Dzisiaj jest 01 maja 2024, 04:44


Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 35 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3, 4  Następna
Autor Wiadomość
 Tytuł: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na świec
Nieprzeczytany postZamieszczono: 08 lutego 2021, 21:23 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

Cześć.
Stara jest to historia, choć niedawno ją zacząłem w słowa ubierać. Przez wielość notatek i zdjęć, długo zbierałem się do opisania przygody z 2017 roku. Nawet jeszcze jej nie skończyłem ale liczę, że to co tu zostawię, zmobilizuje mnie do ukończenia tego, czego jeszcze nie ma.




Prolog

Opowieść ta powinna powstać ćwierć wieku temu. Wtedy byłem młody, silny, nierozważny i brak mi było pewności siebie. To był czas, kiedy mógłbym zobaczyć świat na własne oczy. Poznać ludzi nie znając ich języka, poszerzać horyzonty, zobaczyć góry, ciepłe morza, stepy. Wszystko to, co wbijano mi do głowy w szkole na geografii, a ja lekką ręką wypuszczałem mimo uszu w niepamięć. Młodość jednak ma to do siebie, że szuka wzorców. Czasem znajdują się same, czasem przypadek porazi z zaskoczenia. Ja żadnego wzorca nie miałem. Bywa jednak, że pójdzie się raz w odpowiednie miejsce i już ziarno jest zasiane.
Kiedy chodziłem do podstawówki, trochę z musu a trochę z chęci uniknięcia odrabiania lekcji, poszedłem na pokaz slajdów. To było w klubie „Junona” przy Bazyliańskiej na Bródnie (1).

***

W małej sali w rzędach postawione krzesła. Na tle okien w kącie, biurko nauczycielskie. Przy biurku łysy mężczyzna. W ręku pudełko z kablem ciągnącym się do skraju biurka a tam rzutnik pokazujący slajdy na grubej, białej zasłonie uwieszonej na oknach. Chciałbym wierzyć, że to był Tony Halik, ale to raczej niemożliwe. Gdzie by tam taki światowy człowiek, chciał w zapyziałej sali socjalistycznego budynku, pokazy slajdów robić. Jedno co utkwiło mi w pamięci z tej prelekcji to… slajd z chodzącymi drzewami. Teraz wiem, że to była świątynia Ta Prohm w Kambodży a drzewa nazywają się bayon. Ale wtedy? Nastoletni chłopak z podstawówki słucha o krajach leżących nie wiadomo gdzie i ogląda przyrodę jak z innej planety. Chłopak, który ze swojego blokowiska nigdy nie widział Pałacu Kultury a nauczyciele organizowali tam wycieczki szkolne. Chłopak, któremu świat kończył się na kinie „Świt” na Wysockiego a dalej to wyprawa w nieznane.
Jak widać, pamiętam niewiele. Starszy pan z pilotem nowoczesnego na tamte czasy urządzenia, krzesła, zasłuchani ludzie i slajd z drzewem okalającym stary mur świątyni. Pewnie pomyślisz, że ów slajd trafił na podatny grunt, że zerwałem tarczę szkolną z fartucha i poszedłem w świat. Nic takiego. Na pierwszą wycieczkę zagraniczną pojechałem na kolonie do Zgorzelca a stamtąd na jeden dzień do NRD. Pamiętam tylko, że za kieszonkowe kupiłem małą kolejkę TT i prezent — najtańszą wędkę spinningową, żeby ojciec się nie wściekł za tą kolejkę. Na tyle starczyło pieniędzy. Więcej nie pamiętam. O chodzących drzewach też nie pamiętałem.

***

Pierwszy raz spotkałem go kilkadziesiąt lat temu. Ślepawy, ledwo się ruszając wciąż wył, pluł i wierzgał w przerwach między posiłkami i snem. Rzadkie, jasne włosy w bezładzie porozrzucane na bladoróżowej skórze czaszki, nie dodawały uroku. Otwierając otoczone pomarszczoną skórą oczy, patrzył przez kratę, kiedy byłem w pobliżu. Nic przyjemnego. Wgapiając się w niego, byłem raczej ciekawy niż wystraszony.
Jego postawa zmieniała się wraz z upływającym czasem. Stojąc niepewnie na tłustych nogach, trzymając się asekuracyjnie szczebli odgradzających od świata, wydawał kakofonię dźwięków, niezrozumiałą dla przeciętnego człowieka. W końcu, któregoś dnia przemówił nieskładnie po mojemu. Nasz kontakt wzrokowy urozmaicił się o słowa. Teraz, wypuszczony zza ogrodzenia swojego więzienia, chodził jak cień za mną na kolanach albo na nogach, między którymi szczelnie oplatając biodra, wisiała wielka torba. Bywało, że wydawał z siebie okropny zapach, psując wokół powietrze. Puszczałem wtedy jego pulchną, małą rękę i uciekałem, żeby tylko nie musieć usuwać przyczyny wątpliwego aromatu. Miałem wtedy kilkanaście lat.

Obrazek

Któregoś razu zrozumiał, że można żyć bez sztucznego worka między nogami i zaczął korzystać z toalety. Rósł i rósł, aż stał się moim bratem, którego znam dziś. Wyszczekany, choć sprawia wrażenie słuchającego z uwagą, w ostatecznym rozrachunku robi, co uzna za najlepsze dla siebie. Mimo to kilkakrotnie zmówiliśmy się na wyjazd tu i tam i ostatecznie okazało się, że oprócz więzów krwi to dobry kompan. Pełen zapału, próbował sprawdzić, gdzie jest jego miejsce w życiu. Przykładał się do sportu i innych zainteresowań. Będąc już pełno latkiem, pojechał rowerem na południe Europy. Łowił ryby, fotografował no i w końcu stał się motocyklistą. To znaczy zdobył uprawnienia i kupił motocykl. W tej chwili to pracujący dwudziestokilkulatek bez krzty czasu dla siebie, ale nie zawsze tak było. To właśnie Krzysiek alias Młodszy. Będzie towarzyszył mi w podróży i rozstaniemy się dopiero w Gruzji.

Zdjęcie poglądowe. Nie dotyczy bezpośrednio wyjazdu :mrgreen:
Obrazek

CF

(1). Bródno – Osiedle na Pradze Północ w Warszawie.


Ostatnio zmieniony 09 lutego 2021, 17:31 przez CeloFan, łącznie zmieniany 1 raz

Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 08 lutego 2021, 22:00 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

1. dzień.

20 kwietnia – Warszawa

Idea

Nie mam bladego pojęcia, jak ludzie radzą sobie ze swoimi słabościami. Jak powstrzymać coś, co wlewa się do środka, zatruwa myśli i każe robić rzeczy, których robić się teraz właśnie nie powinno. Jakimś sposobem wdziera się TO w człowieka i jak stara znienawidzona piosenka disco polo z radia, nie przestaje rytmicznie walić w głowie do znudzenia.
Niewinna myśl podstępem drąży i panoszy się, rozlewając dziwaczny stan niepokoju. Można próbować to zwalczyć. Można zapomnieć i odganiać od siebie jak natrętną muchę. Chwilowa ulga tylko potęguje następny, nieunikniony wstrząs. Jakiś nieznanego pochodzenia żal sumuje się z niepokojem, aż przychodzi ta chwila, kiedy słaba już obrona przekształca się w bezradność.
Apatia ogarnia ciało. Pozornie niczego się nie chce i oddech wtłacza coraz mniej powietrza w płuca. Tylko tyle, żeby tkwić w odrętwieniu. Nie ma głodu, pragnienia, innych potrzeb. Fotel przejmuje ciężar ciała, posłusznie układając swoje gąbki. Robi dokładnie to, do czego został stworzony. Lewitacja.
Ostatkiem sił, leniwie przenoszę wzrok na boki, ale tylko tyle, na ile pozwala znieruchomiała głowa. Nieumyty talerz po kolacji czeka, aż reszta sadzonych wyschnie na nim, deformując sobą gładką powierzchnię. Obok nieodstawiona solniczka zasłania bezładnie porzuconą ścierkę do wycierania naczyń. Nie wiem czemu tam jest. Przecież nigdy ich nie wycieram. Nieco od solniczki, równo w rzędzie poustawiane kurki kuchni elektrycznej. Niczym wartownicy, każdy ze znacznikiem w górę. Tylko jeden ostatni, ten od piekarnika, wykrzywiony starością, tkwi na przekór pozostałym, psując symetrię. Śmieje się ze mnie dziwak. Używam go najrzadziej ze wszystkich, a mimo to miał czelność wydostać się z systemu idealnego.
Odwracam wzrok z dezaprobatą. Po drugiej stronie mojego świata okno. Uchylone do połowy wpuszcza przypadkowe powiewy wiatru, poruszając białą zasłoną. Jak jakiś cholerny odźwierny z natręctwami. Nie można wykryć systematyki tego ruchu. Parszywe okno rozsądza nawet o tym, czy wpuszczać światło zachodzącego słońca, czy zostawić podłogę zacienioną.
Na podłodze stara piłka tenisowa. Jej brudna zieleń rozjaśnia się, odkrywając plamy brudu, to znów skrywa się w cieniu. Więcej cienia jest, bo wiatr słaby. Kiedyś bawił się nią mój pies.
Nie chcę już myśleć nawet. Tylko ta upierdliwa nuta disco polo nie daje spokoju.
Chciałbym wzrokiem wrócić na miejsce, ale coś jeszcze przykuwa moją uwagę. Z łóżka zwisa kawałek brązowej szmaty. Prowadzę wzrok po smętnie zwieszonym materiale. Zmuszam się, żeby ruszyć głową. Nogawka spodni motocyklowych, porzuconych bezładnie i w pośpiechu. Gdzie mi się tak spieszyło? Reszta leży jak sterta kamieni na równo wygładzonej narzucie. Spodnie wyglądają jak rzecz do wyrzucenia.
Czy to mój świat? Czy tak ma wyglądać… bo odległe plany? Bo ciułam? Mam się pozbawić wszystkiego na rzecz niewiadomej przyszłości? A do kiedy ta przyszłość będzie? Zdążę?
Nieoczekiwanie widok ciuchów na łóżku przynosi ulgę. Dudnienie cichnie, ustępując miejsca nadchodzącej zmianie.
Wiem co to jest. Teraz już wiem. To znów wygrało, ale nie bronię się. Przed nałogiem nie ma ucieczki. Siły witalne wracają, niepokój wstydliwie czmycha razem z apatią. Głęboki oddech zakłóca ciszę. Oddaję fotelowi jego usłużną pozę gotowości.
Siłą wyrywam motocyklowe spodnie z łóżka. Automatycznie, wyuczonymi ruchami zapinam metalowe klamry butów. Jak zwykle chwilę zmagam się z ochraniaczami łokci, wsuwając ręce w rękawy ciężkiej kurtki. I jak zwykle próbuję zamknąć stary, niedziałający rzep, żeby nie wiało w szyję. Zepsuty suwak tylko ja potrafię zapiąć. Jak zwykle też, odruchowo wymacuję w kieszeni dokumenty. Porywam z komody pokancerowany kask, w którym zawsze trzymam rękawice. Kluczyków tez nie muszę szukać. Jeszcze raz zerkam na zmiętoszoną ścierkę w kuchni. Już mi nie przeszkadza.

Buty skrzypią na kamiennych schodach. Zabawne, że kiedyś to skrzypienie uznałem za niedoskonałość.
TEN świat jest przewidywalny i pewny. Wiem gdzie co jest, jak działa i co przyniesie. Wyrobione odruchy, powtarzane setki razy nie wymagają refleksji. Wszystko jest łatwe. Z radością zamykam drzwi za sobą, znów niechcący uderzając kaskiem o klamkę. To nic. Zawsze mnie to spotyka. Taki już jest i nie należy się dziwić.

W garażu uporządkowany mechanizm, złożony precyzyjnie z metalowych części. Stworzony z jednego powodu i dla jednej Idei. Syk pompy zapowiada kakofonię hałasu potęgowanego murami garażu. Głęboko wciągam wilgotnawe powietrze zmieszane ze spalinami. Brama, podnosząc się, wpuszcza światło dnia i zapach miasta, oświetlając pyłki kurzu. To moja słabość, radość i ratunek. Czuję pod sobą wibracje precyzyjnie współpracujących, metalowych części. Trzymam w rękach niezaprzeczalnie największe dzieło ludzkości i ukoronowanie czasów, w których przyszło mi żyć. MECHANIZM. Zespół elementów z pogranicza magii i inżynierii. Związek twórczy zbudowany na kanwie rozumu, myśli twórczej i chęci poznania. Przymierze ciała stałego, płynów, ognia i tworzyw sztucznych. Okiełznany prąd elektryczny, wybuchy i tarcie. Związek, który dał początek Idei. Idei uporządkowania, bez którego całość byłaby tylko bezużyteczną materią. Jedna niedopasowana część i wszystko na nic. Brak jednego elementu i cisza. To jest PRECYZJA.
Gdzieś głęboko w podświadomości wiedziałem, że to się tak skończy. Że z chaosem powszedniej, niezrozumiałej rutyny wygra słabość do IDEI.
Potrzebuję tego na równi ze wszystkimi podstawowymi potrzebami. Szum opon na asfalcie, dźwięk silnika, wiatr miotający kaskiem, zimno wdzierające się pod kurtkę, przemoczone ciuchy, upał i wrażenie panowania nad taką wielością części jednego mechanizmu… Mechanizmu… Ha! A może to organizm?
W sumie jakby się tak zastanowić, chaos to też porządek tylko niezorganizowany. I w tym chaosie będę ja, choćby tylko przez kilkadziesiąt dni.

Obrazek

CF

P.s Jutro przejdę do konkretów.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 09 lutego 2021, 12:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

Z góry przepraszam Was, za dość nieskładne pisanie. Notatek mam dużo ale wiadomo, że z czasem wszystko robi się większe, bardziej kolorowe i mniej realne a chciałbym tego uniknąć. Większość tej opowieści jest już na eFBe, więc jak dojdę do miejsca z eFBe, będzie bardziej przejrzyście :)

Licznik: 92656 – 93091

435 km


Za oknem jasno, wiosennie ciepło, ale bezsenność poprzedniego wieczora nie pozwoliła mi zasnąć o ludzkiej godzinie. Kolekcjonowanie rzeczy z całego mieszkania w ostatni możliwy dzień, też nie przyniosło relaksującej ulgi. Świadomość wróciła do mnie wraz z natarczywym dzwonkiem budzika z telefonu. Chwilę potem uprzytomniłem sobie, że to Ten dzień. Zwlokłem się z łóżka. Mała kawa przed wyjściem przegoniła senność całkowicie.

Po co mi tyle wszystkich tych klamotów? Mam niebieską torbę – rollbag, w którą schowałem namiot, zimowy śpiwór, ubranie na zmianę, buty, klapki, apteczkę z lekami, kartusze z gazem, kuchenkę, sztućce, przybory toaletowe, maszynkę elektryczną do golenia głowy, część gadżetów fotograficznych, podpinki do motociuchów, maskę z rurką do nurkowania. W drugiej, mniejszej niebieskiej torbie – rollbagu mam rzeczy do motocykla: Trzy dętki i elektryczna pompka, zapasowa chińska pompa paliwa, wyłącznik podpórki bocznej, trytytki, srebrna taśma, kleje, narzędzia, trzy litry oleju do silnika na dolewki, kamizelka odblaskowa, worki na buty do jazdy w deszczu, apteczka z opatrunkami, żarówki, bezpieczniki. Trzeci worek, zielonkawy i z niegumowanego materiału jest najmniejszy. Włożyłem tam statyw i filtr powietrza do motocykla.

Przy kierownicy zamocowałem tankbag i schowałem tam aparat, dwa obiektywy, baterie do aparatu, kamerkę, karty pamięci, rejestrator dźwięku, mały pojemnik z gazem pieprzowym, multitol, nóż, okulary przeciwsłoneczne i inne drobiazgi. Wczoraj wieczorem z lewej strony, do stelaża kufrów przytwierdziłem zbiornik na zapasową benzynę a z prawej zapasową oponę tylną i siekierę. Na dodatek na plecach mam na razie pusty, chiński plecak wodoszczelny. W razie tęgiej ulewy będę tam trzymał elektronikę.
Znosząc ten majdan do garażu, już się zgrzałem w ciężkich motocyklowych szmatach. Nieważne. Skrzypienie butów, znaną nutą dźwięczy w uszach jak najmilsza melodia. Melodia o tym, że to pierwszy dzień przygody, na którą zapracowałem sobie przez trzy lata.

***

Stał się nieporadnie ciężki i zupełnie niesterowny. Ciężar balastu przygniótł zawieszenie do ziemi. Nowe opony będą miały dużo pracy. Mały włos i wywróciłbym się, cofając motocykl z miejsca parkingowego.

Zgrzyt odsuwanej w górę zdezelowanej bramy, nie wiedzieć czemu wywołał na plecach ciarki.
Jednak wiem czemu. To ostatni jej zgrzyt, jaki usłyszę przez następne dwa miesiące. Otwór wyjazdu wpuścił światło zaczynającego się dnia, przytępiając słaby blask świetlówek. Świeże tchnienie z ulicy zdominowało zakurzone i zastane przez noc powietrze. Ruszyłem manetką i nierozgrzany jeszcze silnik wywlókł mnie na ulicę. Nawet nie obejrzałem się za siebie jak zwykle, żeby sprawdzić, czy automat zamknie garaż.

***


Jeszcze na kilka godzin do pracy.
W pracy przykuty do obowiązków próbowałem jednocześnie wpisać do GPS spisane na kartce koordynaty różnych ciekawych miejsc znalezionych w sieci. Niewiele z tego wyszło. Zrobię to później.
O 10 umówiłem się z Młodszym na stacji benzynowej niedaleko pracy.
Spędzimy razem kilka tysięcy kilometrów. Jest bystry, młody, tak jak ja lubi improwizować. Nie jest wymagający, ma ambicje podróżnicze. Jak na swoje początki dobrze radzi sobie z motocyklem, choć jak ja, jest techniczną nogą. Tak jak ja, poświęcił sporo pracy i dużo wyrzeczeń, żeby wybrać się na eskapadę. Ma 24 lata i studiuje więc myśli, że wszystko jest możliwe. Optymista.


O Warszawie zapomniałem szybko. Jesteśmy na drodze wylotowej, a o tej porze nie ma korków. Kluczymy, żeby nie jechać główną drogą, ale w końcu daruję sobie.

Obrazek

Obrazek


Lublin.

Wiosenna pogoda nie rozpieszcza. Chociaż nie pada, temperatura zmusza nas do postojów i założenia na siebie czegoś cieplejszego.

Rzeszów.

W sklepie sportowym Krzysiek kupuje sobie coś jak kalesony. Ja w kompleksie supermarketów szukam kantoru. Muszę kupić trochę dolarów. Będą potrzebne do opłacenia wjazdu na jednej z granic i na przeżycie tam, gdzie nie da się wybrać gotówki z bankomatu ani płacić kartą. Trochę, bo chcę zmniejszyć prawdopodobieństwo utraty tej forsy. Przez zwykłe zapominalstwo też. Nie kupiłem całości w Warszawie, kiedy był na to czas. Może dobrze a może nie. Nie wiem. Kantor jest. Dolary mogę kupić tylko za gotówkę. Dziwne, bo moja karta po wybraniu pewnej sumy przestała współpracować. Może przekroczyłem limit dzienny? Nieważne. Spróbuję jutro.
Dalej zatrzymujemy się po drodze już tylko w sklepie spożywczym po coś do picia i batony. Stąd już prosta droga do Bieszczad.


Nie ma śniegu w Bieszczadach. Nie ma śniegu w Bieszczadach. Nie ma...

Obrazek

Czrerysetny kilometr od Warszawy, około 4 do 6 stopni ciepła. Śnieg w Bieszczadach jest. Chłód i oprószone bielą pola na łagodnych wzniesieniach przypominają, że wiosna dopiero od niedawna budzi w przyrodzie zielone życie.
Im wyżej, tym więcej zimy niż wiosny. Jest popołudnie. Temperatura obniżyła się i zaczyna zmierzchać.
Za każdym razem, kiedy tu jestem, coś mnie zaskakuje. Ten zakątek jest pełen wszystkiego, co mieszczuch może podziwiać. W zimnym powietrzu czuć wilgoć. Obok mostu, przez bród klępa łosia dostojnie brodzi przez płytką, rwącą rzekę. Zaraz za zakrętem film przyrodniczy. Na wzgórzu jeleń z ciekawością odwraca łeb i widząc motocykle, zrywa się do ucieczki w pola. Tylko przez chwilę mogłem podziwiać jak szybko i z jaką gracją może biec to zwierzę. Muszę skupić się na drodze. Jest ślisko, zimno a wszędzie zakręty.
Do Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej przyjeżdżamy, kiedy zaczyna się ściemniać. Stan wita nas serdecznie sarkastycznym żartem. Proponuje spanie w wiacie, ale nie poto wieziemy namioty. Stan mówi, że w Rumunii regularna zima. To dopiero pojutrze. Jutro jedziemy na Ukrainę, przybić piątkę Ferencowi
To dobry moment, żeby sprawdzić, czy niczego z biwakowych spraw nie zapomniałem.

Obrazek

Mapy:
Obrazek

Obrazek



2 dzień. 21 kwietnia – Bieszczadzka Przystań Motocyklowa - Welyka Dobron UA


Licznik: 93091–93345

254 km


7 rano. Podobno jest -1 ale czuję się jak zapewne czuje się zahibernowana w lodzie żaba. Tylko siłą woli wygrzebałem się z ciepłego śpiwora. Spodnie, które wypełniły miejsce w śpiworze, są ciepłe. Reszta ubrania już nie. Walcząc z roztrzęsionymi członkami, zakładam wszystko co mam. Powoli składam namiot. Krzysiek też już nie śpi. Mycie w zimnej wodzie poprawia krążenie. W tym czasie Stan robi kawę. Tylko tutaj kawa tak pachnie, a jej temperatura całkiem przegania dreszcze. Odżywam.

Obrazek

Obrazek

W garażu Przystani.
Jak zwykle, tematy schodzą na podróże, plany biznesowe dotyczące tego miejsca i na szkolenia surwiwalowe. Całe garaż jest esencją tej rozmowy. Śpiwory, raki, czekany porozwieszane na ścianie. Na drugiej opony motocyklowe w różnych rozmiarach. Uszczelki, dętki, drobne części, narzędzia, smary i oleje. Wszystko to w razie potrzeby. Znów kawa i znów kawa.
Przy którejś z kolei przypomniałem sobie o nieszczelnym bagnecie do sprawdzania poziomu oleju w motocyklu. Wycięte na poczekaniu ze starej dętki krążki, nie zdały egzaminu. Stan wyszukuje dwie uszczelki. Pasują idealnie. Tak mi się zdaje przynajmniej. Jedną zakładam a druga na zapas do kieszeni. Na nas pora. Stan nie chce pieniędzy za nocleg, kawę i wszystko inne…

***

Do granicy kilkadziesiąt kilometrów. Droga mija szybko i tylko mała kolejka samochodów dzieli nas od Ukrainy.

Obrazek

Celnik ukraiński próbuje od Krzyśka wydusić trochę forsy. Brat nie rozumie, ale ja doskonale. Słyszę o co chodzi, mimo zniżonego głosu celnika.
- Co tam Młodszy?! - Głośno, tak żeby wszyscy słyszeli, zwracam się do brata. Zbity z tropu celnik, wiedząc że już nie zarobi, w odwecie każe nam pokazać... apteczki. No to Krzysiek pokazuje swoją. Ja już nie musiałem, chociaż też rozbroiłem połowę bagażu, żeby się do niej dostać. To taka mała zemsta małego człowieka za nie danie w łapę.

Jeszcze dwie chwile i jesteśmy po stronie ukraińskiej. Skręcamy na pierwszy most wprawo i jedziemy trochę szutrami, trochę popsutym asfaltem, trochę nie wiadomo czym. Przez wioski z drewnianymi chałupami, wśród łąk i pasących się tam koni. Mijamy ludzi, stare samochody z epoki komunizmu. Biednie tu, ale pięknie. Słońce odbija się w strumieniu, kałużach, rzece. Przy jednej zatrzymujemy się, żeby złapać oddech. Drzewa szumią razem z rzeką, śpiewają ptaki, a lekki wiatr niesie aromat zieleniejącej na wiosnę łąki. Sielsko jak to w Karpatach…

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Ta droga to taki skrót. Po tym skrócie wjeżdżamy na główną trasę i już nieco szybciej, bez oglądania się, jedziemy do Velyka Dobroń.

Co za przypadek. Wjeżdżamy do wioski, a Ferenc właśnie obgaduje coś z podwykonawcą drogi. Powitań nie ma końca. Jest popołudnie. Meldujemy się w znanym już nam hotelu „Sting". Za godzinę, po prysznicach, schodzimy do restauracji hotelowej. Jest Barna, Josef, Ferenc i jeszcze kilku kolegów. Przy pełnych talerzach, a potem brzuchach, obgadujemy co u kogo słychać, jak się żyje, dokąd jedziemy i jaką drogą. Ferenc nie pozwolił zapłacić. Po obiedzie idziemy całą ferajną do sklepu na małe zakupy. Chałwa obowiązkowo. I coś do picia. Rozstajemy się o 19, czyli 20 czasu tutejszego. Jutro zostajemy w Welyka Dobron. Nie ma mowy, żebyśmy odjechali.

Mapy:
Obrazek

Obrazek

CF


Ostatnio zmieniony 10 lutego 2021, 07:17 przez CeloFan, łącznie zmieniany 1 raz

Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 09 lutego 2021, 20:28 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

3 dzień. 22 kwietnia


Licznik: 93345
0 km.


Dzień pierwszych razów

Obudziłem się jak do pracy, o 4:20. Według miejscowego czasu jest o godzinę później.
Po kawie Ferenc zabrał nas na budowę drogi asfaltowej, której budowę nadzoruje. Nie jest to zwykła budowa. Trudno uwierzyć w ten socjologiczny fenomen. Asfalt kładziony jest w całym Welyka Dobron. Pieniądze pochodzą, zdaje się z węgierskiego rządu albo węgierskiej fundacji. Robotnikami są ludzie z wioski. Mieszkańcy ulicy, na której kładziony jest akurat asfalt. Młodzi i starzy bez wyjątku. Każdy coś robi. Wszyscy mają jakieś zadania i narzędzia.
Przyjeżdża ciężarówka z grysem. Cofa do początku drogi, a potem zrzuca co kilkanaście metrów pryzmę kamieni. Potem druga ciężarówka to samo.
Stoję obok człowieka z łopatą. Odpoczywa. Ma już swoje lata. Jego twarz pokrywają zmarszczki życiowego przepracowania. Pali papierosa bez filtra. Nasze spojrzenia spotkały się i zaczyna mówić. Kiedy robi to po ukraińsku, trochę rozumiem. Kiedy podekscytowany przechodzi na węgierski, mogę tylko domyślać się, co ma na myśli. Zreflektowawszy się, wraca do ukraińskiego. Spytał znienacka, skąd jestem i co tu robię. Kiedy dowiedział się że turysta, zszedł z politycznych tematów i zaczął opisywać okoliczne miejsca jego zdaniem warte zobaczenia. Zamek w Mukaczewo, tam gdzie jakiś czas temu podpalono policyjne samochody. Budowle fortyfikacyjne z ostatniej wojny i granicę, którą przesunięto, kiedy Węgry zostały podzielone między różne kraje. Skończył mówić dopiero po trzecim papierosie. Jego spracowane dłonie przestały gestykulować i odszedł do swojej roboty, uścisnąwszy mi na koniec silnie dłoń.
Odszedł, bo kiedy wywrotki odjechały, zawrzało. Wszyscy wzięli się do pracy, rozgarniając nawiezione pryzmy po całej powierzchni przyszłej drogi. Są tu nawet dzieciaki po około 15 lat i powyginany chorobą stawów starzec. Pracuje jak inni.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ferenc zabiera nas swoim autem do domu na śniadanie. Ale jakie! Kawałki ośmiomiesięcznej mangalicy(1) na tłuszczu, podane na patelni. Wszystko gorące, pachnące i smaczne. Potem herbata i kawa. Nasyciwszy brzuchy, idziemy do niewielkiego ogrodu otoczonego siatką. Rosną tu drzewa owocowe, a obok jest warzywniak. Pod drzewem stoi kilka drewnianych uli. W środku oczywiście pszczoły. Za chwilę mamy dowiedzieć się czemu zabraliśmy z domu po wielkiej pajdzie chleba własnej roboty.
Z komórki Ferenc wyjął ramkę z pszczelim plastrem. Wyciąga nóż i wycina po wielkim kawałku. Złoty miód spływa z noża i z plastra. Każdy z nas kładzie na chleb swój kawałek. To jest niewiarygodnie słodkie!

Obrazek

Obrazek

Wracamy do hotelu na… śniadanie. Zjeść trzeba, bo przecież właściciel się obrazi :deadbandit:
Jest omlet, kawa, świeże pieczywo.
Pełni po brzegi znów idziemy na budowę. Tym razem pieszo. Wszyscy się tu znają. Niemal każdy, kto nas mija, pozdrawia Ferenca.
Wracając z budowy, przeszliśmy przez bazar. Bazar to plac ze skwerem. Wokół skweru handlują ludzie, czym się da. Przeważnie to ciuchy i produkty rolne. Miód, warzywa, pasza, kurczaki. Jest też zadaszone miejsce ze straganami. Tam handluje się częściami rowerowymi, klejami, artykułami wędkarskimi. Wszystko sprawia przygnębiające wrażenie, ale i w Polsce takie bazary cały czas funkcjonują gdzieniegdzie. Za to mogę zaręczyć, że wszystko smakuje lepiej od biedronkowych i lidlowych, zafoliowanych sterylności.

Obrazek

Ferenc odbiera z butiku odzieżowego, zamówioną marynarkę. Marynarkę potrzebuje, bo dziś w kościele będzie koncert chóru Kodály Zoltán Daloskör. Ten kilkudziesięcioosobowy chór jest właśnie w trasie koncertowej. W związku z tym wydarzeniem my też jesteśmy zaproszeni. To dlatego nie pozwolił nam jechać wczoraj.

Jest wczesne popołudnie. Lenimy się w hotelu, rozważając dalszą trasę. Niektórzy trenują przejście z wazy do czajnika :mrgreen:

Obrazek

Przed 18-tą przychodzi po nas odstawiony Ferenc. Za chwilę w kościele po drugiej stronie drogi rozpocznie się wspomniany koncert.

Obrazek

Schodzą się ludzie. Autokar przywiózł już muzyków. Miejsca znaleźliśmy w górnej części kościoła. Krzysiek przeziębił się, ale może tu mniej będzie przeszkadzał nagłymi atakami kichania.
Chór śpiewający patriotyczne pieśni, nawet po węgiersku, potrafi podnieść włosy na plecach. Śpiew niesie się po całej budowli, wypełniając każdą szczelinę kościoła i ludzi swym przejmującym pięknem.
To dzień pierwszych razów. Pierwszy raz poczułem muzykę tylu głosów.
Hymn węgierski zakończył koncert. Wszyscy wstali do tej pieśni. Wzruszenie rozprzestrzeniło się falą i zawładnęło nawet kilkoma głosami chóru. Większość ludzi z Welyka Dobron to rdzenni Węgrzy lub ich potomkowie, pozostawieni na nowych ziemiach ukraińskich po politycznym podziale kraju. Jak tęskno musi być tym ludziom. Jak trudno być tutaj innostrańcem, jednocześnie na Węgrzech nie do końca być Węgrem. Jak ważny jest w tej chwili ten kościół, ten chór i te głosy, wyśpiewujące szlachetne wersy patriotycznych pieśni. Wielu uroniło łzę. Nikt nie krył uczuć, a oklaskom nie było końca. W tych oklaskach słychać było wdzięczność, natchnienie i nostalgię. Tęsknotę do minionych lepszych dni... Będę wspominał ten koncert bez końca.

Obrazek

CF

(1). Mangalica – rasa węgierskiej świni domowej.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 11 lutego 2021, 10:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

Z góry przepraszam za jakość zdjęć. Miałem zajęte ręce, więc teraz korzystałem z tego co w telefonie i z klatek video.

4 dzień. 23 kwietnia.

Licznik: 93345–93709
364 km.


Za każdym razem trudno mi wyjechać z Welyka Dobron. Tak samo jest tym razem. Ferenc przyniósł laptop. W czasie śniadania mogłem zgrać materiał z kart pamięci na dysk. Kawa. Potem po pieniądze do bankomatu. Bankomat, jedyny tutaj, nie chce zrobić wypłaty tak jak te w Polsce. Znowu kawa. Robię co się da, żeby opóźnić wyjazd, ale wszystko ma swój koniec.

Obrazek

Obrazek

Przy akompaniamencie dzwonów kościelnych, odjeżdżamy na wschód. Te dzwony to przypadek :) Akurat wybiła dziesiąta.
Droga M26 prowadzi nas prosto do Rumunii. Granicę przekraczamy w Halneu.

Obrazek

Obrazek

Trzeba wyminąć kilkukilometrowy sznur TIR-ów, żeby dostać się pod sam szlaban. Każą mi wyłączyć kamerę, choć widok tu ciekawy. Błoto, stare, postkomunistyczne budynki straszą obdrapanym tynkiem. Wszystko wygląda jak zakurzone. Szaro-bura okolica, kałuże w dziurawym, pofałdowanym asfalcie, torowisko na nasypie a na nim wagony towarowe.
Dziwne to ale kiedy minęliśmy znak informujący, że jesteśmy w Rumunii, to jakby przenieść się do innej rzeczywistości. Droga w lepszym stanie, soczysta zieleń, wzgórza porośnięte krzewami. Nawet przestało siąpić i nieśmiało słońce wychyliło się zza chmur. Niby typowo wiosenna to pogoda, ale jakoś inaczej wygląda za tabliczką z napisem Rumunia.
Nie byłem jeszcze nigdy nad toksycznym jeziorem. Czytałem, widziałem zdjęcia, ale aż wierzyć się nie chce, że mieszkają tam ludzie. Jeszcze będąc w Warszawie, wpisałem namiary GPS do urządzenia. Wystarczy kliknąć i trasa sama rysuje się na wyświetlaczu. Łatwizna. Gdybym wtedy wiedział, jak bardzo się myliłem…
W Rumunii żaden motocyklista nie może być zawiedziony. To jest niemożliwe.

Obrazek

Na rogatkach Satu Mare, zatrzymaliśmy się, żeby coś przekąsić. Do jedzenia tylko batony albo chałwa z zapasów. Nie pamiętam. Głód jest takim spryciarzem, że wszystko smakuje jednakowo dobrze. Na betonowej konstrukcji niewiadomego przeznaczenia, przy ruchliwej drodze jest wygodnie. Chyba obaj wczuliśmy się w klimat beztroskiej podróży, bo nie czuć atmosfery pośpiechu, napięcia czy innych banalnych przeszkód. Z wielkiego banera spogląda na nas reklamowa twarz a my i beton tkwimy zawieszeni w czasoprzestrzeni gdzieś na obrzeżach miasta. Tylko odległa burzowa chmura, niepokojąco szybko zbliża się, jakby ścigała nas jeszcze z Ukrainy.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Chyba jednak czas jechać. Jej podstawa swoim szarym lejem sięga ziemi.

Obrazek

W mieście zalanym słońcem zrobiliśmy jeszcze jeden postój, na bułkę z przydrożnego fastfudu.

Obrazek

A za Satu Mare, w górach… Zakręty. Droga jakby sama krzyczała: Jedź! Jedź szybciej! Nie bój się! Pokaż bratu, na co cię stać! Musisz jechać szybciej! Szybciej! Nie używaj hamulców! Dodaj gazu!

Obrazek

I tak, drwiąc z własnych ograniczeń, niewiedzy i trochę praw fizyki, wspierając się odrobiną szczęścia, jak to się mówi: Pozamykaliśmy opony. To niezbyt rozsądne współzawodnictwo jak się zaczęło tak i skończyło, ale adrenalina nie opuściła nas, póki nie przejechaliśmy do następnego miasta.

W Kluz Napoka parking Lidlowy. Bagietka i słodkie bułki przepijane kefirem. Tyle wystarczyło, żeby się nasycić.

Obrazek

Obrazek

Od razu za rogatkami kręta droga w górach. Razem z nią wznosimy się i zakręcamy, aż do miejsca, w którym trzeba się zatrzymać, choćby dla widoku. Maszyny stop.
To jest ten moment, kiedy człowiek zastanawia się, czy chmury mają oczy. Przed nami słońce i kilka obłoków. Za nami czarna zawiesina z tonami wody, czyhająca na dobry moment, żeby zrzucić swój ciężar na nas. Komórka burzowa znad Ukrainy, znad Satu Mare, znad Kluz Napoka jest coraz bliżej. Zmierza dokładnie na nas. Dlaczego nie widziałem jej w lusterkach? A, wiem. Jechaliśmy lasem.
Napotkawszy na swojej drodze góry, nieco wytraciła swój impet. Jej gniew jednak nie osłabł. Od teraz ciska w nas porywistym wiatrem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Sztuka szukania skrótów

GPS pokazuje, żeby jechać prosto. Kto słucha GPS, skoro wyraźnie widać na mapie, że można drogę skrócić? Skręcamy w szeroki, równy szuter. Po kilku kilometrach i wystraszeniu jednego dzieciaka z rowerem wędrującego po pustej zupełnie wsi, kończymy na szlaku błota ciągnącego się za horyzont. Błota i kolein z wodą.

Obrazek

Obrazek

Wracamy na asfalt. Następna boczna droga, która ma skrócić nam przejazd do zatrutego jeziora też jest szutrowa. Może nie tak równa, może nie tak szeroka, ale da się całkiem wygodnie jechać. Jest i rozdroże. W lewo do monastyru stojącego na wzgórzu pośród pól. My jednak zmierzamy do świadectwa ekologicznej śmierci, nie duchowego zbawienia. Zdaje się, że do takich samych wniosków doszedł wielki pasterski owczarek. Już z daleka widziałem, jak na nasz widok podniósł się leniwie z pola i stanął na środku drogi. Znam się na psach. Ten nie jest zaciekawiony. On czegoś pilnuje. Monastyr mówi NIE. Cofamy się do rozstaju i dalej na południe.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mój GPS, gdyby nie był niemy, na pewno mówiłby teraz głosem Hołowczyca – Zawróć, jeśli to możliwe. Zawróć, jeśli to możliwe. To jednak niemożliwe. To znaczy, będąc samemu zawróciłbym już dawno. Ciężki przeładowany motocykl i coraz węższy szlak to niedobry pomysł. Jestem tu jednak z bratem, a jak jesteśmy razem, to…

Któregoś razu latem, będąc na wsi, wymyśliliśmy taką durną zabawę. Rozebrani do pasa, stanąwszy w pewnym oddaleniu od siebie, na oko dwadzieścia metrów, zaczęliśmy rzucać piłką do golfa. Do siebie. Za każdym trafieniem, trafiający decydował czy robi krok w przód, czy w tył. Piłka na ziemi to samo. Z początku mała, biała, niespełna 50-gramowa piłeczka, po prostu lobowała jak gołąbek pokoju od jednego do drugiego. Oddalaliśmy się od siebie albo przybliżaliśmy w zależności od sprytu i refleksu.
Nie trzeba było jednak długo czekać. Po kilku minutach już nie rzucaliśmy do siebie. Rzucaliśmy w siebie. Mała, biała piłeczka zamieniła się w potencjalnie niebezpieczny pocisk. Pocisk nabrał naprawdę znacznej prędkości. 50 gram przestało być lekkie. Kto nie chwycił, ten przegrywał, a drugi decydował o odległości między przeciwnikami.
Na sam koniec, staliśmy kilka metrów od siebie i szanowaliśmy tylko jedną zasadę. Nie w głowę. Żaden nie chciał skończyć. Śmiechy zamieniły się w udawane śmiechy, a my jak te biedronki czerwienieliśmy punktowo na całym ciele, dodając sobie bolesnych kropek.
Czasem dało się odskoczyć i nawet chwycić białego potwora. Mieliście kiedyś sine dłonie od wewnątrz? Siniaki na ciałach graczy, długo jeszcze przypominały o trudnej braterskiej miłości :D
Jak mógłbym teraz, choćby między słowami, przebąknąć o zawróceniu, o poddaniu się, o porażce, o klęsce, o przegranej, o słabości...

Jesteśmy nie za wysoko, ale w górach a w górach pogoda jest nieprzewidywalna. Prosta droga już prosta nie jest, tylko faluje po łagodnych wzniesieniach. Zrobiła się wąska, nieco grząska i ma koleiny. Wiatr, który wydawał mi się silny, teraz dopiero przybrał na sile. Wszystkie krzaki na poboczu kłaniają nam się w pas. Ścigająca burza zawiesiła swoje cielsko na wyższych szczytach po prawej, jakby chciała poprzyglądać się braciom, zanim ich zawieje, zmrozi, zmoczy i wypluje. Przyjdzie po nas. To nieuniknione. Mamy boczny wiatr. Do wiatru dołączył śnieg. Może śnieg z deszczem. Zrobiło się zupełnie zimno. Dłonie grabieją w letnich rękawicach.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ze wzgórza stoczyliśmy się w swoistą nieckę. Niecki mają to do siebie, że zbierają wodę, a śnieg topnieje najpóźniej, dłużej chroniony cieniem od wiosennego słońca.
Po szutrowej drodze nawet nie zostało wspomnienie. Przeobraziła się w miękki, błotnisty ślad po oponach maszyny rolniczej. Nie da się po niej już jechać. Jedziemy więc po łące. Łąka jest podmokła, ale tylko czasem próbuje wciągnąć i zatrzymać któreś koło. Jakoś, jakoś, trochę na narciarza, trochę na półsprzęgle wygimnastykowaliśmy się z niecki.

Obrazek

Obrazek

Młodszy upodobał sobie szeroką koleinę, po której zdawałoby się, że można łatwo jechać. Koleina odwzajemniła to upodobanie i zalepiła błotem i piachem przednie koło, które przestało się obracać.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek


Przerwa techniczna

Jak to z młodymi bywa, Krzysiek jest przygotowany na wszystko, ale… nie wie gdzie co ma w bagażu. Kiedy już znalazł klucze, żeby odkręcić błotnik, ja idę na rekonesans. Nie odszedłem na dwa kroki, kiedy jak coś huknie z zalesionego zbocza!
Może nie huknie. Takie tarcie jakieś, pękanie może, może szorowanie a dopiero potem huk. Jakby łamiące się drzewo. Nie wiem. Wiem, że po chwili konsternacji, jeden przez drugiego zaczęliśmy opowiadać sobie baśnie o głodnym niedźwiedziu, co właśnie z gawry wylazł. O lawinie drzew, które miażdżą. O złym człowieku ze strzelbą, którego od dawna organy ścigania złapać nie mogą. O partyzancie, który nie wie, że się wojna już skończyła. O złych i zdeformowanych ludziach znad toksycznego jeziora, poddanych genetycznym doświadczeniom i nawet o stadzie wściekłych, spasionych wiewiórek, które złamały gałąź. No i rzecz jasna o Yeti.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Jesteśmy w dolinie otoczonej górami. Powrotu nie ma, bo pół godziny temu zsunęliśmy się właściwie z łagodnego pagórka. Możemy rozbić tu obóz, ale co, jeśli śnieg będzie padał całą noc? No i co, jeśli rzeczywiście to niedźwiedź nahałasował? :D Na to wszystko zapada zmrok. Idę na ten rekonesans.
Trawę oblepiają płaty mokrego śniegu. Czasem trudno utrzymać się na nogach. Tutaj kończą się nawet koleiny. Po drodze zostały tylko wgłębienia zarośnięte trawą. Od bardzo dawna nikt tędy nie jechał. Dalej jest chyba tylko gorzej. Chyba, bo mało już widać. Muszę pamiętać, żeby uważać przy krzaku. Za nim dwumetrowa skarpa a w dole błoto z kamieniami. Jest cień szansy. To prawdopodobnie droga. Żeby tylko nie zsunąć się w dół.

Do Młodszego wróciłem już po ciemku. Odnalazłem go, bo krzątał się z czołówką na czole jak jakiś fantazyjny świetlik.
- Jak droga? – pyta zasapany Młodszy, stękając i kręcąc nieprzykręcalną śrubę błotnika.
- W porządku. Widziałem ją – odpowiadam, wiedząc że w tej sytuacji szczegóły nie wniosą niczego dobrego do naszej sytuacji. O skarpie powiem później.

Obrazek

Obrazek

Prawdziwa ciemność przykryła nasze tymczasowe więzienie w dolinie. Śnieg rozpadał się na dobre, a wicher nie pozwala spadać mu pionowo w dół, tylko ciska i siecze po twarzach i dłoniach. Mimo to nie czuć mrozu. Może więc nas nie zasypie. Młodszy skończył swoją pracę. Ma na sobie tylko bluzę. Resztę zdjął, bo było mu gorąco. Teraz oprócz pary z ust, bucha z niego całego jak z lokomotywy. Mnie za to jest zimno, ale wiem, co nas za chwilę czeka. Rozgrzeję się.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Pierwszy wywróciłem się ja. Już po kilku metrach. Nic takiego. Niewielki garb, trawa i bęc. Tyle widziałem w świetle reflektora. Młodszy pomógł mi podnieść motocykl. Trochę czekałem na niego, bo miękkie podłoże nie pozwala zostawić motocykla na bocznej podpórce. Co dwóch to nie jeden. Czekać się opłaca, bo nie muszę zdejmować bagażu.

Obrazek

Obrazek

Coraz zimniejszy wiatr wyje w koronach drzew. Oczywiście ostrzegłem Młodszego o skarpie. Metr po metrze, bokiem przejechaliśmy szczęśliwie do jakby bardziej płaskiej przestrzeni. W międzyczasie przewróciłem się tylko dwa razy.

To uczucie, kiedy jedziesz z ulgą po płaskim, i nagle światła 5 metrów od Ciebie przestają świecić na cokolwiek. Jak odcięte nożem. Wokół czarno. Wyciągniesz dłoń i już jej nie widzisz. Zbliżasz ją do siebie a ta z jednej strony biało-mokra od topniejącego śniegu. Przepaść? Lekki spadek? Zawrócić? Zostać? Nie. Sprawdzić. Żeby sprawdzić, trzeba poszukać kamienia, żeby motocykl się nie przewrócił. Idziemy obaj. Motocykli żaden nie wyłączył. Dwa snopy światła świecą w nicość. Mamy jeszcze latarki. Okazało się, że nie przepaść to, tylko lekki spadek. Dlaczego ta wyobraźnia jest taka bez wyobraźni? Spadek niewielki, tyle że po trawie a trawa tu dziś śliska. Ten zjazd prowadzi do drogi gruntowej. Jest tam błoto, ale są też kamienie. To musi się udać.

Obrazek

Na trawiastym zjeździe wywróciłem się tylko raz. Później jeszcze na koleinie drogi, którą jakimś cudem znaleźliśmy. Potem jeszcze na kamieniach gdzie droga wiodła już tylko w dół, znów na kamieniach i jeszcze raz na kamieniach, ale koła znalazły się wyżej od kierownicy. Za każdym razem Młodszy porzucał swój motocykl i nie musiałem zdejmować bagażu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wspomniałem o kamienistej drodze. To raczej parów z dnem z większych i mniejszych kamieni, po obu stronach porośnięty krzakami i drzewami. W zasadzie więc żaden z nas nie wiedział dokąd prowadzi i gdzie się skończy. GPS natomiast niezmiennie pokazywał, że to droga do jeżdżenia i że to dobry skrót. Właściwie był to kamienisto – drzewiasty parów. Może wąwóz. Nie można go było przejechać ot tak, jedynie się przewracając co jakiś czas. Co kilkadziesiąt metrów, w poprzek leżały powalone drzewa. Ktoś wyraźnie mówił NIE naszej pielgrzymce. No… Wtedy zdawały się drzewami. Teraz, z perspektywy fotela to najwyżej grube gałęzie :) W każdym razie co kilkadziesiąt metrów trzeba było zsiąść z motocykla, zostawić go tak, żeby nie upadł, przesunąć zwalone drzewo, wsiąść na motocykl i dojechać do następnej przeszkody. Taka PROCEDURA tylko trochę inna.

Obrazek

Obrazek

Znam już ten stan, kiedy nie wiedząc co spotka się za zakrętem, spodziewam się najgorszego, ale to i tak okazuje się naiwną nadzieją. Za to każdy przejechany metr daje satysfakcję i chęci do pracy, chociaż sił już brakuje.

Odcinek 2,5 kilometrowy pokonaliśmy w jakieś 3 godziny.
Po trzech godzinach z prawdziwą radością odkrywców, witamy asfaltową drogę. Chyba bym ją ucałował, gdybym miał siłę klęknąć a potem podnieść się z tych klęczek :) Było ją raz widać z wysokości, kiedy zsuwaliśmy się po błotno – kamienistej ścieżce zawalonej drzewami. Widać też było światła domów ale to wszystko tak blisko a tak niedostępne i odległe było.
Braterskie współzawodnictwo, tu w górach zamieniło się we wspólny cel. W zasadzie niemal bez słów każdy z nas wiedział co robić. Ani słowa narzekania, obwiniania czy innych niedorzeczności. Po prostu trzeba było coś zrobić i to robiliśmy, choć żaden nie wiedział z jakim skutkiem.
Dopiero teraz, kiedy zatrzymaliśmy się na skraju drogi asfaltowej, wiatrak Obeliska przestał wyć. Mimo przejmującego zimna pracował niemal nieprzerwanie od samej góry.
Śnieżyca ustąpiła pola zimnej nocy. Mimo zupełnego przemoczenia, mamy ją za przyjaciółkę. Wszak zimna, wiosenna noc, lepsza jest od śniegu sypiącego w poprzek, od znikającej, górskiej drogi, od skarpy w ciemnościach i od powalonych drzew.
Jedyna przydrożna latarnia, choć ledwo świeci, jest jak święty ogień olimpijski. Na pewno pokonaliśmy kilka swoich słabości.
Dziś do toksycznego jeziora już nie dojedziemy. Kto wie czy aby nie czekają tam zmutowane poczwary na nocnych wędrowców :)

Pusta szosa z której właśnie podnoszą się opary mgły, niespiesznie zaprowadziła nas do przypadkowego domu z szyldem mówiącym o wolnych pokojach. To raptem kilka albo kilkanaście kilometrów.

Obrazek

Hałas motocykli budzi tylko psy. Młodszy chciał tu rozbić namioty ale… nie dałem się sprowokować. W końcu pokrzyczeliśmy trochę, skacząc jednocześnie dla rozgrzewki. W domu zapala się światło. Ktoś do nas idzie, mówiąc coś po rumuńsku. To gospodarz.
Skubnął nas za nocleg na więcej niż powinien. Żaden nie protestował. Przemarznięci, głodni i zmęczeni… A niech ma.

Obrazek

Myśląc chyba, że spragnieni jesteśmy rozrywki, włączył telewizor. Przez ponad godzinę przy swojskiej palince i dwóch litrach wina o nijakim smaku, opowiadał którędy jechać dalej, nawet wtedy, kiedy obok notesu położyłem GPS. W końcu w swoim języku poinstruował co zrobić rano z kluczem, bo jego nie będzie. Kiedy odszedł, rzuciliśmy się na chipsy jak myśliwskie psy na dzika. Już ich nigdy nie zobaczy. Po tej kolacji, mokre ciuchy wieszamy na krzesłach tak, żeby schły przy farelce. Może się nie zapali.
Dziwne to ale jedyne straty w motocyklu to urwane lusterko, pęknięty handbar, małe rysy na baku.
To był pouczający dzień.

Mapy
Obrazek

Obrazek

CF


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 12 lutego 2021, 21:12 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

5 dzień. 24 kwietnia. Rumunia.
Licznik 93709 – 93873
164 km

Zimna to była noc. Oprócz starej farelki suszącej całą noc ciuchy, buty, rękawice, nic nie grzeje przestronnego wnętrza. Mimo dachu nad głową spaliśmy w śpiworach.

Obrazek

Chyba z wrodzonego lenistwa, długo trwało zbieranie się do wyjazdu. Do jedzenia nic. Kawy nie ma. A jeszcze jak się pomyśli, że do jedzenia nic i kawy nie ma… Trudno wyściubić nos ze śpiwora. Dopiero perspektywa przejrzenia motocykla po wczorajszych „skrótach” wygoniła mnie z ciepłego legowiska. Młodszemu wystarczy jeden kopniak, żeby otworzył zaspane oczy i drugi, żeby podniósł się z podłogi.

Obrazek

Przez małe okno z widokiem na stertę złomu i śmieci przykrytych resztkami śniegu, widać, że zła chmura z wczoraj zniknęła zupełnie, pozostawiając czyste niebo.
Prysznic z pewnością pozbawi mnie tego rozleniwienia.
Pozbawił. Nie ma ogrzewania, nie ma ciepłej wody. Lodowaty strumień ściska mózg do bólu. To podobne wrażenie do tego, kiedy łapczywie pije się zmrożony napój przez słomkę. Skóra na całym ciele kurczy się jakby była o rozmiar za mała. Mam wrażenie, że zaraz popęka i się rozpadnie. Do tego zakwasy po wczorajszych zmaganiach. Mimo to chyba jeszcze nigdy tak szybko się nie kąpałem.

Wynoszenie bagażu po wąskich schodkach ze zbyt małymi stopniami na pół buta, pozwala mi całkowicie zapomnieć o niedawnej krioterapii. Jeszcze ścieżka przez zaniedbany ogródek i wąska jak schody, metalowa furtka.
Stoi. Kępy trawy zaciśnięte między ślizgiem łańcucha a wahaczem. Trochę jej i pod gmolami. Błoto na obręczach kół i przy silniku. Niewielka gałąź wbita między gmol i zbiornik. Cały wysmarowany brązową substancją, łącznie z kanapą. Wiem od czego. Miałem na sobie przeciwdeszczówki i kiedy jechałem i kiedy leżałem w szlamie.
Wczoraj całkiem dobrze wyceniłem straty. Złamane lusterko mam przy sobie. Pęknięta osłona dłoni smętnie zwisa z kierownicy. No i kilka niewielkich rys na jednym ze zbiorników. Zupełnie niewielkie to zniszczenia, zważywszy na ilość przewrotek, kamieni i gałęzi pokonanych taranem.
U podstaw każdej, porządnie wykonanej naprawy, leżą dwa narzędzia. Trytytki i srebrna taśma. Dodając do tego metalową część można wiele naprawić. Rozkładany śrubokręt, wzmocnił złamane lusterko.

Obrazek

Obrazek

W zestawie narzędziowym mam taki niby klucz niby otwieracz do kapsli. Ten nibyotwieracz wzmocnił osłonę dłoni.
Słońce jest na tyle wysoko, że czuć jego przyjemne ciepło przez warstwy ubrania.
Młodszy czeka. Udaje, że cierpliwy, ale już widzę, jak noga mu pracuje, jak zerka co mi do zrobienia zostało, jak kręci się już spakowany, jak złapał bakcyla. Cieszę się. Od półtora roku ma uprawnienia A1 i w zeszłym roku wsiadł pierwszy raz na motocykl. Niewiele za nim doświadczenia, ale chyba ma do tego dryg. Jego skrywane zniecierpliwienie tylko upewnia mnie, że lubi, że chwycił o co w tym chodzi. Że wczorajsze ćwiczenia umocniły gorączkę zwaną motocyklozą.

Obrazek

Prawie suchy asfalt, przejrzyste powietrze pozwalające słońcu jeszcze tak po zimowemu razić oczy, pasmo gór pokryte coraz rzadszym śniegiem pokazujące się zza przydrożnych drzew. W tych wszystkich dobrach dwóch głodnych motocyklistów marznących z każdym kilometrem. Wiatr wiosną zawsze odejmuje stopnie z termometru, kiedy się jedzie.

Obrazek

Marzniemy, ale który pierwszy się zatrzyma, żeby się doubrać?
Wiejski sklep spożywczy. To dobry sposób na zażegnanie niegasnącego, cichego współzawodnictwa. Inaczej prędzej któryś zamarznie, niż się zatrzyma.
Sklep jako przykrywka do postoju sprawdził się doskonale. Nie najemy się w nim jednak. Karty użyć nie można, a w kieszeni znalazłem monet na pół chleba. Pół chleba sprzedawczyni sprzedać nie chce, a nic mniejszego nie ma.
Każdy wyszedł z twarzą i cel został osiągnięty. Pozakładaliśmy na siebie więcej ciuchów i da się komfortowo jechać mimo głodu.

Obrazek

Skręcamy z asfaltu. Droga od razu prowadzi w górę. Jest dość twarda z krótkimi odcinkami kolein samochodowych. To łatwy podjazd. Przy drodze małe chałupki, stare auta i trochę złomu. Czasem widać człowieka. Wyżej tylko las, las i las.

Obrazek

Obrazek

Jest na wpół zamarznięte. Częściowo żółte, częściowo może lekko turkusowe. Oba kolory nienaturalnie kontrastują z ośnieżonymi szczytami gór w tle. Rzeczywiście mieszkają tutaj ludzie. Domy poustawiane nad samym brzegiem, psy, kury. Wszystko jak to na wsi. A skąd woda do picia?

Obrazek

Obrazek

Chyba przyjechaliśmy nie od tej strony co wszyscy, których zdjęcia oglądałem w sieci. Nie widać nigdzie na wpół zatopionego kościoła, którego wieża wystaje nad taflę kolorowej wody. Przejechaliśmy jakiś kawałek nieubitą drogą wzdłuż linii brzegu. Tej drogi zostało jeszcze sporo, a brzuchy domagają się swoich praw.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Wracamy do asfaltu tą samą drogą, a potem na południe. Lusterko nawet się trzyma, tylko wiatr je przemieszcza tak, że staje się bezużyteczne.

Znowu wiejski sklep. Znów kartą się nie da. Jest za to lepiej zaopatrzony. Za jedyny Lej, kupuję mały chleb czy może raczej bułkę chlebową. Stara jest i twarda, ale smakuje z zimną wodą jak najlepsze danie. Tak powinienem przedstawić sprawę jako zagłodzony motocyklista. Nieprawda. Jest niesmaczna, ale łykamy kęsy jak indory. Lepsze to od samej wody. O dziwo, nawet taka porcja niczego, potrafi zmienić nastrój.

Wpadamy w serię, zdawałoby się, nieskończonej ilości zakrętów. Młodszy znów mnie zadziwia. Wcale nie oszczędzam gazu, a ten jak przyklejony trzyma się za mną. Na krótkiej przerwie na poboczu ustaliliśmy tylko, że będę dotykał klamkę hamulca, żeby widział kiedy hamuję silnikiem.

Obrazek

Niezmiennie reaguję szybszym biciem serca na widok bankomatu. W Abrud są dwa obok siebie i reprezentują różne banki. Nic z tego. Udaje mi się wypłacić 10 Lei, a muszę ich mieć około 3600, żeby zamienić na Dolary, które są mi przecież niezbędne. Nie bankomaty są jednak najważniejsze w Abrud. W Abrud jest sklep spożywczy, gdzie można kupować za pomocą kart płatniczych.
I tyle widziałem Młodszego. Za 10 minut wychodzi ze sklepu, zwycięsko popychając butem blaszano-szklane drzwi. Gęba rozpromieniona jakby znalazł piątaka. W obu rękach dzierży różnorakie zakupy spożywcze :)
Nie będziemy jednak przed sklepem urządzać pikniku. Trzeba pojechać za miasteczko. Ledwo trąciłem manetkę gazu a tu reklama pizzerii. Coś ciepłego, coś dużego, z mięsem i serem. Ta wizja kazała skręcić mi między bloki, nie bacząc na sukces Młodszego odniesiony w spożywczaku. Krzywił się na tę rozrzutność do pierwszego kęsa pożywnej, wielkiej pizzy ze wszystkimi możliwymi dodatkami :)

W Alba Iulia znowu próbuję ogołocić bankomat, ale efekt ten sam. Pieniędzy wyjąłem tyle, że może starczy na nocleg.

Z powodu wysokiego współczynnika oporu przed opuszczeniem Rumunii, po tych wszystkich asfaltowych atrakcjach, stacjonujemy we wsi Petrești. Odkąd pierwszy raz trafiłem przypadkowo w to miejsce, będąc w Rumunii, zawsze zatrzymuję się tu na noc. Właścicielem Casa Iris, jest Mircea. Bardzo pozytywny człowiek. Mimo że sam motocyklem nie jeździ, rozumie nasze zamiłowanie i ma wiele do powiedzenia, jeśli chodzi o drogi czy ciekawe miejsca w okolicy. Różne nalepki na jednych z drzwi świadczą o tym, że wielu motocyklistów znalazło tu swoją przystań. Z Polski też.

Obrazek

Zarządziłem postój w tym miejscu z jeszcze kilku powodów. Naiwnie liczyłem na to, że mimo pory roku, Transfogaraska jest otwarta i przejezdna i zamiast tłuc się górami po nocy, pokażę Młodszemu za dnia, gdzie trzeba być przynajmniej jeden raz. Dwa — Mircea ma komputer, a ja chciałbym zgrać materiał z kart na dysk twardy. Po trzecie, w Petrești jest bardzo dobra restauracja, więc na kolację nie będę musiał jeść chleba z parówkami, pomidorami i puszkami z rybą. Na tyle starczyło wyobraźni wygłodniałemu Młodszemu :)

W sprawie Transfogaraskiej oczywiście Mircea wyprowadził mnie szybko z błędu. Ulubiona trasa wszystkich motocyklistów jest jeszcze zamknięta. Jego laptop wprawdzie zawiódł niedawno i jest w naprawie, ale to w niczym nie przeszkadza. Zmyliśmy z siebie trudy krótkiej dziś drogi. Mircea zapakował nas do samochodu i zawiózł do swojego kolegi, który laptop ma. Przy tej okazji nie obyło się bez małej próby jakościowej koniaku z własnej produkcji. Po zgraniu kart pamięci tym samym samochodem dostaliśmy się do pobliskiej restauracji.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ponieważ odległości są tu niewielkie, wrócimy pieszo. I tak się też stało. Sapiąc od przejedzenia, na koniec dnia pomaszerowaliśmy od razu do łóżek. No… Prawie od razu.

Mapy.

Obrazek

Obrazek

CF


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 13 lutego 2021, 20:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

6 dzień. 25 kwietnia.
Rumunia — Bułgaria

Licznik 93873 – 94510
637 km

Bardzo rześkie powietrze jakoś nie przystaje do porannego słońca. Dla rozgrzewki wypychamy motocykle za bramę Casa Iris. Mircea wyszedł do pracy wcześniej, więc sami zamykamy za sobą wielkie drzwi.
Pakowanie bagażu jest po kilku dniach nawykiem nabytym. Jedna torba, druga torba. Na nie pusty plecak. Potem tankbag. Zabezpieczyć gumami, sprawdzić, jeszcze raz sprawdzić. Na początku każdej podróży traktuję to, jak przymus. Z biegiem czasu wchodzi w krew i jest odruchem. Wciskam starter silnika i od teraz jestem w drodze. I to jest za każdym razem takie uczucie, jakbym… No nie mam słów na to. Takie mrowienie jakieś w głowie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Nie wiem jak się to stało, że jesteśmy gotowy do drogi tak wcześnie. Co innego zapewniać się wzajemnie, że się wstanie na czas a, co innego wstawanie o czasie.
Niemal bezchmurne niebo to obietnica suchego asfaltu. Długie cienie dwóch motocyklistów prześlizgują się po kostce brukowej, po asfalcie, krawężnikach, mijanych samochodach. Ponieważ Transalpina zamknięta, trzeba wrócić do Sebes i tam wjechać na główną drogę. Jedziemy na południe i mamy zamiar dojechać do Bułgarii.

Obrazek

Obrazek

Dobrze nie wjechaliśmy do Sebes a tu wielki bank i bankomaty. Bez nadziei wciskam numer PIN a tu… zaskoczenie. Dzierżę w dłoni 1000 Lei. Dopiero teraz mnie olśniło. Dawno temu porobiłem sobie różne zabezpieczenia, ograniczenia, limity i zapomniałem o nich. Jeden z nich powodował, że z bankomatu mogłem wyjąć niewiele naraz i niewiele tych razów w miesiącu ustawiłem. Teraz limity się odnowiły i mam już całą potrzebną gotówkę. Za wcześnie jednak, żeby liczyć gdzieś tutaj na otwarty kantor.
Z uwagą śledzę drogę, żeby przypadkiem nie wjechać na autostradę. Równoległa jest tak samo dobra, a nie trzeba pędzić i prawie nie ma na niej ruchu.

Obrazek

Przejeżdżając przez Sybin, natknęliśmy się na otwarty kantor. Tutaj pozbywam się mojego ostatniego zmartwienia. Dolary chowam w najdalszy zakątek zakątków tak, żeby się nie pogniotły i tym samym kończę wątek walutowo-zapasowy na dobre. Załatwione.

Obrazek

Góry zmieniają pogodę. Każdy o tym wie. Co innego jednak wiedzieć a co innego poczuć na własnej skórze. Karpaty właśnie spłatały nam takiego psikusa i malowniczą, pełną zakrętów drogą DN7 wjechaliśmy z wczesnej wiosny w późne lato. Temperatura w jednej chwili tak się podniosła, że zatrzymać trzeba było się od razu, bo groziło nam przegrzanie. No to rozbieramy się jak te cebule, warstwa po warstwie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Dziś nie głodujemy, korzystając ze zdobyczy cywilizacji w mijanych miastach.

Obrazek

Granica to formalność. Po stronie Rumuńskiej jeden samochód. Później bardzo długa kolejka na most w Ruse, którą powoli mijamy lewym pasem. Powoli, żeby sprawdzić, czy ktoś będzie nam zarzucał zuchwałe przepychanie się. Nic z tych rzeczy.
Kolejka jest, bo jest ruch wahadłowy. Kilka razy już tędy przejeżdżałem w przeszłości, ale nie przypominam sobie, żeby most był zupełnie przejezdny. Zawsze coś :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po stronie bułgarskiej sznur samochodów. Tak samo jak przed mostem omijamy je, uważając żeby nie nadwyrężyć czyjejś cierpliwości. Taki tu jednak chyba zwyczaj, bo ktoś z przodu widząc motocyklistów, zamachał zachęcająco na nas.

Obrazek

Celnik pobieżnie sprawdza dokumenty i już nas nie ma. Tuż za granicą w kantorze wymieniamy rumuńskie Leje na Dolary i ukraińskie Hrywny na bułgarskie Lewy. Taki miszmasz, żeby pozbyć się zbędnej waluty.

Obrazek

Obrazek

Im bardziej oddalamy się od granicy, tym bardziej zielono. Im dłużej jedziemy, tym później się robi. Im później, tym słońce niżej. Im słońce niżej, tym mniej ogrzewa powietrze. Niby oczywistość, ale różnica od miejsca rozbiórki dotąd to dobre kilkanaście stopni.

Obrazek

Obrazek

Mieliśmy dojechać do Burgas, ale przenikliwy ziąb, zbliżający się wieczór i kiszki grające marsza, zatrzymały nas w Obzor. Znam trochę to miejsce. Czasem w drodze do Turcji, zatrzymywałem się tu. Na kempingu można rozbić namiot, zmyć z siebie trudy drogi, a jeśli ktoś lubi to i zażyć jarmarcznego kiczu na deptaku, zjeżdżalni wodnych i zapewne dużo więcej.

Obrazek

Tym razem miasto jak wymarłe a kemping jeszcze nieczynny. Brama zamknięta na kłódkę. Przy bramie wisi tabliczka z numerem telefonu. Zadzwoniłem tam. Za chwilę trafiliśmy do pobliskiej tawerny. Jej właścicielka zarządza też polem namiotowym. Z początku chyba nie chciało jej się nas tam wpuścić, bo nieczynne, bo nie sezon, bo jakieś prace remontowe. Wymyślała tak, aż argumenty jej się skończyły i w końcu wygnała na tę zimnicę kelnera w koszuli z krótkim rękawem, żeby bramę otworzył. Żaden z pęku kluczy nie pasuje do kłódki. Przemarznięty wrócił do tawerny, żeby zaraz stamtąd wyjść i powiedzieć nam, że brama od strony morza jest otwarta i możemy tamtędy wjechać.

Obrazek

Zrobiło się cieplej dopiero przy rozstawianiu namiotów. Dlaczego? Zgadnijcie, kto był pierwszy… :)
Kolacja z żelaznej porcji produktu zwanego liofilizantem kończy piąty dzień naszej podróży. Serowi z makaronem mówię stanowcze NIE. Przynajmniej nie będę woził tego świństwa :)
To był jeden z tych dni, kiedy nic szczególnego się nie dzieje, a jednak zasypiając, ma się nadzieję na jeszcze wiele takich.
Złamane, a potem naprawione lusterko musi przejść jeszcze jedną modyfikację. Przy większej prędkości ciągle się odwraca.

Obrazek

Mapy

Obrazek

Obrazek

CF


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 14 lutego 2021, 18:39 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

7-my dzień. 26 kwietnia.

Bułgaria — Turcja

94510 – 94925
415 km.

Rześko. Zmuszam się do wyjścia z namiotu. Trzeba naprawić lusterko.
Do konstrukcji z trytytek, taśmy srebrnej i metalowej części śrubokręta, dołącza kawałek materiału z damskich stringów, usztywniony rzecz jasna srebrną taśmą. Nie pytajcie skąd stringi :D
Osłona dłoni dobrze trzyma się na miejscu. Wczoraj sprawdzałem poziom oleju. Można dolać jakieś dwie setki. Nic się nie odkręca, nic nie odlatuje. Łańcuch w dobrej kondycji. Koniec przeglądu.
Spakowanie namiotów, prysznice, prace twórcze przy motocyklach i szorowanie garnka po nieszczęsnym serze z makaronem, zajęło ponad trzy godziny.

Obrazek

Obrazek

Po 10 słońce zaczyna nieco mocniej grzać. Można porozbierać się z nadmiaru ciuchów.

Obrazek

Obrazek

40 km od Obzor, tuż za Słonecznym Brzegiem, Lidl. Młodszy bez śniadania jest markotny, krzywo patrzy na świat i miewa humory. Musi coś zjeść. Poza tym, podczas powolnej jazdy jego motocykl wydaje nietypowe dźwięki. Ewidentnie coś o coś szoruje.
Młodszy poszedł po swoje śniadanie, a ja w tym czasie poprzyglądałem się trochę. Wyszło na to, że na nowy napęd jest źle założona osłona łańcucha i to ona teraz hałasuje.
Poprawka zajęła kilka chwil. Zadziwiające, że osłona zniosła tyle kilometrów i nie przetarła się całkowicie. Zadziwiające, że dopiero teraz to zauważyliśmy.

Obrazek

Obrazek

Kiedy tylko ruszyliśmy, tym razem ja mam sprawę do załatwienia. Kontrolka rezerwy zaświeciła się na żółto. Znowu postój? Nie ma mowy. Za dużo tych postojów. Chcę jechać. I tak beztrosko przejechaliśmy miasto Burgas, pełne stacji benzynowych. Nie wiedziałem, że następna jest dopiero za 80 kilometrów, tuż przy granicy z Turcją.
Motocykl pobił rekord przejazdu na rezerwie. Dowlokłem się tam chyba na ostatniej kropli.

Obrazek

Wychodzę z kasy, a tu dwóch tureckich motocyklistów na nowych GS 1200. Czytałem, że w Turcji ostatnio jest sporo zamieszania polityczo – militarnego. Łamaną angielszczyzną próbuję dowiedzieć się u źródła, jak się sprawy mają z miejscami do których chcę się dostać. Z tego co zrozumiałem, na południowym wschodzie Turcji jest niebezpiecznie, a przez wzgląd na „partyzantów” na górę Nemrut można wchodzić tylko w dzień. Czuję jednak, że przez obu, jak to zwykle bywa, przemawia telewizor i inne media. Poza tym mieszkają gdzieś pod Stambułem. Właściwie skąd mieliby wiedzieć, jak sprawy wyglądają w rzeczywistości?

Granica bułgarsko – turecka.
Małe przejście graniczne. Po stronie bułgarskiej pusto. Tylko my zawracamy głowę znużonemu celnikowi.

Obrazek

Kilkaset metrów dalej pierwszy turecki szlaban. Przy szlabanie, w promieniach słońca wyleguje się bezpański pies. Tutaj też od dawna nikogo nie było, bo dopiero hałas motocykli przegonił psa z drogi w inne miejsce.
Dużo się zmieniło, odkąd byłem tu ostatnio. Wtedy wszystkie formalności załatwiało się w dużym budynku. Trzeba było zostawić motocykl, wejść, odczekać swoje w kilku kolejkach. Jedynym plusem była kojąco działająca klimatyzacja. Teraz jedzie się na wprost i nie zsiadając z motocykla, załatwiamy formalności. Trzy murowane budki z urzędnikami i czwarta z jeszcze jednym sprawdzającym tych poprzednich i otwierającym szlaban. Z budynku kiedyś służącego za biuro graniczne, zrobiono sklep.

Obrazek

Obrazek

Wizy mamy wydrukowane na kartkach A4*. Cała procedura trwa może 10 minut. Ostatni szlaban wpuszcza nas na dobre do Turcji.
Każdy kiedyś zaczynał. Przed każdym otwierały się nowe granice. I każdy na swój sposób przeżywał to.
Niby formalność, ale zawsze jest ten dreszczyk emocji, że to dalej i coraz dalej od domu. Różnie reaguje się na tą okoliczność.
Mój brat reaguje czterostopniowo: Zaskoczenie, konsternacja, zastanowienie, euforia :D



Już blisko. Patrząc z oddalenia na mapę, został do pokonania około 250 kilometrów w tym jeden zakręt. Można skręcić wcześniej na wschód, ale tamtej drogi nie znam, a chciałem Młodszemu pokazać, co znaczy Megalopolis.
Lubię tę drogę i nie znoszę jej jednocześnie. W przeważającej części jest monotonna. Oczywiście nie za pierwszym razem. Pagórkowaty teren kończy się po kilkunastu kilometrach i szeroka droga prowadzi płaskim pustkowiem niemal aż do wybrzeża Morza Marmara.
Kiedy wieje, a wieje często, niespotykanie silne wiatry przekrzywiają komicznie motocykl albo zmuszają do częstszego tankowania. Kiedy pada, to z taką siłą, że ilość wody przytłacza motocyklistę. Kiedy jest gorąco, to upał wysysa z człowieka wszystkie płyny, a jazda motocyklem zdaje się jazdą w dyszy wielkiej suszarki. Tu natura nieograniczona niczym, działa ze zdwojoną siłą. Dziś jest wyjątkowo spokojnie. Termometr na przydrożnej stacji pokazuje 27 stopni, a gorący wiatr tylko trochę przekrzywia obładowane motocykle.
Bliżej morskiego wybrzeża wszystko się zmienia.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Megalopolis już kilkadziesiąt kilometrów przed centrum nie pozwala się nudzić na drodze. Kierowcy przepuszczają tu motocyklistów, lekko zwalniając i pozostawiając przed sobą lukę.

Korek
Słowo to nadużywane jest najczęściej, kiedy trzeba poczekać kilka zmian świateł w mieście albo kiedy ruch gęstnieje na tyle, że trzeba w ślimaczym tempie pokonać kilka przecznic. W Stambule, poczynając od jego rogatek, może się zdarzyć, że w takim korku jedzie się … kilkadziesiąt kilometrów. Wystarczy trafić na odpowiednią porę. Do sprawdzenia swoich umiejętności w jeździe miejskiej i cierpliwości najlepsze są godziny szczytu. Tak jak teraz. Samochodów jest tyle, że pięć albo sześć pasów w jedną stronę to za mało do przejazdu bez zatrzymywania się. Młodszy przyznał później, że nie spodziewał się tego i że zbliżanie się na centymetry do samochodów przyprawiało go o drżenie, ale wcale nie było tego widać.

Obrazek

Już widać Meczet Aksaray Valide. Zaraz akwedukt pamiętający czasy Konstantynopola. Za nim pierwsza w prawo przed niewielkim, starym meczetem, za którym rosną drzewa jaworowe. To już dystrykt Fatih.
Teraz w brukowaną, wąską uliczkę handlową. Można kupić tu wszystko od dywanu po maszynę do szycia. Od mięsa po gotowy obiad. Pachnie ziołami, pieczonym kurczakiem i spalinami. Przy tradycyjnej saunie z XV wieku w lewo i jesteśmy na miejscu.

Obrazek

Obrazek

W Otelu Ferah zawsze jest jakiś wolny pokój. Nie byle jaki to otel. Standard nie dla rodziny królewskiej ani nawet nie dla przeciętnego Kowalskiego. Stare wszystko, od dawna nieremontowane. Trzeba się wgramolić z bagażami na drugie piętro. Odkąd pamiętam, za małym kontuarem w nibyrecepcji te same twarze starych Turków. Są przyjaźni i pomocni, jeśli trzeba, ale nigdy, żaden z nich jeszcze się nie uśmiechnął. Malutki pokój, zajmują dwa łóżka a między nimi szafka robiąca przerwę na jednego człowieka. Pod łóżkami dyżurne, plastikowe i schodzone klapki dla gości. Pod ścianą stara szafa a na ścianie obok, mały telewizor.
Po szybkim prysznicu idziemy do… bankomatu. Tak. To jednak jeszcze nie koniec dolarowej sagi. W drodze policzyłem wszystko jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze raz. Za mało Dolarów. Może zabraknąć. Wspominając uliczki, które już znamy z poprzedniego wyjazdu, idziemy do bankomatu. Wybieram szybko ile się da Lirów i głodni jak wilki wracamy. Naprzeciwko otelu jest miejsce, gdzie zawsze można się najeść.
Zajadamy się ciorbą i kurczakiem z grilla z ostrym sosem. Żeby tego było mało, idziemy po różne odmiany baklawy sprzedawane w pobliżu. Jeszcze tylko do sklepu po napoje i do pokoju. Jutro zostajemy w mieście. Motocykle zostawiamy na łasce ulicy, przed wejściem do Otelu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

CF

* Wizy do Turcji dla Polaków, zostały zniesione 2 marca 2020 roku.


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 15 lutego 2021, 23:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

8 dzień. 27 kwietnia.
Stambuł.


0 km motocyklem.
12 km pieszo.

Obrazek

Ciepło. Delikatne westchnienia wiosny ledwo poruszają liśćmi w koronach drzew. Słońce przedziera się przez nie, oświetlając drobinki kurzu. Para zakochanych, odpoczywając na soczyście zielonej trawie, planuje sobie przyszłość, albo rozmawiają o czymś przyjemnym. Młoda dziewczyna, jedną z ławek wybrała na swoją czytelnię i studiuje tekst, bezwiednie bawiąc się kosmykiem długich, czarnych włosów. Ludzi tu dużo, ale wielkość miejsca powoduje, że nie ma tłoku. Nie sposób wszystkich opisać. Są turyści z aparatami jak my, młodzież kryjąca się w cieniu muru imponującego Pałacu Topokai, artyści z gitarą albo ołówkiem i szkicownikiem. Zwykli przechodnie, skracający sobie drogę i jeden włóczęga bez swojego miejsca w Systemie. Wszyscy zdają się zapomnieć o codzienności. Ptactwo przyśpiewuje swoje trele temu miejscu, dodając więcej spokoju do przestrzeni wypełnionej optymizmem. Kwitną kolorowe kwiaty, wysokie, rozłożyste drzewa dają cień. W tym cieniu, ludzie rozsiadają się na trawie, spędzając czas na rozmowach. Dzieciary biegają po mostkach, zbudowanych nad sztucznymi stawami a fontanny szumią, rozpylając drobinki wody wokół. Wszyscy mają powód do zadowolenia z życia.
To Park Gülhane. Jeden z największych w mieście.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Epizod pierwszy
Siedzimy z Młodszym na ławce przy poletku kwiatów o odcieniu chabrowym. Wśród nich dla ozdoby leży stara, niewielka łódź. Jedna z turystek wali na oślep do łódki w swoich klapkach, głośno komentując po rosyjsku znalezisko. Chce mieć przy łodce zdjęcie. Wpada jeden krok i drugi. Na to, wystraszona na dobre, spośród kwiatów zrywa się wrona. Trzeci i czwarty krok spowolnił bardzo panią i nieco obniżył jej i tak niewysoki wzrost. Próbując zrobić ostatni krok, nieboraczka przechyla się niezdarnie i ląduje swoim pulchnym ciałem w błocie, niszcząc całą masę kwietnych istnień. W kilka chwil, jak spod ziemi wyrosła tęga obrończyni kwiatostanu w mundurze ochrony. Wyciąga nieszczęsną kobietę za umazaną rękę z błotnego potrzasku. Tamta prawie wywraca się jeszcze raz, nie chcąc stracić klapek. Sesja fotograficzna z łódką nieudana. Speszona, wśród śmiechów swoich znajomych odchodzi, zostawiając na asfalcie klapkowe ślady swojego poświęcenia.
Nawet w oazie szczęścia, nie każdy szczęśliwym być może.

Obrazek

Epizod drugi
Szerokie schody prowadzą nas w kierunku Błękitnego Meczetu. Słyszę przyspieszone kroki. Wyprzedza nas brodaty, starszy pan ubrany na modłę staroturecką. Tylko turbanu mu brakuje. W ręku dzierży drewnianą skrzynkę a w niej różne przyrządy i pasty. Wygląda jak spracowany człowiek spieszący gdzieś w sobie tylko znanych sprawach. To pucybut.
Tak się biedak spieszy, że potknąwszy się, tuż przed nami upuścił jedną ze szczotek.
Młodszy w geście współczucia i pomocy już się schyla po ową szczotkę, bo pucybut nawet nie zauważył, że coś mu wypadło. Ledwo Młodszy schylił głowę, wymierzyłem mu porządnego klapsa w potylicę. Zdziwiony i zdezorientowany, zaczyna się gotować wewnętrznie w geście protestu.
– Uważaj teraz – mówię, podnosząc palec wskazujący.
Napieram łokieć Młodego, żeby szedł, jakby nic się nie stało. Wymijamy szczotkę i zwalniającego już pucybuta. Ten bez słowa, nie patrząc nam w oczy zawraca, szczotkę podnosi i idzie w drugą stronę, szukać innej ofiary.
Ten klaps w potylicę, choć może zbyt celny i zbyt mocny, to niewielka cena za naukę.
Nauka polegała na tym, że gdyby dobra strona Młodszego tę szczotkę podniosła, pucybut z wdzięczności wyczyściłby buty swojego wybawcy, choćby to były trampki. Na koniec jednak zażądałby horrendalnej ceny za usługę. Niektórzy nabierają się na to i płacą albo dają się oskubać trochę później, kiedy pucybut wpada w szał i drze się na całe gardło, że został oszukany.
W każdym razie czerwony ślad i lekkie pieczenie niedługo przypominały Młodszemu o jego niewiedzy a z wdzięczności, nigdy nie oddał mi tego wlepa :)

Obrazek

Stambuł to miasto kontrastów. Będąc tu, można na wiele sposobów opisać każdy dzień, każdą godzinę, minutę i każdy krok, a potem przejść tą samą drogą i od nowa poznawać znane miejsca.
Tym razem widzieliśmy ogród, Wielki bazar, Haga Sofia. Piliśmy kawę w restauracji, gdzie wdał się z nami w pogaduchy właściciel, który okazał się na koniec pokrzykiwaczem i kelnerem. Pokrzykiwacze krzyczą tu do przechodniów, żeby zachęcić ich do wizyty.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po południu nieprzyzwyczajeni do chodzenia, zrobiliśmy sobie drzemkę. Po drzemce obiad naprzeciwko i do fryzjera.
W sumie fryzjer to nic nadzwyczajnego. Łapie za brzytwę i co tam jeszcze trzeba. Norma. Brzytwa w ręku mistrza bezpiecznie przemieszcza się po łepetynie.
Teraz mycie. Głowa z impetem ląduje w umywalce przede mną, pchnięta znienacka. Mały figiel i nos złamany, ale udało się. Lodowata woda mrozi mózg, zmywając resztę zgolonych włosów. Już za chwilę głowa wraca do pionu a za nią ledwo nadążające kręgi szyjne. Nie sposób powstrzymać tej nadludzkiej siły, tak jak nie sposób przewidzieć następnego ruchu. Ręcznik narzucony na łepetynę omiata czaszkę jak papierem ściernym. Finezyjne dłonie fryzjera, przesuwając skórę w jedną i w drugą stronę, uciskają każdą część głowy z mocą imadła. Wtem palce, chyba wskazujące, obu rąk wdzierają się w moje uszy, aż do najgłębszych zapomnianych zakamarków. Kończąc z uszami, za chwilę wpychają gałki oczne do środka, kreśląc okręgi i rwąc brwi. Żeby tego było mało, czuję jak przez ręcznik, te same pucołowate dłonie ciągną mnie za nos, pozbawiając go wody po prysznicu i naturalnej wilgoci zebranej w geście obrony organizmu. Nagle koniec tego gwałtu. Nastaje spokój. Ręcznik przestaje rysować facjatę, ucisk na czaszkę mija, a skóra wraca na miejsce.
To jednak jeszcze nie koniec… Człowiek ten, że zna swój fach nie od dziś. Bierze w dłoń pęsetę i wyrywa jeden włos z ucha. Chyba nie jest usatysfakcjonowany. Ze specjalnego pudełeczka wyjmuje patyk zakończony czymś białym. Nasącza jego koniec płynem z małego flakonika i szoruje tym obie małżowiny. Teraz to, co ma w ręku podpala i przytyka do jednego i drugiego ucha! Błękitny płomyk dziarsko przeskakuje do zwilżonych łatwopalnym płynem uszu, niszcząc bezpowrotnie rosnące tam włoski… Jeszcze dwa gaszące chlaśnięcia ręcznika i gotowe.
Po traumatycznym zdarzeniu pozostał unoszący się w powietrzu delikatny swąd spalonych włosów. Człowiek rzeczywiście ma fach w ręku! Piękny, pachnący i umyty, prawie po transplantacji, zamieniam się miejscem z Młodszym.

Obrazek

Obrazek

Po tym zdarzeniu przypomniałem sobie o Dolarach. Zmanipulowałem w ustawieniach konta wszystko tak, że mam wolną rękę. Wybrałem więc ile się dało i z tym do kantoru. Teraz już naprawdę niewiele brakuje do zamierzonej sumki.

Obrazek

Ponieważ przed nami daleka droga, powstrzymam się od dalszego opisu miasta miast i naszych tu perypetii. Za to trochę was oszukam i wstawię to, co już kiedyś o Stambule napisałem i co podtrzymuję do teraz. Zwyczajnie nie chcę się powtarzać tylko innymi słowami. Kto będzie miał ochotę, przeczyta.

Obrazek

Stambuł to centrum kulturowe Turcji. Miasto dwóch kontynentów i wielu kontrastów. Rozciąga się od morza Marmara do Morza Czarnego, jednocześnie rozpłatane będąc na pół cieśniną Bosfor. To najczęściej odwiedzana przez turystów aglomeracja na Świecie. Miasto piękne a zachwycające budowle z listy światowego dziedzictwa UNESCO tylko dodają mu uroku, tajemniczości.
Klimat tu panujący, pomieszanie kultur, jedzenie, bazary, specyficzny harmider, ludzie i ich różnorodność... Wszystko to przyciąga do siebie, wabi i kusi, żeby zostać, zasmakować, pobyć.
Ale Stambuł to nie tylko zatykająca dech Haga Sofia — perła architektury Bizantyjskiej, Błękitny Meczet — najwspanialszy przykład "klasycznego okresu" sztuki islamskiej w Turcji, albo Cysterna Bazyliki zbudowana pod ziemią.
Turyści zachłannie zagarniają do swojej pamięci i aparatów tylko to, co pokazuje przewodnik z księgarni. Reszta zachodzi mgłą niesmaku, zapada w niepamięć i szybko zanika.
W końcu wakacje, wycieczka, turystyka ma się po czasie dobrze kojarzyć. Poza tym nie sądzę, żeby biura turystyczne zachęcały do oglądania miejsc prawdziwych, wykształconych za pomocą ludzi ich krótkich, zawiłych historii, teraźniejszości. Miejsc, w których mieszkają, kochają się, jedzą i żyją, często z wielkim trudem zrównując swoje możliwości z potrzebami.
Miejsca takie, wyraźnie pokazują różnicę między tzw. Złotym Rogiem z jego wspaniałościami bez jednego papierka na ulicy a prawdziwym życiem gwarnie toczącym się tuż obok.
Codzienność przeciętnych ludzi, rdzennych mieszkańców Stambułu czy napływowych emigrantów, jest silnie związane z turystyką w dystrykcie Fatih.
Zabytki i przemysł turystyczny są aortą karmiącą ich i ich rodziny na różne sposoby. Co bogatsi mają stoisko na krytym dachem Wielkim Bazarze. Inni sprzedają sok wyciskany na miejscu z pomarańczy albo granatów. Są pucybuci próbujący nabrać ludzi socjotechnicznymi sztuczkami na trochę pieniędzy. Kobiety handlujące czym popadnie przed bramami meczetów. Ślepiec całymi dniami siedzący pod murem z wagą, licząc że ktoś zważy się zostawiając jakiś grosz. Tragarze nieraz tak starzy, że ma się wrażenie liczący ostatnie swoje dni. Dzieci wyuczone żebractwa, obskakujące nieopatrznie litującego się turystę jak psy smakowitą kość. Straganiarze skręcający z różnych marek tytoniu papierosy. Człowiek z wózkiem, na którym leżą ogórki do obrania. Obiera je i soli, sprzedając na poczekaniu, a to czy dużo sprzedał można sprawdzić po ilości wody ze sprzedanych warzyw, zbierającej się w jednym z rogów wózka.
Fatih to miejsce pracy dla każdego, kto przybył do tej metropolii z prowincji po swój kawałek szczęścia. To wszystko jest więcej warte od popatrzenia na pradawną historię wielkich władców i ich budowle. Ulice tętnią życiem, pachną różnorodnością, co dzień tworzą nowe obrazy i są historią dopiero tworzoną i to na naszych oczach.
W takich miejscach wyznawana wiara, polityczne upodobania i wszystko inne co może różnić ludzi, traci na znaczeniu na rzecz utrzymania się na powierzchni...
Na początku obaj czuliśmy się dość dziwnie wśród tych ludzi. Jakby trochę lepsi.
Ja ze stałą pracą, pewnością jutra, przykuty do przeróżnych wygód, patrzący na "inny" świat przez pryzmat tego, co podetknie mi się pod nos w wyczytanych informacjach... Krzysiek — student bez zobowiązań.
Po pobycie tutaj już nie byliśmy pewni tej swojej "lepszości". Bo kim byłby wrzucony znienacka w tą rzeczywistość człowiek z wygodnej Unii Europejskiej? Co by robił? Czy starczyłoby mu ikry, żeby choć w połowie radzić sobie jak ci ludzie?
Haga Sofia i reszta już nie jawią nam się jako coś wielkiego i wartego zobaczenia. Ludzie, których tam poznaliśmy od najlepszej strony owszem.
Właśnie ta dzielnica zwana "Złotym Rogiem" jest kwintesencją miasta. Poznać Stambuł takim, jakiego nie widzi się na co dzień i jakiego większość turystów nie zobaczy, zatopiwszy wzrok w przewodnikach.
To miasto jest nieprzebraną skarbnicą wiedzy o historii. Pełne różnorodności kulturowej, wymieszanych światów, różnych religii. Taki tygiel alchemika, w którym można znaleźć najbardziej zaskakujące substancje.
Jeśli już nie szukasz muzeów, meczetów zapełnionych błyskiem fleszy i rozmów we wszystkich językach świata, to w mieście tym jest miejsce i dla ciebie.
Wąskie uliczki z kawiarniami, gdzie usłużni kelnerzy tylko czekają, żebyś spojrzał w ich stronę. Ciche zakątki opadających w dół po samą Cieśninę Bosfor uliczek. Klimatyczne zaułki nieskalane okiem Japończyka w chińskich klapkach trzymającego kurczowo plecak przed sobą.
Gdzie spojrzeć, tam jeszcze cię nie było. Gdzie usiąść, czas się w tym momencie zatrzyma. Gdzie pójść, przygoda pewna. Takim zdaje się Stambuł. Trzeba szerzej wspomnieć o ludziach. Trzeba, ale to jest temat na inny wpis, jakiś artykuł, książkę... Książkę albo sam nie wiem co. Ja się nie podejmę, bo nie umiem.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mapa niekompletna.

Obrazek
CF


Na górę
 Wyświetl profil  
 
 Tytuł: Re: O gościnności, dróg sekrecie i najgorętszym miejscu na ś
Nieprzeczytany postZamieszczono: 16 lutego 2021, 23:03 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 21 maja 2013, 11:33
Posty: 572
:idea:

9 dzień. 28 kwietnia.
Turcja. Stambuł - Merzifon


Licznik: 94925 – 95554
629 km

Obrazek

Obrazek

Młodszy zmienia kolory jak kameleon. Od zielonego do blado papierowego. Wisi nieborak przy burcie, a jego błędnik rozrabia, drażniony miarowym kołysaniem fal Cieśniny Bosfor. Uśmiech zniknął gdzieś pośród trzewi targanymi nudnościami, oczy zmętniały, rozum nie rozumie. Niewiele brakuje, żeby oddał dwie ciorby z takim smakiem zajadane na śniadanie w barze naprzeciwko otelu. Dwie, bo każdy z nas mimowolnie chciał opóźnić wyjazd z Miasta Miast. Zresztą niepotrzebnie. Żeby wydostać się z megalopolis na wschód, trzeba pokonać jakieś 60 kilometrów miejskiego ruchu. Przeważnie to długie proste. Czasem ruch tu niewielki a czasem taki, że i ułańska fantazja i warszawska szkoła korkowa niewiele pomagała.
Cieśninę można pokonać na różne sposoby. Mostem, mostem płatnym – autostradowym, tunelem i promem. Prom wydał mi się najlepszy, bo mostami już jechałem, a w tunelu jak to w tunelu. Nic nie widać.
Młodszy z godnością przetrwał tę trudną próbę. Za kilkanaście minut minęliśmy latarnię morską zwaną Wieżą Lenarda i dobiliśmy do brzegu po stronie azjatyckiej.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Z tą Azją to rzecz jasna sprawa umowna. Nic się nie zmienia ani w architekturze miasta, ani wśród ludzi. Jednak jest coś magicznego w przekraczaniu tej wyimaginowanej linii i przemieszczeniu się „na inny kontynent”. Trochę wyobraźni i słońce mocniej grzeje, drogi są prostsze a znane przecież drzewa, bardziej egzotyczne.
Po jakimś czasie ruch maleje i bywa, że po horyzont nie widać nawet jednego samochodu. Wtedy nie trzeba się spieszyć. Drogi i tak nie ubywa. Niezależnie od prędkości nic się nie zmienia. Ten sam asfalt, ta sama roślinność, te same bariery ochronne, takie samo niebo i rzadkie chmury na nim. Zamiast pędzić bez celu, można zatopić się w tym wszystkim i cieszyć swobodą podróżowania. To proste życie z dwoma kołami pod sobą generuje jakiś taki wewnętrzny spokój o najbliższą przyszłość i nawet niekończący się podmuch ciepłego powietrza, sprawia niespotykaną przyjemność. To się chyba nazywa beztroska.
Przemieszczamy się tak, czasem się wyprzedzając, czasem jedziemy obok siebie, a czasem znikamy sobie nawzajem za niewielkim wzniesieniem.

Obrazek

Droga jednak mija. Przystanki robimy, żeby zaspokoić pragnienie albo zażyć cienia i dać odpocząć sobie i motocyklom. Przy tej okazji można sprawdzić stan oleju albo napędu. Drobne rzeczy umilające podróż i dodające werwy, kiedy wszystko w porządku.

Obrazek

Obrazek

W przydrożnym barze jemy obiad, znów jedziemy, zatrzymujemy się i znów jedziemy. I tak do zachodu słońca.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Teraz trzeba pomyśleć o najbliższej przyszłości. Kontrolka rezerwy właśnie oznajmiła, że czas poszukać stacji benzynowej. W Turcji to najłatwiejsza rzecz z najłatwiejszych. Stacje są niemal wszędzie. Można odnieść wrażenie, że otwierając przysłowiową lodówkę, wyskoczy stamtąd dystrybutor. No i zbliża się mrok. Słońce już nisko. Nie lubię jeździć nocą. Wtedy niewiele widać.
Jadąc obwodnicą, właśnie minęliśmy miasto Merzifon, i pojawiło się co? Stacja benzynowa. Przez chwilę debatujemy nad dzisiejszym noclegiem, aż Młodszy idzie w tej sprawie do obsługi. Wpadł na pomysł, że może pozwolą nam rozbić namioty w zakątku przy ogrodzeniu.
Młodszy wraca a za nim człowiek ze stacji. O namiotach mowy nie ma. Nie dlatego, że nie wolno. Dlatego, że będziemy spać w sali modlitewnej wyznawców Islamu. Czy w kaplicy można by przenocować?
Przeprowadzamy motocykle na tyły stacji a tam niewielki budynek.
Człowiek ze stacji zaprasza nas do środka i pokazuje co i jak.
– Tu można się umyć* – Wskazuje na drzwi do WC.
– Tutaj pokój dla mężczyzn* – pokazuje palcem na niewielkie, skromnie urządzone pomieszczenie. Dwa obrazy na ścianie i Koran w kilku egzemplarzach ustawionych na grzejniku. Założę się, że tam gdzie okno, to kierunek na świątynię Kaaby w Mekce.
Jest też dużo mniejszy pokoik oddzielony foliową kotarą. Tutaj modlą się kobiety.
Z początku bardzo nieśmiało podszedłem do tego pomysłu. Młodszy chyba też był lekko zmieszany. Mimo wszystko to nie piwnica ani przystanek. Nie mając wyjścia, bagaże walnęliśmy bezładnie pod ścianą w większym pomieszczeniu. W końcu mężczyźni. Na to człowiek z obsługi stacji kiwnął głową z aprobatą i zadowolony odszedł do swojej pracy. Na odchodne jeszcze powtórzył kilka razy, że w razie potrzeby jakiejkolwiek, możemy go znaleźć... na stacji.
To nie hotel i wypada się zachować przynajmniej jako tako. Wszystko przenieśliśmy do części dla kobiet, uznając, że tam możemy mieć mniej odwiedzin i więcej spokoju.

Obrazek

Obrazek

I dobrze się stało. Wierni nawiedzali to miejsce jeszcze wiele razy, zanim zrobiło się całkowicie ciemno i dość późno. Nie chcąc przeszkadzać w duchowym rytuale, przejezdnym muzułmanom, cierpliwie czekaliśmy prawie do północy. Wtedy buty w rękę i szybko do mniejszego pokoju. Każdy wskoczył do swojego śpiwora i spać, licząc na to, że żadna niewiasta tej nocy nie zejdzie na zawał.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Mapy

Obrazek

Obrazek

* Wolne tłumaczenie wypowiedzi, częściowo w języku tureckim, częściowo angielskim.

CF


Na górę
 Wyświetl profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 35 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3, 4  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz.


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

cron
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group
Theme created StylerBB.net