy telewizor. Z boku kiszki drzwi, a za nimi równie mikroskopijna łazienka. Prysznic. Jest prysznic. Bazar. Bazar w każdym mieście Iranu jest esencją, rdzeniem kulturowym i połączeniem międzyludzkich zależności. Tu spotykają się wszystkie frakcje złożonego systemu społecznego. Tutaj handluje się, modli, zażywa masaży i kąpieli w łaźniach miejskich, spaceruje, rozmawia i decyduje. Nie ma lepszego miejsca, żeby po trosze poznać zwyczaje, stroje, jedzenie, sztukę i zainteresowania ludzi tu żyjących. Oczywiście z grubsza. Żeby dogłębnie poznać Shiraz, trzeba by zagłębić się w historycznych dziejach samego miasta i regionu. Poznać początki jego powstania w epoce Achemenidów, sprawdzić jaki wpływ na miasto miały arabskie podboje, kiedy i dlaczego stało się, a potem przestało być stolicą dawnej Persji. Trzeba by wiedzieć, jak na miasto wpłynęły mongolskie hordy, dlaczego Shiraz jest centrum sztuki i piśmiennictwa. Później pojechać i zobaczyć wszystkie miejsca związane z historią, a na koniec wyciągnąć własne wnioski. Jako historyczny ignorant, nie ma takiego zasobu wiedzy, więc chadzam na skróty, odwiedzając bazary. Daje mi to też poczucie asymilacji, bo na bazarze, w tak często odwiedzanym przez turystów mieście, mało kto zauważa turystę, jako wartego zainteresowania osobnika. Część, do której trafiłem początkowo, jest wyjątkowo byle jaka. Plastikowa chińszczyzna, ubrania, buty, sznurówki do nich, klapki, zabawki. Wszystko powywieszane nad głowami razi taniością, hurtową produkcją, zapachem bylejakości. Nie tak pamiętam bazar w Shiraz. Jutro. Jutro odnajdę prawdziwe oblicze tego miejsca. Trafiłem nawet na ulicę, gdzie handluje się ptactwem, królikami i psami. Dopiero w drodze powrotnej do hotelu, odnalazłem stoiska mniej przypominające inwazję chińskości. Jest złoto, są dywany, ręcznie wytwarzane naczynia. Wszystko to, co świadczy o zdolnościach manualnych i tradycji rzemieślniczej. Zaspokoiłem pierwszą ciekawość. Zapadł zmrok, a ja przypomniałem sobie o głodzie. Przecież oprócz śniadania u Assada, nic nie jadłem. O jedzenie tu nietrudno. Zamówiłem rożek z kartoflami w środku. Ten nie dorównuje jednak jakością rożkowi z bazaru w Chabahor. Słodkie lody z automatu przynoszą ulgę od upału. Chwilę później niezbyt smaczny fastfood i na koniec lody nakładane do małych misek. Na koniec końców, mrożony napój z owocami. Nie mogąc oprzeć się atmosferze miasta, do hotelu wróciłem, kiedy zrobiło się całkowicie ciemno, próbując przypomnieć sobie skomplikowaną mapę dojścia od recepcji do pokoju. W hotelu, na wpół siedząc, na wpół leżąc, przy herbacie, do późna rozmyślam o dzisiejszym dniu, opisując jak najdokładniej wszystko, co mnie spotkało w tym zadziwiającym kraju. Mapy: *Dziś żałuję, że nie pojechałem wybrzeżem, mimo że miejscowi ostrzegali mnie przed wilgocią i upałami trudnymi do zniesienia o tej porze roku, nawet dla przyzwyczajonych mieszkańców. **Shiraz - https://pl.wikipedia.org/wiki/SzirazCF
|
|
Na górę |
|
|
|
Nie możesz tworzyć nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów
|
|